Oczami Bezdomnego Psa

niedziela, 20 lutego 2011

Wiara w ludzi… Wiele można by na ten temat! Każdy pies wierzy najpierw w Wielkiego Doga – to nie podlega dyskusji. A zaraz potem w swojego bezogoniastego – i to już rzecz dyskusyjna.

Kacper to owczarek niemiecki. Jako psi podrostek trafił do schroniska. Teraz ma pewnie z dziesięć lat. Nie miał lekkiego szczenięctwa, było to widać, bo najchętniej nie wyłaził z budy i – nie dawał głosu! Milczał jak nie-pies! Ponury, schowany, milczący, z pyska nie najprzyjemniejszy… Kto takiego weźmie? Nikt nie zwracał nań uwagi. W końcu zaczął chorować na stawy. Nikt tego nie dojrzał w porę, dopiero, gdy już ledwo łaził. No i zapadła decyzja, żeby psa uśpić. Wówczas nasi bezogoniaści (wtedy jeszcze nie byli naszymi bezogoniastymi), zabrali go ze schroniska i umieścili w hoteliku dla zwierząt. I tam go leczyli. W hoteliku, wiadomo, był jednym z wielu psów, które się karmi, poi, zmienia słomę w budzie – i tyle!... Gdy nasi bezogoniaści zostali naszymi bezogoniastymi, to znaczy, gdy zaczęli prowadzić schronisko, zabrali go z powrotem. Ale już nie do budy, tylko do siebie, do biura. Dalej go leczyli, podkarmiali smakołykami, gadali, jak z psem się gada… I Kacper poczuł nagle, że jest Psem, nie psem. Że ma imię, że ktoś na niego zwraca szczególną uwagę. A parę dni temu – sam widziałem! – na widok jednej naszej bezogoniasej zamachał ogonem! I odezwał się! Krótko, mrukliwie, ale jednak!

Tak jak kiedyś stracił wiarę w ludzi, tak teraz ją odzyskuje!

Toro to inny przypadek. Długowłosy jamnik w średnim wieku. W schronisku jest ponad rok. On z kolei nieustannie szczeka. Aż go czasem mamy dość. A gdy już zjawia się jakiś bezogoniasty chcący adoptować psa i oglądając nas chodzi po boksach, to Toro wyłazi wprost ze skóry. Słychać jedynie jego, tak stara się zwrócić na siebie uwagę. Ale tym jazgotem odstrasza tylko bezogoniastych, którzy uciekają od niego co prędzej. I śmieszne, i tragiczne. Wiecie, jak potrafi patrzeć pies, który ma na coś nadzieję[1]… I wiecie pewnie, jak patrzy, kiedy tę nadzieję traci[2]. Przy każdej wizycie bezogoniastych Toro przechodzi od jednego stanu do drugiego. Ale nie zniechęca się – on jeszcze wiary w człowieka nie stracił. Może wyszczeka sobie dom. Niektórym się udaje…

                                                                                                                                                               [3]


Jest jeszcze Kuzyn. Razem z Bratem mieszkają gdzieś w krzakach na ogródkach działkowych. Oczywiście to nie psy, tylko sierściuchy miauczące. Nieźle im, bo i wolni, i żarcie mają, bo jakiś bezogoniasty ich dokarmia, czasem mlekiem poczęstuje dodatkowo. I ten Kuzyn wdepnął paskudnie! Podziurawił i poszarpał sobie przednią łapę. Chodzić się z taką raną nie da! Więc ten bezogoniasty karmiciel-działkowiec złapał go i przyniósł do schroniska. Ale nie po to, by kota tu zostawić, nie! Poprosił tylko o pomoc w wykurowaniu zwierzęcia, bo potem chce go zabrać z powrotem na działki! No i kot opatrzony leży sobie w szpitaliku, a bezogoniasty dzwoni co dwa dni i pyta o stan jego zdrowia. To rozumiem! Taki sierściuch wiary w bezogoniastych na pewno nie straci!





[1] Ocean szczęścia, iskry w oczach, nocą żarówki w pokoju nie trzeba!...


[2] … … …


[3] Widzicie te podpisy pod obrazkami? To zmyłka! Takich bezogoniastych nie ma! To dwaj moi kumple z wiaty, którzy się uparli, żeby występować pod pseudonimem. Tacy skromni!

piątek, 18 lutego 2011

Iskierka jest ślepa. Ale to śliczny mix stafforda z amstafem. Trafiła do schroniska zabiedzona, z niedowagą dobre 10 kg. Od razu poszła do naszego szpitalika. Tam ją wykurowali, podleczyli, ale między psami czuła się źle. Bała się – hałas, szczekanie nie zawsze przyjazne (u nas też siedzi trochę elementu…). Bezogoniaści mieli problem, co z nią zrobić. I tak minął miesiąc z kawałkiem. Aż przyszli ludzie po psiaka, najlepiej po amstafa. Wpierw pooglądali zdrowe psy, wreszcie, na koniec, zerknęli na Iskierkę. I wzięło ich! Poszli z nią na łączkę, poszli do lasu… Z pół dnia siedzieli w schronisku. Nie wiem, jak ich przekonała do siebie, bo z nią nie gadałem, ale pod wieczór bezogoniaści byli zdecydowani – chcą ją zabrać do domu. I tak zrobili. Dzwonili po paru dniach, że wszystko w porządku, że Iskierka zdążyła się zaprzyjaźnić z dwoma małymi psiakami, które mieszkały tam wcześniej, że zna już dobrze rozkład swojego nowego domu i coraz lepiej sobie radzi. I tak powinno być.

Mika, niemiecki owczarek, miała koło roku, gdy do nas trafiła. I siedziała tu trzy lata. Nic dziwnego, że siedziała – praktycznie nie wychodziła z budy! Nieźle musiała jako szczeniak dostać w kość. U nas te jej lęki jeszcze się chyba pogłębiły, bo ciągły hałas, rwetes, szczekanie; gdy więc tylko ktoś się zbliżał, jeżyła się, warczała nie na żarty… W końcu nasi bezogoniaści, a szczególnie jeden wolontariusz, wzięli się za jej resocjalizację. Długo przesiadywali z nią w kojcu, potem przyzwyczajali do smyczy, potem – na siłę! – zaczęli wyciągać na zewnątrz, niedaleko; później coraz dalej. Suczce wreszcie spodobały się spacery, ale nieufności nigdy się do końca nie pozbyła. Nie z każdym chciała gadać. W końcu trafili się bezogoniaści z hoteliku dla trudnych zwierząt. I Mika poszła do nich. Nie bez problemów – do samochodu wejść nie chciała, a jak już weszła, zabrała się za siedzenia; gdy dojechali na miejsce, z siedzeń zostało ponoć niewiele. Ale jej nowi bezogoniaści nie żałują – już się z sobą zżywają i wszystko zapowiada się doskonale.

A po Kuleczkę znowu przyszedł jej właściciel. Po raz trzeci w ciągu ostatnich miesięcy. Taki rytuał mają: co jakiś czas z pomocą bezogoniastych w mundurach idą sobie – pan do Izby Niepamięci[1], Kuleczka do schroniska. I na drugi dzień pan przychodzi po Kuleczkę, zabiera ją i wracają do siebie. A nasi bezogoniaści zaczynają dyskusję, czy nie należało Kuleczki zostawić w schronisku, bo te rytuały mogą się kiedyś źle skończyć. Ale z drugiej strony – jak jej nie oddać, skoro widać, że Kuleczka pana kocha, że wygląda dobrze, jest najedzona, czysta… A ten pan poza nią nie ma może niczego innego?... Ani nikogo innego?... Ciężka sprawa.



Wrrredaktor Cygan




[1] Izba Niepamięci – Kuleczka jakoś zawile to tłumaczyła: to takie miejsce, w które trafiają bezogoniaści i coś tam robią, i coś tam z nimi robią, ale oni zupełnie tego nie pamiętają. I dopiero gdy wychodzą, dostają spis tych wykonanych czynności z jakimiś cyferkami z boku. I wtedy bardzo narzekają. Nikt z nas tutaj nie może zrozumieć, czemu w takim razie bezogoniaści dają się tam zabierać? Niektóre rytuały są bardzo tajemnicze i ten chyba do takich należy.

wtorek, 15 lutego 2011

Słuchajcie, rewelacja! Do tej pory ani warknąć nie mogłem na ten temat, ale teraz już tajemnica nie obowiązuje. Oto przedstawiamy wam epokowe odkrycie!


Otóż parę miesięcy temu jeden z naszych, wtedy jeszcze wałęsający się samopas po świecie, wygrzebał w polu za miastem parę kości. Inny, głupszy, nawet by okiem nie rzucił na takie stare gnaty, ale nie on! Zaraz bowiem spostrzegł, że te kości pokryte są warpsem[1]. No i wtedy złapali go bezogoniaści, a że rzucał się, warczał i kości z pyska nie wypuszczał, zabrali go razem z nimi i przywieźli do schroniska. Od razu schował kości w najciemniejszym kąciku budy i wieczorami, w tajemnicy, zaczął odczytywać wiekowe pismo! Namęczył się, poprawiając zatarte znaki, kły i pazury złożył na ołtarzu nauki[2], ale warto było!!


I oto przed wami – po raz pierwszy przedstawiona światu – psia mitologia! Będziemy ją udostępniać we fragmentach, w miarę ich odczytywania. Nie wszystko w tych szacownych opowieściach jest jasne: wielu słów nie rozumiemy, bo dawno już wyszły z użycia, znaczenia innych domyślamy się tylko. Ale badania wciąż trwają i mamy nadzieję, że będą owocne. Czyta się trochę ciężko, jak wszystkie napisy na kościach, ale mam nadzieję, że sobie poradzicie.
            No, dosyć tego wstępu! Niech przemówi zapomniana mądrość wieków!…






Kość udowa - awers



Kość udowa - rewers




[1] Warpies – pismo starożytne; też: zapis archaicznego psiego języka; bezogoniaści coś tam piąte przez dziesiąte o nim słyszeli, ale jak zawsze wszystko im się pomyliło – warkot bowiem, jak sama nazwa wskazuje, jest zapisem starożytnej mowy kotów!


[2] Próbował ktoś drapać i gryźć sfosylizowane kości? To bohaterstwo!

czwartek, 3 lutego 2011

Wizyty, wizyty, wizyty…

Dziś odwiedził nas jeden z Wędrowców. Dawno już żadnego nie widziałem – nasi bezogoniaści ich nie lubią. Nam są właściwie obojętni. Mamy z nimi umowę: jak któryś tu trafi i zastanie pusty kojec (bo jego mieszkaniec jest na spacerze albo u zjaw na badaniach), to może sobie wejść i pojeść z miski. No więc ten Wędrowiec wszedł, łbem kiwnął i ruszył przejściem między kojcami, a my patrzyliśmy, jak idzie: mały, stary, pokancerowany tu i ówdzie… Stary, doświadczony wyga. I nagle stanął, bo z przeciwnej strony weszła nasza bezogoniasta, prowadząc gości: bezogoniastą mamę z synkiem.

Wędrowiec patrzył z ukosa.

Synek się zdziwił: „O, to i chomiki tutaj macie!”

A mama bezogoniasta wpadła w stupor[1].

Nasza bezogoniasta zgrzytnęła zębami. Zgrzyt rozniósł się szeroko i Wędrowiec zrozumiał, że nic tu po nim. Niespiesznie wyszedł. Ciekawe, czy wróci wieczorem.[2]

A zaraz potem dwie wizyty i cztery szczęścia! Najpierw Jaga i As. Duże, młode psy. Poszły do jednego domu, tu niedaleko, w mieście. A chwilę później Mary i Lord. To z kolei stare, duże zwierzaki. Mieszkały razem w jednym kojcu. I razem trafiły na wieś: duże budy, duże obejście, stodoła z siankiem do dyspozycji, pełno kur, bo starszy bezogoniasty, który je wziął ma, fermę. Lord był jednym z najdłużej mieszkających w schronisku. Już myśleliśmy, że nigdy nie znajdzie sobie właściciela. I trafiło mu się. Nigdy nie widziałem psa, który tak się pchał do samochodu. Prawie zapomniał się pożegnać. Ale opamiętał się, machnął ogonem, szczeknął, że da znać, jak mu się wiedzie i pojechali. Mam nadzieję, że powiedzie im się lepiej niż Lunie.

Luna to młoda husky. Trafiła do nas z ulicy, z gorączką, zabiedzona, więc najpierw leżała trochę w szpitaliku, zanim poszła do boksu. Wtedy się okazało, że nie cierpi zamknięcia: z dachu budy skakała na kraty i górą wydostawała się na zewnątrz. Raz, drugi, w końcu bezogoniaści zabudowali jej boks tak, że już nie mogła wyskoczyć. To się wściekła i zaczęła gryźć pręty krat, kaleczyć sobie pysk, krwawić łapy… Wyła przy tym i zawodziła co chwilę, stres ją męczył tak, że liniała na potęgę… Znowu trafiła do szpitalika: tam się nie miała o co kaleczyć, wydostać się też nie mogła… najczęściej z nas wychodziła na spacery… No i trochę się uspokoiła. Aż wreszcie trafiła do adopcji, do pary młodych bezogoniastych. Dowiedzieli się od razu, że Luna jest trudna, że nienawidzi zamknięcia, że trzeba uważać, bo ma skłonności do uciekania, że wymaga bardzo wiele uwagi, że często należy wychodzić z nią na spacery itp. Młodych to nie zniechęciło i Luna poszła do nowego domu.

Wróciła po tygodniu. Sama. Usłyszeliśmy znajome szczekanie przed bramą, patrzymy: Luna! Stoi, ogonem macha: wpuszczajcie! Ogólne zaskoczenie – dlaczego, skąd, jakim cudem…? Poszła do swojego kojca, budę obwąchała, weszła do środka – śpi. Ani jej w głowie szarpać się, kraty gryźć – nie ten pies (tzn. suka)! Feralni właściciele zadzwonili do schroniska po trzech dniach: „Piesek nam zginął”. „Czemu tak późno państwo dzwonicie?” „On zginął dopiero wczoraj.” „Ale u nas jest już trzy dni!” „……” A po chwili: „Bo to tato ją wyprowadzał!” „Aha!...”[3] Rzeczony tatuś włączył się do rozmowy i wyjaśnił, że pies mu uciekł, bo został przez niego spuszczony ze smyczy. „Ale przecież tłumaczyliśmy państwu, że Luna ma skłonności do ucieczek i ze smyczy na spacerach jeszcze długo nie powinna być spuszczana.” „Przestańcie państwo robić cyrk!” – surowo powiedział wtedy tatuś. „Jaki cyrk?” – nie zrozumieli nasi bezogoniaści. A tatuś się rozłączył nie mówiąc do widzenia. I już nikt po Lunę nie przyszedł.

Swoją drogą w schronisku psom jest niekiedy lepiej niż gdzie indziej[4].



Wrrredaktor Cygan




[1] Stupor - coś, w co na widok Wędrowca wpadają bezogoniaste, jeśli w pobliżu nie ma krzesła do wskakiwania.


[2] W ogóle Wędrowcy uaktywnili się ostatnio. Tego samego dnia nasi bezogoniaści odebrali telefon od pewnego grzecznego pana, właściciela firmy, który też miał wizytę. Pan (grzecznie): „Schronisko? Przyjedźcie i weźcie ode mnie z biura Wędrowca. On kiedyś chyba był domowy, ale musiał uciec i zdziczał”. Nasi Bezogoniaści (zdziwieni): „Skąd Pan wie, że był domowy?” Pan (głuchym głosem): „Bo idzie na mnie…!” Nasi Bezogoniaści (perswazyjnie): „Schronisko nie zajmuje się Wędrowcami. Jeśli zwierzę jest dzikie, to najlepiej porozumieć się z zakładem deratyzacyjnym, telefon numer… . A jeśli domowe, to może jakiś sklep zoologiczny, który handluje, między innymi, Wędrowcami, będzie zainteresowany…” Pan (odkłada słuchawkę).


[3] Co ma piernik do wiatraka, spytacie. My też. Długo myśleliśmy, a tymczasem sprawa okazała się prosta jak ogon buldoga. U bezogoniastych jest tak: jeśli tato wyprowadza psa, powiedzmy, w niedzielę, to on mu ginie w poprzedni czwartek! I już!


[4] Gdzie indziej – zgadnijcie, gdzie?