Oczami Bezdomnego Psa

środa, 30 stycznia 2013


            Amstaf, szop pracz i krokodyl!...
            Leżałam sobie w korytarzu na moim legowisku i podsypiałam trochę obżarta do niemożliwości, aż tu słyszę, że nasza bezogoniasta woła, że w jednej piwnicy w mieście ktoś trzyma amstafa, szopa pracza i krokodyla! Że trzeba jechać na interwencję!... Mało nóg nie pogubiłam, tak gnałam do biura, żeby się czegoś więcej dowiedzieć.
No i okazało się, że dzwoniła sąsiadka tego ktosia, co trzyma te zwierzęta i podniosła alarm, bo się boi teraz wejść do piwnicy!
Wszystkie nasze bezogoniaste samce się zleciały i każdy chciał jechać powalczyć z krokodylem i tym drugim czymś… Bo amstaf to żadna nowość u nas.
Od razu powiedzieli sobie, że to prawie na pewno głupi żart, ale w dzisiejszych czasach… Ponoć bezogoniaści różne dziwne stwory w domach trzymają… No więc zaraz zaczęli się przygotowywać teoretycznie i taktycznie do złapania tych zwierzaków. Z krokodylem pół biedy – kto ogląda telewizję, wie doskonale, że tam się roi od łowców krokodyli, więc każdy wie, jak się je łapie. Ale jak chwycić szopa pracza? Czy taki zwierz tylko coś tam sobie pierze, czy po pysku pierze też? I w ogóle jak to to wygląda?...
Jak już byli gotowi, to losowali, kto pojedzie. No i wypadło na jednego. A jak już wypadło, to on miał taką dziwnie poważną minę. Ale dobrał sobie towarzysza, wsiedli w samochód i pojechali – na razie tylko rozejrzeć się…
Wrócili. Okazało się, że nie o piwnicę chodzi, tylko o mieszkanie w piwnicy, o taką suterenę. Był w niej pies, ale żadnych innych zwierząt. Natomiast pani, która zaalarmowała schronisko, to – zdaniem sąsiadów – osoba… hm, jak by to wyszczekać… Powiedzmy, że to osoba nadająca specyficznego kolorytu najbliższej okolicy…
Ech, a już miałam nadzieję, że mi zrobią twarzową obróżkę i smyczkę z krokodylej skóry…

            No więc to był głupi żart. (Mój o obróżce też.) Ale inne coś już się działo naprawdę!
            Nasza główna bezogoniasta zapomniała z biura jakichś papierów, z którymi na drugi dzień, z samego rana, musiała iść do urzędu. No to, chciała nie chciała, wsiadła do samochodu i pojechała do schroniska.
Późno już było, niedaleko do północy. Leżałam, drzemałam, słuchałam, jak pan stróż drzemie sobie też – i wtedy usłyszałam warkot samochodu. Ja już poznaję po dźwięku silnika, kto z naszych bezogoniastych przyjeżdża do schroniska. Zdziwiłam się trochę, ale wstałam. Psy w wiatach też poznały, kto jedzie, więc podniosły jazgot. Tylko pan stróż nie poznał. I chyba w ogóle nie usłyszał, bo wydawał dźwięki takie, jakby się dusił.
No to wyszłam przed biuro i widzę, że samochód naszej bezogoniastej stoi na drodze dojazdowej do schroniska i nie rusza się. Tylko światłami świeci. I w tym świetle widzę, jak przez drogę maszerują sobie dziki. Zaczęłam liczyć – a niezła w tym jestem: jedna świnia, druga świnia, trzecia świnia, czwarta… przerwa… o, piąta, szósta, siódma… przerwa… I tak naliczyłam dwadzieścia cztery zwierzaki! Pięć dorosłych, a reszta warchlaki, większe, mniejsze…

Lazły sobie powolutku i na samochód wcale nie zwracały uwagi[1]. Nasza bezogoniasta zaczęła mrugać światłami, nawet raz krótko zatrąbiła – a one nic! Więcej trąbić nie chciała, bo trzydzieści metrów dalej stoją już domy, a w nich śpią bezogoniaści, byliby pewnie wściekli…
No i cała ta wataha spokojnie sobie przeszła przez drogę i poszła w kierunku działek i torów kolejowych, i dopiero wtedy nasza bezogoniasta mogła podjechać pod bramę, a ja weszłam do biura, żeby zobaczyć, czy pan stróż jeszcze się dusi… 

            A niedawno nieszczęście się zdarzyło! Nie u nas, chwalić Doga, ale w takim przytułku dla koni, prowadzonym przez fundację „Centaurus”, daleko od naszego miasta. Bezogoniaści trzymali w nim stare i wysłużone konie: dawali im taką emeryturę i chronili przed zabiciem! Prócz tego mieli tam jeszcze kozy, i psy, i koty… Cieszyli się, bo całkiem niedawno udało się im kupić kawałek terenu z zabudowaniami, gdzie zrobili to przytulisko. I nie minęło parę miesięcy, a wszystko się spaliło! I parę psów zginęło w pożarze… Coś okropnego…
                      
Nasi, jak się dowiedzieli o całej tej sprawie, zaraz zadeklarowali pomoc. Że dostarczą tamtej fundacji pokarm dla psów i dadzą trochę tego, co nie śmierdzi, nie za wiele, bo sami nie mamy za dużo, ale tyle, na ile stać… No i jeszcze dali ogłoszenie w Internecie, na facebooku, że zbierają leki dla poparzonych koni i takie syropy na astmę, czy na kaszel, bo tam te konie prawie się w dymie podusiły i teraz strasznie kaszlą…
Centaurus dzwonił i powiedział, że karmy dla psów nie potrzebują, bo dobrzy ludzie już im dali jej sporo, ale te leki – jak najbardziej, no i to, co nie śmierdzi, oczywiście też!... I że bardzo dziękują i tak dalej…
Nie ma co, pomagać trzeba, bo nieszczęścia chodzą po ludziach, ale i po psach także – sami wiemy to tutaj najlepiej…
           
I na zakończenie jeszcze dam kolejny scenariusz naszego serialu „Zdarzyło się psu…” O, taki:





[1] Te dziki to nie te dziki, które wtedy szły… Bo kto niby miałby im zrobić wtedy zdjęcie?  Ja nie umiem i nie mam aparatu a pan stróż się dusił… A bezogoniasta w samochodzie zajmowała się samochodem. No to dałam tutaj inną fotkę. 


aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce  












niedziela, 27 stycznia 2013


Rewolucja jakaś w schronisku będzie, czy co? No bo jak sięgam pamięcią, czegoś takiego jeszcze nie było!...
Ale od początku. Mniej więcej miesiąc temu przywieźli nasi bezogoniaści z interwencji Sopelka. Leżał w śniegu na ulicy i powolutku sobie zamarzał. Tu u nas, w szpitaliku, odtajał, najadł się i… no właśnie.
                       
Ależ to dziwny pies. Stary już, pewnie dziesięcioletni, rudy, niewielki… Leżał na kocykach w szpitaliku i nie ruszał się. Jak trzeba było mu posprzątać, to bezogoniaste podnosiły go, stawiały z boku i on tak stał. Bez ruchu. Raz zostawiły go i obserwowały – ruszy się, czy nie? Dziesięć minut, kwadrans, pół godziny – a Sopelek stoi, łeb zwiesił, ślepka przymknął… Położyły go z powrotem na legowisko…
Kiedy indziej wzięły go na smycz i na dwór. Pociągnęły lekko – ruszył. Parę kroków przeszedł, wąchnął coś i zatrzymał się. Znów pociągnęły… Warknął, znów zrobił parę kroków i stop. I ani pary z paszczy. Ogon mu wisi, jakby był sztuczny… No, coś niespotykanego.
W międzyczasie, oczywiście, zajmowały się Sopelkiem zjawy. Zbadały go na wszystkie strony, dostał sporo leków, głównie na wzmocnienie i jeszcze jakieś inne, nie znam się… Okazało się, że ani ranny, ani specjalnie chory, tylko wyczerpany, stary, a w dodatku ślepy i chyba głuchy… Taki – jak to powiedzieli – autystyczny pies… I czy taki znajdzie dom?...
Do zamieszkania w wiacie się nie nadawał, bo trzeba go było stale obserwować. A miejsce w szpitaliku trzeba było zwolnić dla innych, rannych albo chorych zwierząt. No to nasi wymyślili, że go dadzą do kociarni! Wyobrażacie sobie? Pies z sierściuchami! Wiem, że w domach bezogoniastych miauczury mieszkają z psami i nic złego się nie dzieje, ale u nas to był pierwszy raz! No i wszyscy patrzyliśmy, co z tego wyniknie.
                       
Kociarnia, duża sala, jest w budynku i przylega do kuchni, w której prawie stale jest ktoś z bezogoniastych i przez oszklone drzwi widzi, co się dzieje w środku.
Wprowadzono tam powolutku Sopelka. Krok za krokiem obszedł pomieszczenie, obwąchał i zabrał się do sikania – prosto w kocie żarcie! Ledwo bezogoniaste zdążyły go odciągnąć. A potem podszedł do swojego legowiska, które też tam wzniesiono i legł. Sierściuchy nastroszyły się, ale bardziej z obowiązku, niż z obawy, bo przecież widziały, że to staruszek i kaleka. I już po chwili przestały zwracać na niego uwagę. Za to bardzo zainteresowały się jego miską z żarciem. Nawet próbowały podbierać, ale zostały odgonione. I dały spokój. Przynajmniej w dzień, jak nikt nie widzi, nie wyżerały Sopelkowi chrupek.
Po paru dniach coś się zaczęło zmieniać. Sopelek zaczął sam wstawać i ostrożnie łazić po pomieszczeniu. A sierściuchy zaczęły się do niego łasić! Zwłaszcza Milena chciałaby się zaprzyjaźnić! Tylko on się jeszcze trochę stroszy…
           
No to czekamy, jak to się będzie dalej układało…

            Szczekałam o Sopelku z Gingerem. To taki zadeklarowany kundel, starszy, rudawy. Miał kiedyś swój dom, ale wzięto go stamtąd, bo był strasznie zaniedbany. Od lat nie leczony i karmiony byle jak (jeśli w ogóle), dostał grzybicy skóry i do schroniska przyszedł właściwie łysy, z paskudnymi ranami i strupami, zwłaszcza na grzbiecie. Dziś prezentuje się o wiele lepiej.
                      
            Mieszka na takim tarasiku tuż przy budynku, gdzie kiedyś przebywały Puszek i Perełka, więc w zasadzie jesteśmy sąsiadami. No i Ginger często wpada do biura, bo bywa wypuszczany z kojca i swobodnie lata po schronisku. Razem ze swoim współlokatorem lata, z Figarem, taka malutką, młodą terierkowatą iskierką           .
                       
Szaleją sobie po schronisku, ale poza tym to bardzo ułożone psiaki.
Przywiązały się bardzo do naszej głównej bezogoniastej. Jak Ginger jest w biurze, to siada przy niej i gdy tylko ktoś wchodzi do pomieszczenia, mały stroszy się i pokazuje, że w razie czego będzie bronić!
Figaro też chciał jakoś okazać swoje przywiązanie. Pewnego dnia jeden nasz bezogoniasty przygotowywał drewno do palenia i rozbijał stare palety, wiecie, takie duże podstawki z desek, przybite do belek. Figaro podleciał do takiej belki, dwa razy dłuższej i trzy razy cięższej od niego, wbił zęby w jej narożnik (bo całej paszczą objąć nie mógł, nie mieściła się) i zaczął nieść. Czy raczej ciągnąć z sapaniem i powarkiwaniem. Ślepia na wierzch mu wychodziły z wysiłku, ale ciągnął… I przytargał tę belkę naszej bezogoniastej: Masz! To dla ciebie przyniosłem!...
I jak tu nie kochać takich maluchów?

A poza tym wszystko po staremu. To znaczy my sobie siedzimy z kojcach, a nasi bezogoniaści jak nie latają wokół nas, to latają wokół schroniska. To nie znaczy, że trenują i ganiają za płotem w kółko, tylko dłubią coś sobie… Ostatnio znów budy naprawiali, porządki kończyli z tyłu za biurowcem no i zabrali się za kończenie kanalizacji pierwszej wiaty. Już wcześniej porobili takie ścieki z kojców na zewnątrz, a teraz wykopali z obu boków wiaty rowy i poprowadzili nimi rury… Żeby wszystko, co my tam, za przeproszeniem, nas…my i nas…my, spływało sobie, gdzie należy…
     

No to my sobie siedzimy tu, w kojcach, a inne psy – gdzie indziej. Poczytajcie!

aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce 







środa, 23 stycznia 2013


Właśnie poznałam Wika. Ale to fajny psiak! Jasnokremowy, średniego wzrostu, taki jakiś… puchaty… No i ma już swoje siedem albo osiem lat… Właśnie zaczął wychodzić ze szpitalika na krótkie spacery po schronisku.
                       
Parę tygodni temu przywieźli go strażacy. Wyciągnęli go z takiego stawu czy bajora w pobliskiej wsi. Może ktoś go wrzucił do wody, może sam wpadł, bo jest ślepy. No i pogubił się w tej wodzie, chyba nie wiedział, gdzie brzeg, i pływał w kółko, i słabł, i niewiele brakowało..… Żeby nie ci strażacy, których ktoś poinformował, byłoby źle…
Nasi zaraz zawieźli go do zjaw. Został tam na cały dzień na obserwacji, wziął serię zastrzyków, jakieś środki na wzmocnienie, bo w zasadzie był zdrowy, tylko wyczerpany. No i ta ślepota…
A potem siedział w szpitaliku i dochodził do siebie. Aż wreszcie nasi bezogoniaści zaczęli go wyprowadzać na krótkie przechadzki… Chodzi sobie ostrożnie, takimi drobnymi kroczkami, teren bada. Wyczuł mnie, ogonem pomerdał, przywitał się. Ale nie poszczekaliśmy, bo szybko musiał wracać do szpitalika. Poczekam, aż mu się zrobi całkiem dobrze, może wtedy więcej się o nim dowiem.

            A Bunny zaczął mieć humory! To już też pies w średnim wieku, ma ponad sześć lat, ale dotąd zawsze tryskał humorem. Jeden z najmilszych – choć nie najładniejszych – psów w naszym schronisku. Taki nieduży, czarny przyjemniak, co to i z bezogoniastymi, i z psami dogaduje się bez problemów.
                       
Jak nasza główna bezogoniasta szła sobie wiatą, zawsze wybiegał z budy, podbiegał do drzwi i witał się. A tu nagle nic! Odmieniło się. Leżał w budzie i nie ruszył się na powitanie. Nawet ogonem nie merdnął, tylko patrzył. Wołała, wabiła – nic… Chory?...
Nasza bezogoniasta wróciła do domku wolontariuszy, wzięła smycz i poszła do Bunny’ego jeszcze raz. A, jak smycz zobaczył, to mu się odmieniło. Spacer, znaczy się! No to wstanę… No i poszli na wybieg. Trochę inaczej niż zwykle, bo Bunny raczej chodzi na spacery poza schronisko.
Ale na wybiegu spodobało mu się. Obwąchał wszystko, przespacerował się dumnie wzdłuż wiat, zaprezentował innym psom, poszczekał. No i wrócił mu dobry nastrój. Zadowolony pomaszerował do kojca i już się nie chował w budzie.
Spytałam go potem, co mu się stało. Odszczeknął: Wiesz, tak mnie jakoś naszło… Już tyle czasu tu siedzę… Jak sobie pomyślę, że będzie ze mną tak, jak z Borysem…

No właśnie, Borys. Śliczny, dość duży kundel w typie dobermana. Potrącił go kiedyś samochód. Miał wtedy może ze dwa lata. Wykaraskał się w schronisku i teraz tylko leciutko kuleje – trzeba się dobrze przyjrzeć, żeby to zauważyć. Bardzo radosny i ruchliwy pies z niespożytą energią. Śmiga po wybiegu jak czarna błyskawica…
Zna podstawowe komendy, umie siąść, położyć się, dać łapę… I tylko szczęścia mu brak – siedzi w schronisku już prawie cztery lata…
                       
Niedawno przyszli do schroniska bezogoniaści z synem. Po psa przyszli. Nasza bezogoniasta pokazała im takie, które najbardziej przypominały ich psi ideał, a potem odeszła na bok. Tak trzeba – pokazać a następnie dać czas, by się bezogoniaści sami zdecydowali… Bo zdarza się, że ktoś przychodzi, na przykład, po czarnego, niedużego psiaka, a wychodzi z białym, bo akurat go zauważył i zakochał się od pierwszego wejrzenia…
No to tamci bezogoniaści powolutku tupu tupu od kojca do kojca, a nasza bezogoniasta stanęła przy kojcu Borysa. Zauważył ją, machnął ogonem na powitanie, a potem przykleił pysk do prętów kojca i uważnie obserwował tamtych bezogoniastych. W pewnej chwili cofnął się, wbiegł do budy, wyciągnął stamtąd swoją piłeczkę do zabawy, chwycił ją w paszczę i powrócił do wyjścia.
Tamci właśnie nadchodzili. Borys stał z piłeczką w pysku, machał ogonem jak szalony i patrzył, popiskując… Ale oni nawet nie rzucili na niego okiem i pomaszerowali dalej, do następnej wiaty…
Możesz, stary psie, machać ogonem i stać z piłeczką w paszczy, aż zdechniesz…
Nasza bezogoniasta też wyszła z kojca, ale poszła w inną stronę, żeby tamci nie zauważyli, że płacze…



niedziela, 20 stycznia 2013

Rima chyba lubi żużel, bo bezogoniaści, którzy niedaleko mieszkają, stale ją widywali w okolicach stadionu. Latała bezpańsko, aż ktoś zadzwonił do schroniska i trafiła do nas. Fajna suczka, owczarkowata, dwuletnia, szarobura…
                       
Nie posiedziała długo. Znaleźli się bezogoniaści, co ją adoptowali. Aż tu niedawno patrzę – do schroniska wchodzą dwie młodziutkie bezogoniaste i prowadzą na sznurku – Rimę. A ona szczęśliwa, wesoła, ogonem macha, tu wąchnie, tam wąchnie znajome zapachy… Wróciłam!... A co, źle ci tam było?... No nie, ale nudno! Żadnych psów, sami bezogoniaści!...
No to nasi zadzwonili do jej bezogoniastych. Odebrał pan i stwierdził, że Rimy nie weźmie z powrotem, bo: kopie, niszczy, ucieka mimo wysokiego ogrodzenia i szczeka tak, że sąsiedzi chcą mu wytoczyć sprawę!
Hm… Moim suczym zdaniem nie wystarczy wypuścić psa do niewielkiego ogródka – siedź sobie. Trzeba jeszcze się nim zająć, zwłaszcza gdy zwierzak jest młody, energiczny i przyzwyczajony do swobodnego biegania. Co ma pies robić, gdy się nudzi? Ano, zaczyna, na przykład, kopać… Tu siknie, tam siknie, trawnik żółknie, roślinki trochę zdychają… Ale tego można psa oduczyć – często wystarczają po prostu dłuższe spacery. A skoro to nie pomaga – to wizyta u tresera czy behawiorysty. A że pies szczeka? Patrz wyżej! Zresztą, co ma robić pies? Chrumkać?
Nasi zaproponowali bezogoniastemu, żeby raz jeszcze przeczytał umowę, gdzie jest wyraźnie napisane, do czego się zobowiązał biorąc psa. I zaoferowali, jak zawsze, pomoc.
I na drugi dzień Rima wróciła do domu. Zobaczymy, co będzie dalej.

Po ulicach miasta latała też – jeszcze całkiem niedawno – Laba, duża, młoda suczka w typie labradora. Jasnobrązowa z białym krawacikiem… Przemiła bestyjka.
                       
Nic dziwnego, że podoba się bezogoniastym. Ale jakoś nie na tyle, żeby ją zabrali ze schroniska. Niedawno, wydawało się nam, że może jednak…
Przyszli do nas młodzi bezogoniaści z malutką córeczką, może ze trzy lata starszą od Laby. Oj, jak im się spodobała! Bierzemy natychmiast!... Nasi na to, że to jednak duży pies, żywiołowy, że może lepiej byłoby parę razy wyjść z nią na spacer, sprawdzić, czy nie będzie kłopotów, poznać się trochę lepiej… Bezogoniaści wzruszali ramionami, ale poszli na ten spacer.
Wrócili może po kwadransie… Laba trochę szła, trochę skakała, łasiła się do pana i pani, aż wreszcie wskoczyła ich córeczce na ramiona i siarczyście polizała po buzi!...
No i mała wpadła w histerię, a rodzice co prędzej zawrócili do schroniska, oddali suczkę w ręce pierwszego napotkanego wolontariusza i umknęli do domu.
I tak to bywa, kiedy pies zanadto kocha bezogoniastych!

Nie wiem, czy pamiętacie – dawno temu mieszkał w schronisku taki owczarek podhalański, Arctic. Jeszcze Cygan o nim pisał w początkach tego bloga. Osiem lat w schronisku siedział, dwa razy był adoptowany i wracał, bo pogryzł bezogoniastych, co go wzięli… I wreszcie dwa lata temu poszedł do trzeciej adopcji. I został! Teraz to ponoć pies nie do poznania, taki:
                       
Mieszka w domu, ma pokój razem z dwoma innymi psami i dwoma kotami, duży ogród… Sielanka! I ten groźny pies stał się takim pieszczochem, misiem do przytulania. Wreszcie poczuł, że znalazł się u siebie i że z bezogoniastymi da się żyć.
Ale lata lecą i Arctic się starzeje. Zawsze miał kłopoty ze stawami i teraz ma już trudności, by wejść po schodach do domu. Zjawy pomagały mu, jak potrafiły, na jakiś czas skutkowało, ale tylko na jakiś czas. No to ci jego bezogoniaści postanowili wywieźć go do innego miasta, daleko, gdzie inne zjawy będą Arctica leczyć komórkami macierzystymi. I ponoć po takiej kuracji odbudują się te ubytki w stawach, jakie teraz ma…
No nie wiem… Ale bardzo bym chciała, żeby tak było rzeczywiście! Bo potem to może i nasze psy w schronisku tak leczone będą? A wiele tego potrzebuje!
Zaczęłam się interesować tymi macierzystymi komórkami, bo nigdy przedtem nie słyszałam o nich. Z tego, co gadają nasi bezogoniaści wynika, że z takich komórek mogą psom (i bezogoniastym też zresztą) odrosnąć nowe zęby, uszy, ogon i w ogóle!... No, może przesadziłam z tym ogonem. Ale jakoś tak to jest… No to zaraz sobie pomyślałam, że jak są komórki macierzyste, to powinny być i tacierzyste. A co takie potrafią? Poszczekałam z takimi co mądrzejszymi suczkami a one stwierdziły, że te tacierzyste są tylko do podtrzymywania gatunku i już! Hm… To nie dla mnie… Ale nasi bezogoniaści, samczyki, znaczy się, to się śmiali, że tacierzyste są jeszcze i dla przyjemności!... O, to by mi pasowało! Tylko gdzie ich szukać? W schronisku? Jakoś dotąd nie widziałam… Albo może nie zwróciłam dotąd uwagi… Skoro one są dla przyjemności, to muszą jakoś przyjemnie wyglądać – może jak świeża wołowa kość?... Albo jak wieeelka paczka frolików?...No to idę się rozejrzeć.

        



środa, 16 stycznia 2013


O politykach kiedyś słyszeliście? Ja usłyszałam niedawno. I z początku nie wiedziałam, kto to jest. Bo do schroniska jakoś nie trafiali. Ale jak posłuchałam uważniej naszych bezogoniastych, to się dowiedziałam. To są tacy… hm, jakby to wyszczekać… No, tacy bezogoniaści, co się zbierają w stada. Takie stado nazywa się partia. A służy do tego, żeby politycy razem mogli sobie pohaukać na polityków z innej partii. W radiu, w telewizji i gdzie się da…
Ale oprócz tego hałasu robią podobno różne dobre rzeczy dla wszystkich, tylko nie wiem, jakie. No bo jak dla wszystkich, to i dla psów chyba też. Rzecz w tym, że tutaj, u nas, jakoś tego nie widziałam. Nasi bezogoniaści robią, ale oni nie są partia tylko stowarzyszenie… I jeszcze urzędnicy z miasta robią, ale oni też nie są chyba partia… Sama już nie wiem, we łbie się psu miesza…
Dopiero ostatnio coś się jakby zmieniło!
Zadzwoniła do schroniska jedna bezogoniasta, która jest ważna w swojej partii. I powiedziała, że to, co dzieje się w schronisku, podoba się jej i innym bezogoniastym z jej partii. I dlatego ona przekazuje schronisku ładną kupkę tego, co nie śmierdzi! Taką naprawdę ładną!
Nasi bezogoniaści ucieszyli się, podziękowali… Przyda się, przede wszystkim na leczenie, na bardziej skomplikowane i drogie badania i zabiegi…

Ale w tym samym czasie poznałam innego polityka. Chyba z innego stada. Zadzwoniła do nas bezogoniasta z dalekiego miasta i zgłosiła, że jeden bezogoniasty ma na podwórzu dwa psy, którym źle się dzieje. Bezogoniaści są różni. Czasem, jak się pokłócą, robią sobie na złość. Na przykład mówią o sąsiedzie, że źle się opiekuje swymi zwierzętami i zgłaszają to do nas. A gdy nasi bezogoniaści jadą tam, okazuje się, że wszystko jest w porządku. Dlatego nasi, zanim pojadą gdzieś na takie zgłoszenie, proszą, by osoba zgłaszająca powiadomiła o sprawie lokalną policję albo straż. A jak przedstawiciele prawa potwierdzą, to nasi wtedy jadą i z tymi władzami zabierają zwierzę.
Tak było i tym razem. Policja potwierdziła, że psy są zaniedbane, mają zardzewiałe i dziurawe puste miski, żyją bez bud… Obie suczki – bo to suczki były - na łańcuchach, jedna przy czymś, co przypominało dużą skrzynię na jabłka, a druga przywiązana do belki pod jakimś daszkiem. Ona przynajmniej miała koc, bo ta pierwsza – leżeć musiała na ziemi. No więc nasi wybrali się do tego miasta, z towarzyszeniem policji zaszli na podwórze, zabrali psy…
A na drugi dzień awantura! Przyjechał właściciel psów, polityk, jak się okazało, a z nim przedstawiciel innego stowarzyszenia prozwierzęcego i dziennikarz. I dawaj z oskarżeniami: że ktoś mu próbuje zszargać opinię, że go rozrabiają, że to z pewnością prowokacja polityczna! Że przy domu nie ma ogrodzenia, stąd te łańcuchy, że to tylko czasowe. Ale niedługo psy będą miały i budy, i nowe miski a w nich tonę żarcia, że sam obiadu nie zje, zanim zwierzątka nie nakarmi łakociami itd…
Siedzę, słucham, w głowę zachodzę! Jaka prowokacja? Że niby ktoś złośliwie i podstępnie mu te psy na łańcuchach poprzywiązywał, puste, zardzewiałe miski postawił, a kocyk ukradł? Hm, myślę, ale może rzeczywiście tak w tych partiach postępują? Może przed niczym się nie cofają, żeby przeciwnika pognębić? Może, kiedy on już to ogrodzenie postawi, złośliwie dziurawić mu je będą, żeby psy pouciekały?... Oj, niełatwe musi być życie takiego polityka!... I nawet trochę żal mi się go zrobiło… Tych psów, oczywiście, też, bo widziałam fotki…
Stanęło na tym, że polityk podpisał zobowiązanie, że poprawi swoim psom warunki: że do czasu postawienia ogrodzenia dokoła posesji zwierzęta będą mieszkały w domu, a on będzie je regularnie wyprowadzał na spacery. A o łańcuchach w ogóle zapomni.
Ano, zobaczymy.

Potem minęło parę dni i kolejna polityczna nowina! Przyszedł do schroniska jeden z wolontariuszy i mówi, że zna jedną bezogoniastą polityczkę. I ona też chce wspomóc schronisko tym, co nie śmierdzi! I żeby nasi się do niej zgłosili!
Pewnie, że się zgłoszą. I bardzo podziękują. W naszym imieniu przede wszystkim!

No proszę, coś się zmienia w tej polityce. I to na dobre!

Ojej! Jakiś biedny ten wpis mi wyszedł, bez fotek… No to sobie chociaż popatrzcie na psy nowoprzyjęte do schroniska. Co jeden, to inny… Jak będę o nich wiedziała coś więcej, to je opiszę.



      
I teraz jeszcze tylko scenariusz kolejnego odcinka serialu „Zdarzyło się psu…”


aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce 












niedziela, 13 stycznia 2013


Nasłucha się czasem pies dziwności, oj, nasłucha. Pojęcia nie macie!
Taka para młodych bezogoniastych po psa przyszła do schroniska. On ładny dość, ona bardziej nie. Weszli między wiaty. Z nudów polazłam za nimi. Raz i drugi zerknęli na mnie podejrzliwie, ale jak zobaczyli, że nie mam zakrwawionych kłów i szaleństwa w ślepiach, to przestali zwracać na mnie uwagę. I chodzą. I oglądają. Ten im za czarny. Ten za stary. Ten za włochaty. Ten za krótkowłosy… Dla nas nic nowego… Psy w kojcach, tak jak z początku miały nadzieję, tak szybko zorientowały się, co i jak, i niektóre nawet do bud powłaziły. Po co bez sensu ogonem machać i na mrozie wystawać. Łapy tylko zmarzną…
Ale te młodsze stażem w schronisku, które jeszcze nie nauczyły się bezogoniastych rozpoznawać, dawaj szczekać, podskakiwać, prezentować się.
W końcu bezogoniaści stanęli przed kojcem Beresia. W porządku pies, w kwiecie wieku, z takiego tymczasowego schroniska do nas przyjechał, więc zadowolony, bo tam warunki miał nienajlepsze.
                       
No i zaczęło się. Młoda bezogoniasta zapiszczała: O teeen, teeeen, Stachu, co?
A Stachu milczy. Dopiero po chwili: Takiego to Kamil miał!
Bezogoniastej opadła dolna szczęka i gapi się na Stacha. A on: Wszystko musi być takie, jak u Kamila?
Ale Stachu, to przecież pies! On mi się podoba!...
Tobie się ma podobać to, co mi się podoba, nie to, co Kamilowi!...
Ale Stachu…
Jak tobie tam tak się wszystko podobało, to co ty tu robisz? Spieprzaj do tego Kamila, niech ci znowu kopa da!
Ale Stachu…
No już, na co czekasz?!...
I Stachu wymaszerował z wiaty, a ona za nim. Do bramy i poszli sobie. A Bereś gapi się za nimi a mnie pyta: Majka, czy ze mną coś nie tak?... Ja mu na to: Z tobą wszystko w porządku!... A on: Przecież oni po psa przyszli!... A ja: Kto ci naszczekał takich głupot? Właź do budy, bo zmarzniesz. Ja też. Niepotrzebnie z ciepłego biura wyłaziłam…

A teraz inna historia. Taka nawet spoza schroniska.
Jest w naszym mieście domek, a za domkiem podwórze. A za podwórzem – ogródek. Między podwórkiem a grządkami stoi buda. A przy tej budzie stoi pies. A jego pani siedzi sobie w domku.
Ostatnio rozdzwoniły się telefony, że psu źle się dzieje i sąsiedzi już patrzeć na to nie mogą. No to nasi pojechali. Ano, widzą, że na końcu łańcucha miota się stary już husky. Na ich widok się miota. Gdyby mógł – gryzłby. Ale wygląda nieźle: w miarę czysty, odpasiony. Miska przed nim pełna (choć jak nasi się przyjrzeli, to zobaczyli w niej kapustę!).
No i nasi gadają: słyszeliśmy, że pani pies cały czas uwiązany do łańcucha… Skądże, panie. Spuszczam go dwa razy dziennie i po podwórzu gania.
No to nasi poprosili, żeby chociaż łańcuch dłuższy mu dała, bo ten – góra półtora metra. I wrócili.
Za parę dni znów telefon w sprawie tego samego psa. Że marznie, bo zima idzie, a buda ledwo-ledwo… Nasi wcześniej tę budę widzieli, dość solidna im się wydawała, ale pojechali po raz drugi. Patrzą dokładniej: buda cała, choć rzeczywiście nieocieplona. Gadają więc z właścicielką: ocieplić budę należałoby… Dobra – ona na to.
Pojechali za jakiś czas sprawdzić, bo znów telefon był. Widzą, że do budy pani poprzybijała styropian. Z zewnątrz, ale dość dokładnie. A husky na razie go jeszcze nie zdarł. No to tłumaczą, że nie na tym polega ocieplenie, że staranniej trzeba, że… A ona na to, że husky i trzydzieści stopni mrozu wytrzyma, więc niech jej głowy nie zawracają. Hm… Niby racja, choć wtedy zakopują się w śniegu, taką norę sobie robią, szczelną, którą nagrzewają własnym ciałem. No i tak robią husky, które z pokolenia na pokolenie żyją w Arktyce. A te, które urodziły się już w naszym klimacie, jakoś nie bardzo…
Ale pani wie swoje. Przynajmniej łańcuch przedłużyła.
I co zrobić? Odebrać pani psa? Tylko na jakiej podstawie? Zagrożenia życia czy zdrowia zwierzęcia nie ma, dobrze wygląda, nie widać, żeby był bity… Że agresywny coraz bardziej od tego siedzenia na łańcuchu i braku ruchu? A jak jej to udowodnić? Trzeba by obserwować cały dzień jej obejście. Bo sąsiedzi, owszem, zatelefonują, ale jak trzeba byłoby przed władzą dać świadectwo, to już nie, mieszać się nie chcą, bo sąsiadka…
Ot, sprawa! Nie jedyna taka…

            No to jeszcze tylko zamieszczę kolejny odcinek „Psichdziejów”

            aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce  



środa, 9 stycznia 2013


Jeszcze raz wrócę do minionych Świąt. Już po raz ostatni. Bo sami wiecie: święta to czas, kiedy bezogoniaści siedzą, jedzą, w telewizory się patrzą, dom, rodzinne stado, prezenty, ślicznie, miło i wesoło. Niby nic szczególnego się nie dzieje.
U nas też. Czasami…

Nasza główna bezogoniasta zrobiła nam niespodziankę. Upiekła w domu ciasto. Specjalnie dla nas! Nie takie bezogoniaste, ale psie – z najpyszniejszej wątróbki! I przywiozła. Każdemu chociaż po kawałku. Chodziła od kojca do kojca i częstowała. Z ręki do paszczy!... Nieeebo w pysku! Tylko Dina, Rexus i Raven nie dostały, bo to takie psy, które boją się jeszcze podejść do bezogoniastych: siedzą w budzie i nawet nosa nie pokażą. Albo latają jak głupie i szczekają, ale do ogrodzenia nie podchodzą – z tego strachu. A jak tak na nie popatrzeć, to wcale nie wyglądają na strachliwe!

No cóż, trzeba jeszcze trochę czasu, żeby się oswoiły i na nowo zaufały bezogoniastym…
Ja swój kawałek dostałam na samym początku, ale lazłam za bezogoniastą, licząc, że może mi jeszcze coś skapnie. Ale gdzie tam! „Majka, ani kawałka więcej! Ty popatrz, jak wyglądasz! Ledwo się toczysz! Prosiak nie suczka!”…
No to nie! Obejdzie się!

I nagle patrzę – idzie Elmo! Kapitalny pies, chociaż mieszanka niemożliwa: trochę amstaf, trochę buldog i trochę dog. On też był strachliwy – wystarczyło rękę podnieść, smyczą machnąć albo w ogóle wykonać jakiś gwałtowniejszy ruch w jego stronę i zaraz brał ogon pod siebie. Musiał mieć wcześniej nielekkie życie…. Ale poza tym był wesoły, garnął się do bezogoniastych, był duży, silny, nieźle odpasiony. Był – póki mieszkał w schronisku.
                       
A potem poszedł do młodych bezogoniastych, którym się spodobał – ze wzajemnością. Ślicznie to wszystko wyglądało aż do świąt. Czyli mniej więcej przez miesiąc.
Jak go zobaczyłam wchodzącego do schroniska z tym swoim bezogoniastym, to mi szczęka opadła. Osowiały jakiś taki, schudł, że aż żebra było mu widać i ledwo machnął ogonem na powitanie…
Bezogoniaści postanowili go zwrócić do schroniska. Dlaczego? Bo wczoraj bezogoniasta odkurzała, a on przestraszył się warkotu odkurzacza. I zaczął wariować. Na firanki się rzucał, obraz z ekranu telewizora chciał zdrapać, takie rzeczy… No to niech wraca, skąd przyszedł.
Aż mi dech zaparło, a już się chciałam rozszczekać z wściekłości. Oddawać psa, bo się przestraszył nieznanej rzeczy? I zaraz potem pomyślałam: Gdzie ten Elmo trafił, skoro dopiero po miesiącu pobytu u bezogoniastych pierwszy raz usłyszał odkurzacz?!
Nasza bezogoniasta była spokojniejsza. Tłumaczyła tamtemu bezogoniastemu, że nie wolno psa karać za to, że czegoś nie zna! Że trzeba mu dać szansę, że są treserzy… Ostatecznie wiedzieli, biorąc psa, że czasem się boi, że nie jest psem łatwym. I za takiego psa wzięli odpowiedzialność.
Na to ten bezogoniasty, że niedługo wyjeżdża, że żona nie będzie miała czasu zajmować się Elmem… Stara śpiewka!
I jak z takim gadać? Nasza bezogoniasta przekonywała, że należy dać jeszcze szansę psu, a w ostateczności bezogoniaści powinni zacząć sami szukać mu nowego domu, w czym schronisko pomoże. Ale Elmo do kojca nie wróci. I dodała, że powinien iść z psem do weterynarza,. Bo Elmo niedobrze wygląda.
Bezogoniasty głową pokiwał bez przekonania, zabrał Elma i poszli. Do swojego miłego, ciepłego mieszkanka gdzieś w mieście… Wesołych Świąt!
I już widzę, że będzie gdzie jechać na kontrolną wizytę podopcyjną zaraz po Nowym Roku.

Godzina może minęła i tak się jakoś wtedy porobiło, że wszyscy bezogoniaści, którzy dyżurowali w Święta, poznikali z podwórza – ktoś w pralni siedział, ktoś do biura wszedł, ktoś do szpitalika… I wtedy pojawił się na podwórzu Ibisz, trochę ogar, trochę posokowiec – milutki roczniak.
Spory psiak, żywy bardzo – wiadomo, młodość! – ale schronisko niezbyt mu służy. Gdy tu trafił latem, nie mógł się oswoić: schudł, osowiał, nawet trochę chorować zaczął, ale po jakimś czasie mu minęło.
                       
Ma dwie nigdy nie zaspokojone tęsknoty. Pierwsza to kontakt z bezogoniastymi – wiecznie może się z nimi kręcić, bawić, zagadywać, więc cieszy się, gdy tylko ktoś zwróci na niego uwagę. A druga to potrzeba ruchu: najchętniej wyrwałby się stąd i pogonił w siną dal. No więc pierwsze, co zrobił, gdy do nas trafił, to wyskoczył z kojca szczeliną między ogrodzeniem pomieszczenia a dachem. Bezogoniaści zaraz go złapali i dali do wyższego kojca. Aż łbem kręciłam w podziwie, bo to był naprawdę wysoki kojec: gdybym stanęła przy jego ścianie na tylnych łapach, a na mnie weszła jakaś druga Majka, a jej na ramionach stanęła trzecia – to i tak ta ostatnia nie sięgnęłaby szczytu ściany. A on hyc! – przeskoczył. Akurat w święta!
No i latał po podwórzu. A właśnie furtka na wybieg była otwarta, a tam to zupełnie łatwo przez płot przeskoczyć, bo niski. Z tego powodu Ibisz po wybiegu zwykle nie lata, zawsze jest brany na spacery poza schronisko.
Jak zauważy furtkę, to zwieje, pomyślałam. I szczekam do niego, żeby podszedł, bo mam mu coś do powiedzenia. Niezbyt mnie słuchał, ale inne psy też się rozszczekały. Hałas się zrobił i właśnie wtedy z pralni wyszły dwie bezogoniaste. Wiozły na wózku mokre koce, żeby je wysuszyć. Zauważyły Ibisza…
A w nim te dwie tęsknoty zaczęły walczyć: wiać, czy do bezogoniastych podbiec? I ta druga tęsknota zwyciężyła. Podskoczył do bezogoniastych. Jedna zaczęła się z nim bawić, a druga szybko poszła po smycz i przypięła ją Ibiszowi.
Pochodzili potem razem po schronisku, a bezogoniaste zdecydowały wreszcie, że trzeba wsadzić Ibisza do jeszcze innego kojca, którego ściany sięgają aż po dach. W pierwszej wiacie. No i była przeprowadzka, bo trzeba tam było zanieść również Ibiszową budę, miski, kocyki.
Stamtąd chyba już nie wyskoczy.



niedziela, 6 stycznia 2013


Z tym internetem to ja mam ostatnio na pieńku. Nigdy, co prawda, nie miałam z nim bliższej styczności, bo ciągle nie za bardzo wiem, co to jest. Obwąchać się toto nie da, ogonem nie zamacha, nawet jednym szczekiem się nie odezwie. Niby jest, ale tylko w tym komputerze siedzi, jak pies w budzie. Ale pies czasem wyjdzie, a on nie…
Owszem, prowadzę tego swojego bloga w Internecie, ale to jest tak, że ja tylko piszę, a w sieci umieszcza posty ktoś inny, bo ja nie mam do tego łba… I jak naszą stronę schroniskową któryś bezogoniasty otworzy, to sobie zerkam czasem. A poza tym to już niewiele, albo nawet nic…
Bo ja tam jestem suczka starej daty. Pogadać, poplotkować, czasem – czemu nie – jakąś gazetę wziąć do pyska, zapoznać się, jakie to nowiny na świecie i jak smakują…
I właśnie w jednej takiej gazecie wyczytałam, że w Internecie pojawiły się gry komputerowe – dla kotów! Może sobie teraz sierściuch siedzieć i grać, kiedy się nudzi! On siedzi, gapi się, a na ekranie skaczą przed nim różne takie ciekawe! I czas leci, od żarcia do żarcia! A dla psów nikt jeszcze czegoś takiego nie wymyślił! A nam przecież też czas się dłuży. Ale nie! W Internecie preferuje się mlekopije! Kocizm jakiś zapanował, ot, co!...
Bo to jeszcze nie wszystko! Wyobraźcie sobie, bezogoniaści w Google X – cokolwiek to znaczy - zbudowali sieć z 16 tysięcy procesorów i nakarmili ją dziesięcioma milionami filmików z jutuba! (Oj, to się chyba pisze jakoś inaczej…). Żeby się ta sieć nauczyła jak najwięcej o świecie! A potem pokazali tej sieci paru prezydentów: Znasz ich?... A sieć: Nie…
No to pokazali jej koguta: A tego znasz?... A sieć: Nie!... Psa pokazali: A tego?... Sieć: Nie!...
Aż za którymś razem pokazali jej kota. I sieć od razu wrzasnęła: Znam go! Znam go! Wiem, co to jest!... 
Wyobrażacie sobie? Prezydentów nie poznaje, o psach nie ma pojęcia, za to koteczka rozpozna z miejsca! Nie, to dyskryminacja! Albo jakaś zmowa kociolubów!... Bo w samej tylko tej jakiejś tam Ameryce, do której nasi bezogoniaści tęsknią bardziej niż do gonów godowych, tamci bezogoniaści trzymają w domach 86 000 000 kotów! I wcale mi się zera nie pomyliły! Dacie wiarę??[1]        

A jak już coś o psach się znajdzie w tym Internecie, to jakieś głupoty typu:  w Pembroke, Ontario (Kanada), bezogoniasty pogryzł pitbula! Na szczęście ten ostatni był w pełni sprawny fizycznie, więc bronił się dzielnie i został jedynie lekko pokąsany![2]
A jak tego, co na papierze napisane, nie trawicie, to sobie poszukajcie sami w tym Internecie.

Ale co w Internecie, to w Internecie, a co w życiu, to w życiu – w nim bywa o wiele ciekawiej! W same Święta to było. Udało mi się załapać na interwencję w podmiejskiej dzielnicy. Tam jest takie miejsce, do których bezogoniaści zajeżdżają zjeść coś, wypić, przespać się, a niekiedy tylko pomarcować… I tam są dwa psy. Jeden zresztą wzięty od nas, ze schroniska. Siedziały przy budach, na łańcuchach, ale nasi bezogoniaści narobili huku i pan tych psów zbudował im wiatę, nie powiem, całkiem porządną. Tylko że ta nasza łachudra (imienia nie zdradzę, bo mimo wszystko lubię psa) nie mogła spokojnie w niej wysiedzieć. Razem z towarzyszką zrobili sobie podkop i w nogi. Szybko złapano uciekinierów i przez jakiś czas był spokój, ale po paru tygodniach znów to samo: podkop i chodu! Jacyś inni bezogoniaści przejeżdżali niedaleko, patrzą, a tu na skraju lasu leży martwa sarna, a obok niej kręcą się dwa psy. Zaraz zadzwonili do schroniska, opisali zwierzęta i nasi już wiedzieli, z kim mają do czynienia. Wskoczyli w samochód, ja z nimi (aż dziw, że nie wygonili!) i pojechaliśmy…
Kłopotów nie było. Psiaki trafiły do właściciela (który w tym czasie jeździł po okolicy i szukał zbiegów), a my z powrotem do schroniska.
Ledwo wysiedliśmy, a tu zajeżdża kolejny samochód, wysiadają z niego bezogoniaści i idą do biura. Ja za nimi. Okazało się, że dzień wcześniej, wieczorem, jadąc do rodziny, znaleźli na drodze psa. Omal im się pod samochód nie władował, a potem stanął na poboczu i nie wiedział, co z sobą zrobić. No to go zabrali. Zaraz zresztą zorientowali się, że zwierzak nie widzi, że ma bielmo na ślepiach.
Nie wiedzieli, co zrobić, by byli z bardzo daleka, zadzwonili więc na miejscową policję, a ta podała im kontakt do schroniska. Ale było już bardzo późno, więc zabrali psiaka z sobą, do tej rodziny, przenocowali go w przedpokoju, rano wyprowadzili na spacer, nakarmili porządnie, zadzwonili do nas i poinformowali, kiedy przyjadą.
No i przyjechali, akurat wtedy, gdy wróciliśmy z interwencji. Wyprowadzili psa z samochodu, nasi wzięli go i zaprowadzili na kwarantannę. No i Lesio zamieszkał w schronisku.
          
Tamci bezogoniaści bardzo się przejęli jego losem. Zaraz zostawili całkiem niezłą kwotę tego, co nie śmierdzi, na badania wzroku Lesia. I obiecali, ze będą się o niego dowiadywać. Powiedzieli, że chętnie wzięliby go z sobą do domu, ale mają już w nim koty, które psów nie darzą sympatią. Rasowe jakieś zarozumialce!... No cóż, nie każdy pies kocha sierściuchy, to może być i na odwrót, nie? I odjechali. W porządku bezogoniaści.

Na zakończenie będzie bajka w rysunkach. Tym razem…

            aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce




[1] Myślicie, że żartuję? Wcale nie! Sami możecie sobie poczytać o tym wszystkim w polskiej edycji „Scientific American” 12/2012, s. 75. 
[2] W tym samym naukowym piśmie, na tej samej stronie, tylko miesiąc późniejszym – ze stycznia b.r. 

środa, 2 stycznia 2013


 Tomi i Jerry w jednej stali budzie… Taki wierszyk kiedyś psy szczekały. W tym wypadku było trochę podobnie. Tylko nie w budzie stali, a w domu, bo chociaż miały budy, to wolały spać w mieszkaniu, z bezogoniastymi… A poza tym całymi dniami latały po podwórzu jednego gospodarstwa agroturystycznego. Tomi jest rudobrązowym briardem, a Jerry - grafitowym sznaucerem (chociaż on sam się zarzeka, że też jest briardem!). Oj, skomplikowane to, najlepiej będzie więc, jak sobie sami popatrzycie:
                       
Komu dobrze, ten chce jeszcze lepiej. No i Jerry wygłówkował, że lepiej będzie na wolności. Namówił towarzysza i zwiali! Było dobrze, póki latali po polach, lasach. Ale zgłodnieli i pogonili do wsi znaleźć coś do przekąszenia. A tam bezogoniaści narobili hałasu i miejscowa policja złapała łazęgów. W tamtej gminie nie ma nawet kojców tymczasowych, żeby w nich trzymać bezdomne psy, policja musiała je więc zabrać na swój posterunek. A on malutki, więc panowie władza chodzili po kolana w briardach. No więc szybko im to nadojadło. Pogadali z wójtem, i gmina zadzwoniła do schroniska. Tylko że ta gmina nie podpisała wcześniej umowy ze schroniskiem na przetrzymywanie wyłapanych bezdomnych psów (oszczędni tacy!). Żeby więc jakoś sprawę załatwić, odrobinkę ją podkoloryzowali. Że wicher wiał, a śnieg zacinał i mróz skuł wszystkie wodne cieki, a wtedy do wsi czarny samochód przyjechał, a z niego źli bezogoniaści wyrzucili do rowu dwa biedne briardziki! I one sobie powoli zamarzały, aż się nad nimi zlitowano i na posterunek wzięto. I one tam tajały i warczały, aż panowie policjanci nie mogli pełnić służbowych obowiązków i sami warczeć zaczęli, no więc przyjedźcie i zabierzcie te psy, żeby porządek do gminy wrócił!
No to nasi, dobre serca przecież, pojechali i wzięli.
A po pewnym czasie się okazało, jak było naprawdę. Bo znaleźli się właściciele tych psów. Dwaj panowie z tego gospodarstwa agroturystycznego. Powiedzieli, że psy właściwie nie są ich, lecz nieobecnych członków rodziny. Oni wzięli je tylko na przechowanie. Ale kojec jest, proszę (całkiem niezły kojec), tylko że Tom i Jerry nie zaakceptowali go i woleli spać w domu. A tu świadectwa szczepienia psów. A tu zapasy karmy (oj, sama bym taką nie pogardziła…). Wszystko w najlepszym porządku, tylko psiakom zachciało się powałęsać.
Panowie obiecali jeszcze, że będą zwracać na niesforną parkę większą uwagę i tak skończył się pobyt Jerry’ego i Tomiego w schronisku. Wróciły na swoje śmieci.

Nieco wcześniej do schroniska przyszła dostatnio ubrana bezogoniasta w średnim wieku. I przyprowadziła suczkę, ponoć znalezioną na działkach. Nazwaliśmy ją Hana.
                      
Miła sunia. Wygląda na mieszaninę berneńczyka z czymś tam – ona sama pewnie dokładnie nie zna swoich rodzinnych powiązań. Wyszczotkowana, wypasiona, grzeczna, zna polecenia, jakie się wydaje psu. Trochę się opierała, gdy nasi prowadzili ją na kwarantannę. Tak sobie pomyślałam, że taka ona znaleziona, jak ja kot perski. Właścicielka miała jej z jakichś przyczyn dość i przyprowadziła do nas. Tylko jak to jej udowodnić…
Na szczęście Hana jest śliczną suczką, więc  szybko znalazł się dla niej bezogoniasty.

Trochę podobny los spotkał Dizla. I on zaczął przeszkadzać właścicielom. No to się go pozbyli. Zapakowali do samochodu i zawieźli do dużego hipermarketu. Tam wypuścili na parkingu – i w nogi. A Dizel pokręcił się trochę między samochodami, swojego nie znalazł, więc wszedł do sklepu. Między klientów. A sporo ich było. Łażą sobie, a tu nagle leci na nich potężny staford, o, taki:
                       
No to się hałas zrobił, nerwowe hyc na boki, między stoiska, za kasę… A Dizel gania, węszy, swoich bezogoniastych szuka…
W końcu znalazł się ktoś odważniejszy, kto Dizla złapał. Potem obsługa hipermarketu zadzwoniła do schroniska, nasi przyjechali, psa do samochodu i do nas…
I siedzi Dizel. I czeka… Mam nadzieję, że niedługo. Zawsze mam taką nadzieję…

aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce