Oczami Bezdomnego Psa

wtorek, 31 maja 2011

Co się dzieje z psem, gdy już ogryzie swoją ostatnią kość?

Bezogoniaści trafiają w takie zaciszne miejsce, wśród drzew, gdzie się ich grzebie w ziemi. Z pompą, z kwiatami. Potem rodzina i znajomi odwiedzają ich w tym miejscu…

A my?

Albo sierściuchy miauczące, kiedy już zjedzą swoją ostatnią miseczkę whiskas?...

Nas się utylizuje. Albo ukradkiem zakopuje w lesie. Albo na śmietnik…[1]




Wyć albo nie wyć, oto jest pytanie.
Jest li w istocie szlachetniejszą rzeczą
Znosić do budy stary gnat za gnatem
Czy też, stawiwszy czoło morzu nędzy,
Przez opór wybrnąć z niego? - Umrzeć - zasnąć -
I na tym koniec.[2]





Od dawna gadaliśmy o tym w wiatach, starsze psy, rzecz jasna, bo młodych to jeszcze nie interesuje. Ponoć są takie miasta, gdzie psy mają swoje własne zaciszne miejsca. Jest tu u nas paru takich, co kawał świata złazili. Widzieli na własne oczy. Trochę wierzyliśmy im, trochę nie…

Aż ostatnio – nowina. I u nas może powstać takie miejsce!

Przyszedł do schroniska obcy bezogoniasty. I poprosił naszych o pomoc w jego tworzeniu. Jak tylko usłyszeliśmy, o co chodzi, zaraz się rwetes zrobił w wiatach, że tak, że jak najbardziej, że wreszcie!... No to nasi bezogoniaści nie zastanawiali się długo i obiecali temu obcemu wsparcie.

Wolontariusze ruszyli zbierać podpisy pod petycją do władz miasta[3], była prasa, rozmowa w telewizji, oficjalne wręczenie petycji władzom. I coś się ruszyło. Teraz nasi pojadą do innego miasta dowiedzieć się, jak to tam funkcjonuje i – zobaczymy. Wygląda na to, że coś dobrego się urodzi!

A w międzyczasie było trochę zabawy z Bielikiem. Był schronisku parę miesięcy. Sam gadał, że jest dogiem i rzeczywiście tak wyglądał… No, może nie całkiem. Opinię miał wśród bezogoniastych nie najlepszą i raczej słusznie. Wystarczyło, że któryś zbliżył się do jego boksu, zaraz z wrzaskiem rzucał się na kraty, śmierć w oczach, krew na pazurach, strzępy kończyn między kłami!... Wejdź który, a zagryzę, truchło rozwłóczę, szpik ssać będę! No i bali się go, przez parę dni żaden nie wszedł do boksu, tylko jedzenie i picie szparą wsuwali, jak siedział w budzie. Czekaliśmy, co będzie dalej. No i wreszcie jedna bezogoniasta zdecydowała się i weszła do niego, jakby nigdy nic. I nic! Zerknął, podszedł, o nogi się otarł, ogonem zamerdał… Dawaj, co przyniosłaś, bo głodny jestem. I posprzątaj tu potem, bo pachnie już trochę nie tego…

A do nas oko puścił, pysk wykrzywił… A co, niech wiedzą, że jestem Pies, a nie piesek!

No i po jakimś czasie trafił się bezogoniasty, który postanowił go adoptować. Na wieś, do domku. Bielik wsiadł do samochodu, szczeknął nam na pożegnanie i pojechali. Wrócili po dwóch tygodniach. Okazało się, że Bielika sytuacja przerosła. Nigdy nie miał własnego domu, nie wiedział, jak się zachować. Szczekał na wszystko i na wszystkich, z nerwów sierść gubił całymi kłębami. A w dodatku znów chciał pokazać, kto tu rządzi i uciekał, gdy tylko trafiła się okazja. Przez płot i na wieś, w pola, do lasu. A nowi właściciele, gdy się zorientowali, że psa nie ma, w samochód i za nim. Czasem – bywało, że i nocą – parę godzin go szukali. Znajdowali, wołali, Bielik wskakiwał do samochodu i wracali. A na drugi dzień to samo. No i bezogoniaści nie wytrzymali i odwieźli go do schroniska.

Oni gadali z naszymi bezogoniastymi, a my z Bielikiem. Nasi do nich: że pies w nowej sytuacji reagował nerwowo, że potrzebuje więcej czasu, że trzeba jeszcze dać mu szansę…

A my: Żarcie miałeś? – Miałem. – Budę miałeś? – Pewnie, jeszcze jaką! – Podwórze duże? – Wielgaśne! – Na spacery cię wyprowadzali? – A jak, codziennie! – Na łańcuchu trzymali? - Skądże! – I wiałeś? – Wiałem! – Toś ty nie pies, ale… ech, szkoda gadać.

Chyba zrozumiał. Jego bezogoniasty też się dał przekonać i wrócili do siebie, na wieś.

Parę dni temu mieliśmy wiadomość, że Bielik zmienił się nie do poznania. Szczeka mniej no i sam nie wychyli nosa za obejście. Trzyma się rodziny.

Znam bezogoniastych, którzy nigdy tego nie potrafili się nauczyć.



Wrrredaktor Cygan






[1] No dobrze, bądźmy sprawiedliwi: niektórzy z nas trafiają w przydomowych ogrodach pod jakieś drzewko czy krzak. W pudełku po butach. Albo w reklamówce. Albo zawinięci w swój stary materac. Szczęściarze! Ilu takich jest?...


[2] Słynny tekst. Napisał go dawno temu pewien buldog imieniem Drżąca Włócznia (w staropsim: Szczekspir). Potem bezogoniaści przywłaszczyli sobie dzieło i przerobili po swojemu: imię autora, oczywiście, też zmienili. Ale są wśród nich uczciwsi, którzy przyznają, że żadnego Shakespeare’a nigdy nie było! Tylko że ci z kolei gadają, że te genialne strofy napisał Walter Raleigh, Francis Bacon albo Edward Marlowe, czyli – znowu bezogoniaści! Najwyższy czas, żeby przypomnieć im prawdę!


[3] Zebrali 1300 podpisów!

sobota, 28 maja 2011

Zostawiają nas, gdzie mogą. I jak im przyjdzie do głowy. Bo nie jesteśmy potrzebni. Bo się zestarzeliśmy. Znudziliśmy się. Za wiele jemy. Wyprowadzają się i nie chcą nas brać ze sobą. Albo po prostu jadą na urlop.

Wyprowadzają nas z domu i zostawiają na ulicy. Wywożą i wyrzucają w lesie. Niekiedy przywiązują do drzewa albo słupa. Na smyczy. Na sznurku. Na drucie. Niekiedy tuż przy drodze albo przy ulicy. Czasem gdzie indziej.

Ktoś przywiązał psa przy samych torach kolejowych. Pociągów przejeżdża tam mnóstwo. Czego chciał ten bezogoniasty? Żeby pies wpadł pod koła? Żeby zdechł ze strachu? Gdy trafił do schroniska, był kłębkiem przerażenia. Do dziś, a minęło już trochę czasu, nie wyłazi z budy!

Ostatnio zdarza się, że przyprowadzają psa pod schronisko i przerzucają przez płot. Właśnie znalazł się taki szczeniaczek parę dni temu. Siedział przy ogrodzeniu zastrachany, ledwo dyszący.

Nie komentuję tego wszystkiego. Co tu komentować? …

Inni bezogoniaści natomiast biorą nas do domu. Piszę tutaj o nich cały czas. A gdy nie mogą nas wziąć, to pomagają w inny sposób.

Nasi bezogoniaści wymyślili akcję „Zabierz psa na spacer”. Przychodzi wielu. Wyprowadzają nas, dają rozprostować kości i pobiegać. Ślicznie! Niech ta akcja trwa jak najdłużej i jak najwięcej wielkich serc odwiedza schronisko.

Jeszcze inni dzwonią tutaj i informują, że gdzieś błąka się bezpański pies albo kot. Wtedy nasi jadą i zabierają takie zwierzę. Zdarza się, że ten, kto dzwonił, stoi, pilnuje psa i czeka na przyjazd naszych bezogoniastych. Tak jest najlepiej, bo przecież pies – nie słupek. Rusza się. Teraz jest tu, a za chwilę trzy ulice dalej i znaleźć go nie można.

Ale zdarza się i tak, że ktoś telefonuje, informuje o bezpańskim psie, nasi jadą i okazuje się, że psa nie było. Ot, dowcip taki. Śmieszny, haha!...

Albo informują, że przy sklepie ktoś uwiązał psa. Tyle, że ten, kto uwiązał, zrobił zakupy, psa odwiązał i poszli sobie do domu. A nasi biegali godzinę po osiedlu i szukali. Gdyby informator poczekał z godzinę, przekonał się, czy pies jest porzucony, czy tylko zostawiony na chwilę, byłoby lepiej.

Dziś krótko i niezbyt wesoło. Za następnym razem będzie weselej. Teraz… No właśnie, idą do mnie. Pójdziemy na spacer...

Zaraz, chwileczkę, tylko schowam laptopa…



Wrredaktor Cygan

czwartek, 19 maja 2011

Bezogoniaści mają rozterki. I psy też. A schronisko niekiedy pozwala sobie z nimi poradzić.

Całkiem świeża sprawa. Parę dni temu zadzwoniła do nas bezogoniasta z podmiejskiej dzielnicy:

- Przyjedźcie zabrać psa. Mam już dwa własne, a tu przyplątał się jakiś kundel, trochę owczarek niemiecki. Daję mu jeść, bo co mam zrobić? Moich psów nie atakuje, dogadują się jakoś. Do mnie też ogonem macha, ale dotknąć się nie da, ucieka. Siedzi z daleka, patrzy, czeka, aż nałożę do miski i odejdę, dopiero wtedy podchodzi jeść… Chciałam go nawet przygarnąć, bo mądry, spokojny, towarzyski i podwórza pilnuje – warczy i szczeka, jak ktoś obcy wchodzi… Żeby się tylko złapać dał! Ale nie! I pomyślałam sobie, że skoro on taki niezależny, skoro oswoić się nie da, to lepiej go zabierzcie. Bo ja nad nim nie panuję, a jak kogoś pogryzie, to odpowiadać będę, bo w okolicy już wiedzą, że to pies z mojego podwórka…

No to nasi bezogoniaści pojechali. Pies, rzeczywiście, taki, że nie podchodź. Nie dał się złapać. No to wzięli na sposób i dali mu do miski tabletki nasenne. Zjadł i przysnął. Wtedy go zwinęli i przywieźli do schroniska. Obudził się już w wiacie. Nawet nie szczeknął. Rozejrzał się dokoła, powęszył, siadł w kącie i zaczął główkować. Na nas tu nie zwracał uwagi. A pysk miał taki, że niech Dog broni! Bezogoniaści do niego z szacunkiem, ostrożnie, my też z dystansem – skoro nie chce się spoufalać, niech mu będzie.

I tak przeszło parę dni. W dzień psa jakby nie było: przekąsił coś, popił i myślał. Za to w nocy się uaktywniał. Napudzianiał się[1] i zaczynał rozpychać pręty klatki. Zabrało mu to, skubanemu, cztery noce. Nad ranem czwartego dnia przecisnął się i wyskoczył z wiaty. Pierwsza bezogoniasta przyszła do pracy i natknęła się nań, gdy wybiegał zza budynków – wyjścia szukał. Natychmiast zwiała do biura i słyszeliśmy, jak dzwoni. I niedługo przyjechał bezogoniasty, który oporządzał zawsze jego wiatę. Szybko wziął poskrom[2] i zaczęło się polowanie.

Bezogoniasty podchodzi i coś tam gada spokojnie do zbiega. Ten cofa się i powarkuje. My wszyscy z emocji wyjemy, szczekamy i rzucamy się w boksach. Bezogoniasty próbuje użyć poskromu, pędząc powoli psa do kąta między wiaty, ale ten nie daje mu się dostatecznie zbliżyć. A w pewnej chwili odwraca się, skacze na ogrodzenie schroniska, tam, gdzie siatka nie jest mocno napięta i wybrzusza się trochę, podciąga się i już jest po drugiej stronie! A potem parę skoków i znika w lesie. Sprytny czworonóg!

Bezogoniaści samochodami jeździli całe godziny dokoła szukając zbiega – na próżno.

A późnym popołudniem telefon:

- Co się stało? Pies znów jest u mnie na podwórzu! Wypuściliście go?

No i od słowa do słowa… Bezogoniasta z podmiejskiej dzielnicy wzruszyła się chyba tym psim powrotem, a może zaimponowała jej brawurowa psia ucieczka[3], w każdym razie postanowiła go zatrzymać. Spróbuje dogadać się ze zwierzakiem, skoro ten już postanowił z nią zamieszkać. Nasi bezogoniaści też pewnie pomogą. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Nieczęsto można spotkać takiego psa.

Do licha, a ja nawet nie spytałem go, jak ma na imię!



Wrrredaktor Cygan






[1] Napudzianiać się – przekierowywać energię z głowy w bary.


[2] Poskrom – długi kij z pętlą na końcu. Używają go tu w schronisku rzadko, tylko w ostatecznej potrzebie, ale i tak nie ma psa, który by nie warczał na jego widok.


[3] Zaimponowała jej (…) ucieczka – nam zaimponowała! Parę co młodszych kundli już sobie robi odciski na barkach, wciskając łeb między pręty

poniedziałek, 16 maja 2011

W ostatnim poście… tfu, wpisie![1] - zacząłem opowiadać o tych bezogoniastych w mundurach i nie skończyłem. Musiałem się dowiedzieć, po co przyjechali. No to już wiem! Chodzili i oglądali sobie nas. Bardzo dokładnie. Okazało się, że szukali kandydatów na psy policyjne. Nieźle –robota ciekawa, zawsze pełna micha, własny bezogoniasty i zapewniony byt na emeryturze. Ale to na razie kości na latarni: niby dobrze oświetlone, doskonale widoczne, ale spróbuj doskoczyć!

A tymczasem przyszła wiosna. Wszyscy aż się rwą do lasu, na spacery, i my, i bezogoniaści. My – wiadomo – kości rozprostować, pobiegać, powąchać… Pisałem już o tym. A bezogoniaści? Ciszy szukają, spokoju, kontaktu z naturą. I znajdują: tu drzewa się zielenią, tu krzaki, tu sterta gruzu, tu dziesiątki metrów izolacji, z której ktoś wybebeszył kabel, tu jagody kwitną, a tam siedzi mastif w starym fotelu, tu rozwalony telewiz… Stop! Mastif?! Rzeczywiście! Szczeniaczek dwumiesięczny, spanikowany do obłędu, gotów gryźć wszystko i wszystkich!... Bezogoniasta pilnowała malca, żeby nie uciekł, a jej towarzysz pognał do domu (niedaleko, na szczęście!) po rękawice. No i zabrali malucha, i dostarczyli do schroniska. Przerażony, nastroszony, a tu badania, szczepienia, kwarantanna… Skąd się wziął w lesie, na tym połamanym fotelu? Nie wiadomo, ale widać, że przeżył niejedno. Po paru dniach odtajał, nawet bawić się zaczął. Nazwaliśmy go Goliat. A tymczasem wieść poszła w lud i bezogoniaści zaczęli się po niego zgłaszać. Telefony się urywały… Ale póki trwa kwarantanna, malec musi zostać w schronisku. No to zaczęły się narzekania, ba, nawet wymysły, że na handel, że po znajomości[2]…

Wcześniej trafił do nas szczeniak labrador. Nie rozpieszczali go właściciele, brał w skórę, aż wył, więc uciekał, gdzie mógł, wreszcie zaczął chować się pod schodami u sąsiadów. Raz, drugi… W końcu sąsiedzi spakowali malca i przywieźli do nas. Kulał wyraźnie. Podczas badań okazało się, że przynajmniej od trzech tygodni miał złamaną łapę i tak, biedaczek, chodził. Teraz posiedzi tu trochę, wyzdrowieje i chyba pójdzie do ludzi. Młody jest, urodziwy, ufny mimo wszystko… Wart nowego domu[3].

Tak jak dwa persy, które też tu trafiły. Jeden biały, nawet dobrze się nie rozejrzał po schronisku i już znalazł właściciela. Drugi, szary, został nieco dłużej. Sierść miał tak skołtunioną, że trzeba go było ogolić do gołej skóry. Ale i na takiego golasa znalazł się chętny. Po paru dniach już go nie było.

Raptem dzień siedział z nami wypielęgnowany chiński grzywacz, przyniesiony przez dwie dziewczynki. Właścicielka przyszła po niego na drugi dzień. Okazało się, że uciekł. Przywitali się bez czułości i poszli do domu. A może na jakąś wystawę po medal. Tak tu sobie myślimy, że chyba wiemy, dlaczego uciekł[4].

Był też przez chwilę malutki york. Szczeniaczek, prześliczny… I bardzo chory na nosówkę… Szkoda…

Natomiast z Sarą było tak. W schronisku żyła pięć lat – i nic! Nikomu się nie podobała. Aż wreszcie trafiło się młode małżeństwo, któremu suczka-kundelek wpadła w oko. Zabrali ją. I wróciła na drugi dzień. Wtedy dopiero okazało się, że niedoszła właścicielka ma, hm… kłopoty z sobą, mąż wolał więc nie ryzykować i odprowadził zwierzę z powrotem. Psia tragedia. Ale trwała tylko kilka godzin, bo pewna dojrzała, poważna bezogoniasta zdecydowała się zabrać Sarę. I tym razem był to strzał w dziesiątkę. Mieliśmy wieści od niej. Ma dobrze. Należało się jej!

A niedawno był telefon z zajezdni, że autobusem jedzie sobie pies. Bez biletu, oczywiście. I tyranizuje. Pasażerowie boją się go wyprosić. Kierowca przyklejony do kierownicy pilnuje rozkładu jazdy, więc nie może pilnować psa. Więc trzeba przyjechać i zabrać gapowicza. Miejsce spotkania – na pętli. Autobus był na miejscu pierwszy. Kierowca otworzył drzwi pies wysiadł. Chwilę kucał na trawniku w wiadomym celu a potem udał się w nieznanym kierunku. A na co miał czekać? Dojechał, gdzie chciał. Że bez biletu? Mały był, nie mógł dosięgnąć do automatu. Tylko dlatego naraził MZK na straty[5].



Wrrredaktor Cygan




[1] Post albo wpis… – wolę używać tego drugiego określenia. „Post” źle się kojarzy. Zwłaszcza nam w Schronisku, którzy przeszliśmy niejedno, zanim tutaj trafiliśmy.


[2] Po znajomości – to chyba znaczy, że znajomość była, była, była i – już po znajomości. Ale może chodzi o coś innego.


[3] Wart nowego domu - okazuje się, że mam intuicję, ale nie wszystko wiem: mały już jest w nowym domu!


[4] Dlaczego uciekł – no właśnie! Kto z Was zgadnie i napisze to w komentarzach, dostanie moją fotkę!


[5] Straty – na razie nikt nie dopomina się o zwrot kosztów przejazdu zwierzęcia