Oczami Bezdomnego Psa

środa, 27 lutego 2013


Otworzyliśmy bibliotekę bloga! Stało się! Ale miałam tremę! Bo wszystkie psie dzieła, które dotąd przedstawialiśmy w odcinkach, teraz w całości znalazły się w jednym miejscu. Z boku jest link i odtąd każdy może sobie do tej biblioteki wejść i pożyczyć te utwory na wieczne nieoddanie. Przegryzłam wstęgę (bo nożyczkami to ja nie za bardzo…), szczeknęłam parę słów (bezogoniaści też tak zwykle robią!), kliknęłam i wlazłam jako pierwsza! I zobaczyłam:





                       
A już wkrótce na półkach staną nowe dzieła!
Zapraszamy do środka i - miłej lektury wszystkim!

A potem to już było jak zawsze, czyli nowe i stare psy i sierściuchy – dzień dobry i do widzenia!

Polazłam do kojca Gandalfa, zobaczyć, co u niego. Trudny pies. Dwuletni owczarek, który próbował zamieszkać na działkach w niedalekim mieście. Bezogoniaści, z którymi wcześniej się stykał, z pewnością nie byli dla niego dobrzy, więc się uprzedził i na działkowców, wśród których zaczął bywać, patrzył wilkiem, a może i warknął czasem. No to ci szybko postarali się, żeby go stamtąd zabrano i Gandalf trafił do nas.
          
Tutaj też się boczył na wszystkich dwułapych. Oj, długo nie mógł się do żadnego przekonać. Ale powoli, powoli… Znaleźli się wreszcie wśród naszych bezogoniastych tacy, z którymi się zaprzyjaźnił. Podchodził, ogonem machał, poczochrać się dawał... A skoro tak – pomyśleli nasi bezogoniaści – to damy cię do kojca Evity, będziesz miał towarzystwo i czegoś się od niej nauczysz. Bo Evita bezogoniastych kocha bez wyboru – bardzo przylepna suczka.
           
I zwierzaki zamieszkały razem. Zaaprobowały się od razu i… powstał problem. Bo Gandalf stał się zazdrosny. Jak nie lubił bezogoniastych, to nie lubił. A jak już polubił, to nie mógł znieść, gdy zajmowali się kimś innym. Wchodzi któryś bezogoniasty do kojca, zaczyna bawić wita się – w porządku. Ale potem zaczyna bawić się z Evitą i wtedy Gandalf stroszy się, zaczyna warczeć, pokazuje kły!... Oj, będę żarł!... Bezogoniasty się odwraca: No co ty, Gandalf, na swojego warczysz? Taki z ciebie pies?... I Gandalf po chwili chowa zęby, ogon zwiesza, kurczy się jakoś i stoi patrząc w podłogę. Wtedy bezogoniasty: No, nie bocz, się, chodź tu!... A Gandalf walczy z sobą dobrą chwilę, wreszcie podnosi łeb, macha ogonem i idzie, i nadstawia kark, żeby go poczochrać. I już jest w porządku… Do następnego razu! Jest jeszcze tych „razów” sporo, ale z czasem będzie ich coraz mniej. Bo Gandalf to niegłupi pies i zaczyna łapać, o co w tym wszystkim chodzi.

Zupełnie nie może się połapać, o co chodzi Fanta. Był telefon do schroniska: po ulicy biega wielki pies!... A jakiej rasy?... Nooo, wielki!... Aha!... Jeden z naszych bezogoniastych wsiadł w samochód, zabrał z sobą bezogoniastą, która akurat była wolna i pojechali. Ano, jest duży pies! Bernardyn! Właściwie bernardynka. Nie mieli z sobą nawet takiego wielkiego kagańca, więc pogadali trochę ze zwierzątkiem i zaprosili do samochodu. Nie bardzo chciała. To zarzucili jej koc na głowę, podnieśli i wsadzili do środka. I przywieźli.  Białobrązowa, niestara, przemiła. A w dodatku stara znajoma! Czyli Fanta właśnie!
           
Coś jest u niej nie tak. Ma własny dom, bezogoniastych, którym nieźle się powodzi i którzy zabierają ją z sobą do swojej firmy. I ona sobie tam biega. A w firmie – wiadomo: bezogoniaści wchodzą na podwórze, wychodzą, brama raz zamknięta, raz otwarta. No więc Fanta raz jest na podwórzu, a raz na ulicy. I zaczyna regulować ruch na chodniku: przed nią i za nią nikogo, za to, gdzie tylko drzwi otwarte – tam tłok. Z tego powodu raz już wylądowała u nas,  po czym jej bezogoniasta przyjechała i zabrała ją. Teraz też nasi zadzwonili do właścicielki Fanty, ale minął dzień, drugi, trzeci – i nikt nie przychodzi…
Ale zaraz!... O, właśnie idzie… No proszę, wyszczekałam! Poczekajcie chwilę…

Poszły. Bezogoniasta i Fanta. Pańcia nawet nie podziękowała, tylko miała pretensje: Czemu zabraliście tego psa? Przecież wiedzieliście, że to moja suczka!... To mieliśmy ją zostawić, żeby przechodniów straszyła, albo – jeszcze gorzej – pod jakiś samochód wpadła?... Ale to nie były argumenty dla pańci. Naprawdę, czasem wolę sobie pogadać z biedronką!

Na zakończenie historia stada. Jak zawsze w naszych filmach – prawdziwa!

aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce












niedziela, 24 lutego 2013


Jest sobie w naszym mieście osiedle domków jednorodzinnych. Starsze już, z tradycją. Wąskie uliczki, zadbane ogródki, sąsiedzi, którzy znają się całe lata…
Niedaleko zamieszkała jedna z naszych wolontariuszek. Często przechodziła koło jednego z tych ślicznych domków i widziała – bo widać z ulicy – że tam w budzie mieszka sobie pies. Ma budę – to ślicznie. I łańcuch – to już mniej! I żadnej miski z wodą – a to już całkiem paskudnie! No więc wolontariuszka któregoś dnia zapukała do tego domku. I wyszła pańcia. Wolontariuszka przedstawiła się, kim jest, skąd jest – i zapytała, dlaczego psiak nie ma miski z wodą. A pańcia na to, że śnieg leży, więc pies się może nalizać śniegu! I zamknęła drzwi.
Po paru dniach śnieg stopniał, ale miski dalej nie było. No to wolontariuszka znów: puk, puk!... A czego?... Śniegu nie ma i miski nie ma!... A pańcia w krzyk: Na świecie dzieci głodują, a wy mi tu, że pies wody nie ma!... Xxxx xxxx xxxxx[1]! I zamknęła drzwi. Niełagodnie!
No i znów trzeba będzie prosić panów policjantów, żeby się przeszli z naszymi bezogoniastymi do tej pańci.

A jak skończą z tą pańcią, to może zajmą się sprawą Wegi. To owczarek długowłosy, młodziutka suczka, ma pewnie rok. Ładniutka, o taka:
           
Przywieziono ją z niedalekiego miasta, gdzie błąkała się jakiś czas po ulicach, aż wlazła komuś na podwórze i stamtąd – do nas. Bezogoniaści zamieścili jej fotkę na stronie internetowej schroniska i zaczęło się! Co chwila telefon w sprawie Wegi – każdy chce ją mieć! Ale że była na kwarantannie, to bezogoniaści musieli się wstrzymać z bólami. Chociaż nie wszystkim starczało cierpliwości. Zwłaszcza jeden bezogoniasty potrafił dwa razy dziennie do niej przychodzić! I aż nogami przebierał, tak mu się podobała.
A suczka do wszystkich odwiedzających robiła słodkie oczy i popisywała się. Miała zresztą czym, bo znała podstawowe komendy – potrafiła podejść, siąść, łapę wyciągnąć… Tylko za smyczą nie przepadała. Może odwykła… No nic, myśleliśmy, przyzwyczai się na nowo…
Pewnej nocy śpię sobie, tak po psiemu, na jedno ucho… I nagle słyszę, psy w wiatach rozszczekały się tak, jak to robią na widok obcego! Wstałam i do drzwi – zamknięte, oczywiście. No więc do pana stróża! A ten chrapie! No to ja znów do drzwi i szczekam! I do stróża! Nic z tego, usta otworzył, chrapie-sapie, tak pogodnie, wiecie, pewnie kotlety mu się śnią… Ugryźć? No nie, dobrze wychowana jestem. A on nowy, spanikuje, jeszcze po łbie da, albo na stół wskoczy, spadnie i połamie się… No to ja znów do drzwi, posłuchać, ale tam już wszystko ucichło…
A rano okazało się, że Wegi nie ma! Skradziona! Co się działo, pojęcia nie macie!... Zgłoszenie na policję, przesłuchiwanie pana stróża, który oczywiście niczego nie widział ani nie słyszał (wcale się nie dziwię, hau!), zachodzenie w głowę, kto i dlaczego ukradł. Były właściciel Wegi? Bez sensu! Mógł przecież zwyczajnie przyjechać, pokazać dokumenty, spotkać się z psem i udowodnić, że znają się znakomicie… No to może ten bezogoniasty, który tak często do niej przychodził? Nasi zaraz pojechali do niego, ale Wegi nie znaleźli. Spotkali za to innego psa, którego ten bezogoniasty dawniej adoptował z naszego schroniska. Więc tylko sprawdzili, jak mu się dzieje. Dobrze się dzieje, wygląda świetnie, warunki ma prawie komfortowe, pozdrowienia przesyła…
No więc kto? Przecież z wiatrem nie uleciała! Tajemniczy wielbiciel!...
Szukaj Wegi w polu!...
Właściciel firmy ochroniarskiej, która pilnuje schroniska przyjechał na drugi dzień. Oj, przykro mu było. Zaproponował, że założy nam coś, co się nazywa monitoring. Ślicznie! Tylko że za ten monitoring trzeba będzie więcej płacić… Hm… Moim zdaniem lepiej by było, gdyby ten właściciel pogonił swoich stróżów do czuwania, a nie do spania! Ale ja tam się nie znam…

No to jeszcze na koniec przeczytajcie sobie o psiej wierności. Jak dawniej było, tak jest do dzisiaj, możecie wierzyć. Zresztą, kto mieszka z psem, ten wie o tym najlepiej.

aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce




[1] Xxxx… itd. – słowa, których pies nie zna. (W każdym razie nie używa na co dzień!)




środa, 20 lutego 2013


Pisałam już o Agii. To ta, co teraz mieszka ze mną w biurze. No to sobie popatrzcie!
                       
No i jak stara suka ma się czuć komfortowo? Widzicie? Leży sobie, niewiniątko, a zobaczcie, gdzie zerka tymi swoimi ślepiami, zwłaszcza lewym! Prosto w michę! Moją!!
Robię, co mogę, żeby sobie poszła, żeby ktoś ją wziął i adoptował. Jak tylko w biurze pojawi się jakiś bezogoniasty, co chce tu znaleźć sobie towarzysza, to ja zaraz do niego. Wiecie, lizu-lizu, machu-machu, żeby zwrócił uwagę i zaraz gonię do Agii. Wącham ją, oblizuję, ślepia do góry wznoszę, że niby ona taka smacz… tfu, dobra, znaczy się, że nie ma psa lepszego na świecie! Bezogoniasty patrzy, a ta ciemniaczka myśli, że ja ją tak kocham, więc też ślepia mruży, popiskuje, na grzbiet się wywala (blisko miski!) i też na bezogoniastego zerka. A ten głową kiwa, uśmiecha się, podchodzi, poczochra nas i wyłazi! Nie łapie, o co chodzi!!
Jeden zatrzymał się na dłużej, przykucnął i patrzy. Uff, omal tej małej zarazie futra do gołej skóry nie wylizałam (plułam potem pół dnia!), ale co tam, byleby tylko się zdecydował! No i słyszę, jak gada: „Śliczna ta Agia!...” (Hurra, myślę sobie…) A on dalej: „Ale ona tak się z Majką kocha, że nie mam serca ich rozdzielać!...”  I poszedł. Łapy mi opadły…

Ale to nie wszystko, nie myślcie sobie! Patrzcie dalej:

                       
Ten stwór to fretka. Jakoś tam też ma na imię, ale nie zapamiętałam. Należy do jednej naszej bezogoniastej. I raz przyszła do nas w odwiedziny. Przyszła, no to przyszła, niech sobie siedzi gdzieś pod biurkiem, albo nawet na – nie obchodzi mnie. I rzeczywiście, tak było na początku. Ale kwadrans nie minął, a widzę, że to paskudztwo wyłazi z biura na korytarz i prosto do mnie! Nie boi się, że zeżrę??? Ano, nie boi się…. Oooo, łotrzyca! Skoczyłam do miski, jak widzicie, bo sporo w niej było chrupek, moich ulubionych i dawaj zajadać. Ale ile pies może pożreć na chybcika? Nawet ja?... No i zostało sporo. I co? I żarła! A ja nic, tylko wyszłam na podwórze. Przecież gościowi się nie odmawia… Bo gość w dom, Dog w dom!... Lubicie gości?...
Od razu za drzwiami padłam jak długa, oczy w słup, ogon pod siebie i leżę – obraz nędzy i rozpaczy. Aż jedna wolontariuszka się nade mną zlitowała i wzięła mnie na spacer. Tyle dobrego…
No i tupu-tupu idę sobie, aż po pewnym czasie słyszę z tyłu znajome ujadanie. Oglądam się, no pewnie – Tyson! Znacie go już. Nasza główna bezogoniasta razem z nim.
           
Ten to ma energię. I nie musi się obawiać, że ktoś mu się dobierze do jego miski. Wystarczy, że popatrzy na jego paszczę. A on właśnie miał ochotę sobie tę paszczę potrenować. Minął mnie pędem, bezogoniasta uwieszona na smyczy tylko mi mignęła w oczach, taka czerwona jakaś cała na twarzy i wpadli między drzewa. A tam jedno zwalone leżało. I Tyson dorwał się do którejś gałęzi. W paszczy by mi się taka nie zmieściła. A on ją cap – i gryzie. Zacisnął szczęki, zacisnął mocniej… jeszcze mocniej… i gałąź trrrach! No to zaraz złapał drugą… Ciarki mi przeszły po grzbiecie, a Tyson zerknął przez ramię i warknął: „Jeszcze ze dwie i gonię dalej!...” I chrup, chrup, prawie w całkowitej ciszy, bo las zamarł, chmury się zatrzymały, ptak zamilkł w pół ćwierku, a lód na strumyku zebrał się w sobie i nie pękł… Tylko bezogoniasta uwieszona smyczy Tysona ziała chrapliwie…
Po chwili Tyson szczeknął, skoczył, bezogoniasta jęknęła, przyroda ożyła, mi się skończyły ciarki i potupaliśmy dalej…

Jak wróciłam z wolontariuszką do schroniska, Tysona jeszcze nie było. Ale i fretki nie było, chwalić Doga! Był za to nowy pies. A właściwie suczka. Takie czarne coś średniego wzrostu. Kundel najrasowszy.
           
Pokręciłam się trochę przy bezogoniastych, żeby się czegoś o niej dowiedzieć. No, nieciekawie to wyglądało. Podczas gdy ja spacerowałam, ją tymczasem przyprowadziła do schroniska pewna stara już bezogoniasta. Ma dwóch synów: jeden pije, a drugi ma suczkę. Tylko że właśnie zamknęli go do takiego schroniska dla bezogoniastych, z którego się wychodzi po paru latach… A bezogoniasta już sił nie ma, by się zwierzakiem opiekować… I co? Schronisko!
Ot, psia dola…

Po spacerze głodna się zrobiłam, więc podrałowałam do miski, żeby sprawdzić, czy coś w niej po wizycie tej fretki zostało. Zostało!
No to ja paszczę w chrupki i zajadam, aż się cała micha trzęsie.
I słyszę, jak któryś bezogoniasty woła: „Micha! Micha!”
Podniosłam łeb. Co jest? Jaka micha?... Może moja?... I dopiero po chwili zorientowałam się, że bezogoniasty woła po imieniu do tej nowej suczki!


niedziela, 17 lutego 2013


Niedawno przyjechał do schroniska jeden bezogoniasty. Łaziłam za nim, bo wyglądał na takiego, co to bez psa stąd nie odejdzie. Mądry bezogoniasty!...
No i miałam rację. Pochodził popatrzył, zagadał do kilku psów i zdecydował, że zabierze Lucka.
                       
To taki młody, dwuletni, włochaty owczarek. Ale to nie wszystko! Bezogoniasty uszczęśliwił Lucka własnym domem, a przy okazji dał szanse na lepsze życie innym psom – i to całkiem niemałej gromadce. Bo zanim wraz z Luckiem zabrał się i pojechał, opowiedział naszym bezogoniastym, że we wsi, w której mieszka, jest gospodarstwo, a w nim kilkadziesiąt psów żyjących w strasznych warunkach! Sierść mi się jeżyła na grzbiecie, gdy go słuchałam. A nasi bezogoniaści patrzyli z powątpiewaniem – oj, czy on aby nie przesadza?...
Trzeba było sprawdzić, no więc jedna ze starszych wolontariuszek wybrała się tam. Wróciła roztrzęsiona – było jeszcze gorzej niż opowiadał tamten bezogoniasty. Trzeba było szybko organizować pomoc. Nasi pojechali w kilka osób – na stado trzydziestu psów jeden czy dwóch bezogoniastych nie wystarczy.
No i było tak: stoi sobie dom, jeszcze nie ruina, ale już niedużo brakuje; za nim obszerne podwórze, jakieś zapuszczone budynki gospodarcze i mnóstwo szopek skleconych dawno temu byle jak i z byle czego. A to podwórze… To było właściwie bajoro, pełno wody, błota, zwierzęcych odchodów, zgniłej słomy czy siana, gdzieniegdzie po kostki można się było zapaść. A w tej brei pełno kamieni, potłuczonych dachówek, kawałki siatki, jakieś druty, zmurszałe szczątki desek i czegoś tam jeszcze… W niedużych, ogrodzonych siatką zagrodach, siedziały osobno kaczki i gęsi; całkiem dużo ich było. I króliki były w klatkach… I psy. Kilka uwiązanych, jeden przy starej budzie, drugi przy czymś, co chyba dawniej było króliczą klatką, jeszcze innemu zbudowano z desek coś w rodzaju szałasu… Ale reszta biegała sobie swobodnie.






Wszystkie nieduże, w różnym wieku, niektóre na pewno chore, od razu było widać, bo łysiały na potęgę… Do ludzi nie garnęły się zbytnio, bo półdzikie… Właściciele, starsza bezogoniasta z córką i kaleką wnuczką, zupełnie nie panowały nad tym stadem. Psy rozmnażały się, jak chciały, ostatnio nawet zaczęto im podrzucać niechciane zwierzęta… Żarły byle co, najczęściej chleb rozmoczony w wodzie. Z rzadka tylko trafiało się im coś lepszego. Ale zabiedzone i chude nie były. Tylko brudne do niemożliwości. Biegały sobie po polach, kotłowały się w tych szopkach, bo wszystkie pootwierane były, czasem jeden drugiego capnął zębami…
Część z tych psów, piątka, od razu została zabrana do schroniska. Jak tylko nasi załatwią jakiś transport, dowiozą tam nasze budy, przynajmniej pięć-sześć. No i karmę dostarczą. Zaraz!...
Patrzyłam, jak nasi rozmieszczali te przywiezione psiaki w kojcach i jak dawali im jeść. One z początku nie wiedziały, co mają w miskach, bo chrupek nie widziały przedtem. Nie wiedziały, jak się do nich zabrać. Za to potem… !
Posiedzą na kwarantannie, podleczą się i trzeba je będzie zacząć wychowywać. Bo takie półdzikie domów sobie nie znajdą. Będzie roboty, już to widzę! Bo przecież dojdą następne, już wkrótce…

W tym samym czasie trafił do nas Chudy. To trzyletni bokser, śliczny zwierzak. A chudy jest nie tylko z imienia.
          
Policjantów z niedalekiego miasta ktoś zawiadomił, że jednym  obejściu zdycha pies. Pojechali – znaleźli. Chudy siedział uwiązany w jakiejś szopce, bez wody, bez jedzenia, nie wiadomo, od jak dawna. Bo właścicieli nie znaleźli. Przepadli, nie wiadomo gdzie.
Jak przywieźli Chudego do schroniska, to nasi nie czekali ani chwili, tylko od razu pojechali z nim do zjaw. I został tam na parę dni, na badaniach. Okazało się, na szczęście, że prócz skrajnego wyczerpania żadna choroba mu nie dolega. Więc wzmocnili go tam, nafaszerowali lekami i odesłali do nas. No i Chudy się odpasa.
Tylko nie wiadomo, co z nim będzie dalej. Bo niby ma właścicieli. I nie wiadomo, czy go porzucili. Może coś się im stało?... Póki się wszystko nie wyjaśni, nie można im odebrać psa i pozwolić, by ktoś inny go adoptował. Trzeba czekać… Może uda się dla niego znaleźć jakiś dom tymczasowy?...[1]

I kota mamy nowego. Perskiego. Chociaż teraz wygląda raczej na tureckiego. Bo goły jak święty turecki! Trzeba go było ostrzyc, bo przyjechał do nas taki skołtuniony, że ruszać się nie mógł. Ulica dobrze mu dała w kość. Ale nieźle się trzyma. Jak znów porośnie futrem, będzie całkiem do rzeczy sierściuchem.

O, znów jakiegoś psa przywieźli!...
Zaczyna się robić tłoczno!

To tego posta też zatłoczę i dodam baśń w rysunkach. Ręką suczki Ani Witkowskiej. Oj, horror ci to!

aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce







[1] Chyba się udało! Taka fundacja, co się zajmuje bokserami, znalazła Chudemu dom. Dość daleko, ale jeśli to dobry dom…

środa, 13 lutego 2013


Głośno się ostatnio zrobiło o Stenie. Już o nim pisałam ze dwa miesiące temu. To taki czarny psiak, co większość czasu spędza w szpitaliku, bo ledwie chodzi, ma jakieś drgawki i nie widzi. Zjawy podejrzewały, że ma jakiś uraz neurologiczny. Próbowali go jakoś leczyć, ale bez większych efektów. Dalej był słaby, chudy i ledwo łaził. Obraz nędzy i rozpaczy.

                      
No więc w końcu nasi postanowili przebadać Stena najdokładniej jak tylko można. Nawet zrobili mu tą no… tomografię. Kosztowało to wszystko mnóstwo tego, co nie śmierdzi, ale przynajmniej okazało się, co Stenowi naprawdę dolega: ma w głowie takiego gruczolaka! Paskudne coś! U bezogoniastych takie gruczolaki się leczy, ale u psów nie. Gdzieś tam, za oceanem, ponoć to się robi, ale z różnymi skutkami… Pozostaje więc tylko podawać Stenowi leki, oj, nietanie! Do końca życia! No i koniecznie znaleźć mu prawdziwy dom!
Nasi opisali sprawę Stena w Internecie. Poprosili o pomoc. Odezwało się wielu innych bezogoniastych. Sporo takich, którzy rzeczywiście przejęli się losem psa i jeszcze więcej takich, którzy chcieli się najzwyczajniej powymądrzać. Zorganizowano aukcję na rzecz Stena i sprzedawano jakieś cegiełki czy coś… Nie znam się na tym zbytnio. W każdym razie udało się dzięki tej aukcji zebrać kilkaset tych, co nie śmierdzą. Siedemset czy osiemset – w rachunkach to ja niezbyt mocna jestem…
Ale najważniejsze, że zgłosiło się kilka osób z różnych stron kraju, które zgodziły się wziąć Stena ze schroniska. Nasi bezogoniaści posprawdzali tych ludzi jak mogli, inne stowarzyszenia im w tym sprawdzaniu pomagały i w końcu zdecydowano, że Sten pojedzie daleko, na południe.
Odprowadziłam go do samochodu, szczeknęliśmy sobie ze dwa razy na pożegnanie i odjechał któregoś dnia z samego rana. Trafił do niedużego, ale przytulnego domu, gdzie mieszka sobie dojrzała bezogoniasta z synem i starutkim bokserkiem. Ten bokserek niezbyt lubi inne psy, ale ze Stenem od razu się dogadał.
A tamta bezogoniasta obiecała, że będzie często przysyłała nam wieści o Stenie. No to czekamy z niecierpliwością!

I jeszcze jedna dobra wieść o psiaku, którego już przedstawiałam na blogu – o starym schroniskowiczu Bunnym. Kundel jakich mało, sześcioletni, spokojny, a w bezogoniastych zapatrzony jak w tęczę.
           
Siedział z nami pięć lat, a więc prawie całe życie. A że najpiękniejszy nie jest, nie dawaliśmy mu wielkich szans na własny dom. Niesłusznie, jak się okazało! Bo gdy już Bunny stracił wszelką nadzieję, że jacyś bezogoniaści go przygarną, ni stąd ni zowąd znaleźli się tacy! I Bunny jest już na swoich śmieciach! Oj, jak dobrze…

A teraz będzie jeszcze jedna historyjka. Jedna z tych, które ja bardzo lubię opowiadać, a Wy – czytać!
Niedaleko stąd, ale i nie blisko, stał sobie domek, a w nim bezogoniaści. A z nimi mieszaniec owczarka kaukaskiego z czymś tam… Niestary jeszcze, wesoły samczyk. Niedaleko, bo przez płot, miał do swojej koleżanki, suczki. Ta suczka też miała w sobie coś z owczarka kaukaskiego. Psy były do siebie podobne. I z wieku, i z urody, i z upodobań. No i żyć bez siebie nie mogły. Tylko że ich bezogoniaści – wręcz przeciwnie! I tak psy poszczekiwały do siebie przez płot przyjaźnie, a ich właściciele powarkiwali na siebie w zgoła innych nastrojach.
Samczyk był biały, z brązowym nalotem, a suczka większa, choć młodsza i z nieco dłuższym włosem.
Oba psy miały też wspólna tajemnicę. Wiedziały, gdzie są dziury w płocie. I przez jedną z tych dziur odwiedzały się wzajemnie. A przez inną – wiały z domów na długie włóczęgi. I ich bezogoniaści, chcieli nie chcieli, wspólnie szukali swoich zwierzaków. Warczeli i szukali. Raz, drugi…
Za kolejnym razem ktoś zgłosił do schroniska, że dwa psy włóczą się bezpańsko przy ruchliwej ulicy. Nasi pojechali i przywieźli oba. Po paru godzinach zjawił się właściciel suczki i strasznie narzekał, że samczyk namawia ją do złego i prowokuje do ucieczek. Zabrał ją i poszedł. A po kilkunastu minutach pojawili się właściciele samczyka pomstując na suczkę i skarżąc się, że jej państwo mogliby ją wysterylizować i byłoby po kłopocie…
I jednym, i drugim nasi bezogoniaści sugerowali, żeby – zamiast narzekać na psy - zajęli się naprawą dziur w płotach, ale…

Nasz pan stróż, jak się o tej historii dowiedział, to wieczorem opowiedział nam dzieje Romea i Julii. Czytaliście?... Jak nie, to poczytajcie.

Ale przedtem poczytajcie kolejny odcinek naszego serialu. Na inny temat, ale też ciekawe!

aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce