Oczami Bezdomnego Psa

niedziela, 28 kwietnia 2013

SIĘ WYSTAWIAMY


Niedaleko, tuż za miastem, odbyła się wystawa psów nierasowych. Jak się wieść o niej rozniosła po wiatach, po się zrobił straszny hałas. No bo tu siedzą prawie same nierasowe. Czyli – wystawa dla nich. Nie wiemy, czego się te psy obżarły, że nagle wszystkim zachciało się wystawiać! Przecież tutaj co chwilę ktoś przychodzi je oglądać, albo fotografować się z nimi, gwiazdy różne przyjeżdżają, więc wystawianie się na pokaz to dla nich żadna atrakcja. A tu masz! Brylować wśród nierasowców im się zachciało! A swoją drogą…

- Tyson, ty masz obcięte pazury!!
- Nie obcięte, tylko starte. Za długie już były… Nieładne!
- Aaaa… Znaczy, ty na wystawę tak się szykowałeś?
- Jaka tam wystawa! Jeszcze nie zgłupiałem! Ale z długimi pazurami pisać niewygodnie!
- Cooo???
- No co się dziwisz? Jak już musze pisać…
- Tyson, ja ciebie nie poznaję!!
- Dobra, dobra, dyktuj o tej wystawie!...

Ostatecznie na tę wystawę pojechała nieduża gromadka naszych psów. Nie wymieniam z imienia, bo jeszcze o którymś zapomnę i się obrazi. Trzeba jednak przyznać, że prezentowały się psiaki niezgorzej. Wszystkie łby do góry i ogony też. Wyczesane, niektóre przystrojone w chusty! Nierasowe, ale z prezencją. I przynajmniej połowa z nich to SMS-y. Bo stary pies też urok ma! Co z rzadka bo z rzadka, ale jest doceniane.
Bo wyobraźcie sobie, przed samą wystawą dom znalazł sobie Atom! Czarne, niepokaźne, co tu dużo gadać, paskudztwo. Ma już ponad siedem lat, a w schronisku siedzi od pięciu. Grzeczny, wesoły, zakochany w bezogoniastych i powolutku tracący nadzieję, że wreszcie się komuś spodoba.
          


Nasi bezogoniaści robili, co mogli, żeby wreszcie ktoś go adoptował. Jak wszystkie SMS-y miał dostać wyprawkę: legowisko, obróżkę, smycz i zapas karmy, zwrot kosztów leczenia i wizyty u psiego behawiorysty. W dodatku nowy właściciel będzie go mógł na koszt schroniska zaprowadzić do salonu piękności dla psów, a od organizatorów festiwalu „Quest Europe” dostanie wejściówki na finały tej imprezy przez kilka najbliższych lat.
I co?  I nie było chętnych.
Aż wreszcie, gdy nasze psy szykowały się do wystawy, przyjechała z niedalekiej miejscowości młoda bezogoniasta. O wszystkich premiach za adoptowanie Atoma nie miała pojęcia, ale wybrała właśnie tego biedaka. Dlaczego? Nasi zaraz zadali jej to pytanie. A ona odpowiedziała, że pracuje z kalekimi bezogoniastymi, z dorosłymi i dziećmi i wie, co to samotność i odrzucenie. I wie też, że takiemu psu jak Atom należy się, choćby na stare lata, trochę ciepła i domu, by mu choć w części wynagrodzić to, przez co przeszedł w życiu.
Wyprawkę Atoma zapakowano do samochodu, on sam wskoczył na tylne siedzenie i odjechał. Szczeknął parę razy na pożegnanie. A wszystkie psy… Ech, co tu dużo szczekać.

Ale miało być o wystawie. No to odbyła się w sobotę. Nasze psiaki powsiadały do samochodów i pojechały. Sześć godzin to wszystko trwało. Na terenie wystawy nasi bezogoniaści postawili altankę, w której trzymali psie miski, wodę, żarcie, smycze i takie tam rzeczy. A psy chodziły sobie z wolontariuszami, prezentowały się i przyglądały innym psom. A tych innych było z pięćdziesiąt. I loteria fantowa na rzecz schroniska była, i pokazy agality, i ratownictwa psiego, i zabawy dla małych bezogoniastych…

           
A później zaczęły się konkursy dla psów. Musiały pokazywać różne sztuczki, ale takie raczej proste: siad, daj łapę, proś, leż…
No i wyobraźcie sobie, w tych konkursach nasza Sierra dostała dwie nagrody!
          




A Gryzak jedną!
           
No a na sam koniec okazało się, że psią miss wystawy została nasza Unia!
           

Jak po wystawie wrócili do schroniska i dowiedzieliśmy się wszystkiego, każdy gratulował laureatom (szczerze albo mniej), zwłaszcza Unii. A ona, kiedy już znalazła się we własnym kojcu, zaraz zaczęła kręcić się za ogonem, aż się jej we łbie zakręciło i padła. Zwykle robi tak, gdy się nudzi, albo kiedy jest wściekła. Ale wtedy to z radości tak.
I tak to wyglądało. Szkoda, że niewielu bezogoniasty przyszło na tę wystawę. Może sto pięćdziesiąt, może dwieście osób. Ale to pierwsza taka impreza. Na następnych frekwencja będzie pewnie większa.

            A na drugi dzień było coś, co się nazywa „Sprzątanie Ziemi”. O 11.00 mieli przyjść do schroniska wolontariusze i wszyscy chętni bezogoniaści z naszego miasta,  no i mieli zacząć sprzątać. Zastanawialiśmy się po wiatach, jak to będzie wyglądało: wezmą miotły, węże z wodą i zaczną zmiatać i szorować wszystko dookoła, jak to robią u nas w kojcach? Trochę dużo tego… Na zakończenie miało być ognisko.
No to przyszła wyznaczona pora i trzech wolontariuszy przyszło. Po pół godzinie jeszcze dwóch, potem jeden, znowu troje… I tak było do końca, ktoś przychodził, ktoś odchodził. I chyba sami tylko wolontariusze, bo innych, obcych bezogoniastych nie zauważyliśmy… A ci, co przyszli, brali tylko takie duże worki – i w las. Parę psów, które były w tym czasie na spacerze opowiadało potem, że maszerowali lasem i zbierali – tu papier, tu butelkę, tu torbę foliową…
Takie tam sprzątanie. Trochę nawet szkoda, bo jak pies spaceruje i wiatr uniesie mu sprzed nosa jakiś papier, to można za nim skoczyć – na długość smyczy, oczywiście. A butelkę plastikową można wziąć w paszczę i zgryźć, albo podrzucić i pogonić za nią… Zawsze to jakaś zabawa. A teraz co? Nazbierali tych rzeczy kilka dużych worów i potem je wywalili. Ech, tyle fajnych zabawek przepadło!

środa, 24 kwietnia 2013

KRWAWE DNI…



Kropeczka wytoczyła się z biura, żeby: a) odszczapluszczyć się; b) odkasztanić się; c) porozglądać się; d) porobić coś, bo nuuuudrno! Ileż można w biurze patrzeć na bezogoniastych biurowych, którzy gadają ze sobą, z telefonami, z interesantami, z komputerami, a dla biurowego psa ani chwili czasu nie mają? No więc wylazła, zrobiła, co miała i przykolegowała się do jednej bezogoniastej, która szła akurat uzupełniać psom wodę w miskach. Woda w miskach chlup chlup, tłuszcz w Kropeczce analogicznie i tak od kojca do kojca. Aż tu w jednym siedzi ktoś – nowy! Kropeczka zerknęła, a ten nowy wydał głos, cytuję: Hau!
Słonina w zasadzie latać nie potrafi, ale ta w Kropeczce jak najbardziej!...
I tak Kropeczka po raz pierwszy – i ostatni, jak na razie – spotkała się z Muchomorkiem. To taki biały w czarną łatą, w kwiecie wieku bulterier. W schronisku znalazł się niedawno, przywieziony z jednego z pobliskich przytulisk dla psów.
                        

Dostał w życiu za nieswoje. Jest cały obolały, w strupach, ma grzybicę skóry i zwyrodnienie stawów. A przecież ma dopiero pięć lat! Jakieś nagniotki czy odciski paskudne ma na kolanach – musiał bardzo długo leżeć na gołym betonie. No i albo uciekł komuś, albo został wyrzucony. Jeśli to pierwsze, to wcale się nie dziwimy. Jeśli drugie – to ten, kto go wywalił, zrobił mu przysługę. Nawet w schronisku będzie mu chyba lepiej niż u dawnych właścicieli.
Muchomorek bezogoniastych akceptuje, choć ostrożnie. Natomiast z innymi psami nie chce mieć nic do czynienia, przynajmniej na razie. Robi minę: nie podchodź, bo krew się poleje! Stąd niezbyt miłe przywitanie Kropeczki. Dobra, niech odtaje. Potem się zobaczy, czy wciąż będzie taki nietowarzyski.
           
Całkiem inna jest za to Tolka. Trzylatka w typie owczarka, choć jak się jej dobrze przyjrzeć, to ma w sobie coś z dzikiego wilka. Błąkała się po jednym z miejskich parkingów i tam ją nasi zwinęli.
                       
Ludzi się nie boi, od psów nie stroni. Chce dobrze żyć i z jednymi, i z drugimi. Za przysmaki połowę sierści by oddała! Za czochrania i głaskanie również. Ale ma mankament. Obroży i smyczy nie zna i nie znosi. Nasz bezogoniasty chciał jej zrobić zdjęcia, więc próbował wyprowadzić ją w kojca. Ani się obejrzała, już miała założoną obróżkę, ale gdy tylko wpiął jej smycz, padła i nie chciała się ruszyć z miejsca. Złapała smycz w paszczę i zaczęła wściekle gryźć i powarkiwać.
Nie kijem go, to pałką! Bezogoniasty spróbował suczkę wynieść na zewnątrz. No to ona go chap! I krew się polała! Bezogoniasty przez chwilę przypominał Kropeczkę po spotkaniu z Muchomorkiem, ale szybko się opamiętał i wrócił. A Tolce zrobiło się głupio i zaczęła przepraszać.
Ostatecznie ma zdjęcia, ale zrobione w kojcu.
A teraz czeka ją nauka obrożowania i smyczowania. Ciekawe, jak długo potrwa.

A propos fotografowania. Nasze psy miały się fotografować z Budką Suflera. Ponoć bardzo sławną. No to wszyscy byliśmy ciekawi, co to będzie za budka i jaki jest ten Sufler. Chyba jakiś malec, skoro nie ma budy, tylko budkę. Ostatecznie na tę sesję zdjęciową pojechali tylko Arni i Spajdi. Ale żadnego Suflera nie zobaczyli, budki też nie, tylko zwykłych bezogoniastych. O, takich:

           

Ale to tak na marginesie. Są ważniejsze sprawy. Na przykład ta z Tofinem. Dawno nic już o nim nie było na tym blogu. A on, niestety, ciągle sprawia problemy, chociaż tyle lat już tutaj siedzi. Od zawsze unikał bezogoniastych. Gdy przychodzili, by posprzątać, albo przynosili jedzenie, Tofin chował się do budy. Podobnie jak jego towarzyszka z kojca, Melisa.
           


O obroży i smyczy – zapomnij. I jedno, i drugie czując , że się im to zakłada, natychmiast robiły mustanga, to znaczy wierzgały to przednimi, to tylnymi łapami, albo wszystkimi na raz, tarzały się po ziemi i wydawały końskie wrzaski: I-hauhau! I-hauhau! I zęby szły w ruch. W efekcie – zero spacerów.
Znalazła się jednak pewna wolontariuszka, która uparła się, że je oswoi. Razem z nasza główną bezogoniastą spędzały z Tofinem i Melisą wiele czasu. I powolutku szło ku lepszemu. Po pary tygodniach oba psy poszły wreszcie na wybieg. To był szok. Melisa lepiej zniosła swobodę. Tofina zamurowało. Gdy suczka podeszła do niego w pewnej chwili, próbował się w niej schować! Musiała wiać. No, ale pierwsze kroki zostały zrobione.
Tyle, że ta wolontariuszka, której Tofin zaufał, przestała przychodzić. A Melisa znalazła sobie dom i odeszła ze schroniska.
I zaczął się regres. Tofin znowu zagresywniał i stał się nieufny.
Aż ostatnio nasza główna bezogoniasta straciła cierpliwość. Wzięła się za Tofina. Z jeszcze jedną bezogoniastą ubrały kundla w szelki, przypięły smycz, narzuciły na zwierzaka koc i wyniosły na wybieg. Tofin darł się, szamotał, aż został wypuszczony na łąkę, na trawę, na swobodę… Spędził na wybiegu pół dnia.
Kiedy przyszła pora powrotu do kojca, procedura się powtórzyła: tylko bez koca, z samą tylko smyczą. Oczywiście znów zaczęła się corrida. Bezogoniaste złapały Tofina z przodu i z tyłu – i do góry! Podniosły, ale tym razem pies się wywinął – i haps! I krew się polała. Dostało się naszej głównej bezogoniastej. Ale nie wypuściła Tofina! On ją żarł, ona niosła.
Takie operacje wynoszenia na wybieg – póki Tofin nie zaakceptuje smyczy -  mają się odbywać częściej – i do skutku. Zobaczymy, jak to pójdzie. Tu u nas jest sporo bezogoniastych do pogryzienia!

No, tośmy sobie dzisiaj popisali. Biedny Tyson! To jeszcze tylko kolejny odcinek „Psichdziejów” i fajrant!


 aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce
          


niedziela, 21 kwietnia 2013

NIEDZIELA TAKA



- Majka?
- Co?
- A dlaczego, jak piszę, to piszę jedno u jak u a drugie u jak ó?
- Bo bezogoniaści tak wymyślili.
- Ale dlaczego?
- Dlaczego, dlaczego!... Żeby ciemnoty miały kłopoty, dlatego!
- Hau! Sama nie wiesz!
- Wiem doskonale, ale teraz nie czas, żebym cię zasad pisowni uczyła! Zaraz muszę wracać za Most, a do pisania dzisiaj całkiem sporo, więc nie gadaj, tylko pisz!
- No dobra, dobra, dyktuj!

Niedziela jak niedziela. Tym się różni od innych dni, że odwiedzających więcej i wolontariuszy też. I więcej psów wychodzi na spacery. Ale poza tym – dzień jak co dzień.
Psy nakarmione, kojce wysprzątane, część zwierzaków ciągnie wolontariuszy po lesie, po wybiegu też się jakieś kręcą… Południe blisko.
I nagle telefon i nasi bezogoniaści muszą jechać na interwencję. Do pobliskiej wsi. Tam przy drodze leży niepozorny kundelek. Samochód trzasnął go w łebek. Padł i odczołgał się jakoś na pobocze. A litościwa dusza osłoniła go parasolem od słońca i zawezwała naszych. No to ostrożnie do samochodu i w te pędy do zjaw. Żeby się nie wykrwawił. Od razu widać, że jest kiepsko. Oderwana warga, złamana szczęka, uszkodzony błędnik i jeszcze jakieś neurologiczne zmiany. Ma oczopląs, zupełnie nie panuje nad oczami…
Został w lecznicy. I chyba nieprędko dojdzie do siebie…

Nasza główna bezogoniasta miała wolne, ale wpadła do schroniska na chwilę, bo coś tam… I została, jak zwykle. Zaczęła wyprowadzać psy na spacer. Wpierw wzięła Tinę, o której niedawno pisaliśmy.
           
Biedna, stara suka z kociarni, w której teraz mieszka, wyszła jeszcze żwawo. Przez schronisko przemaszerowała z podniesionym ogonem, ale ledwo znalazła się za bramą – zwolniła. Odezwał się ból w schorowanych stawach. No więc człap człap kilkadziesiąt kroków i usiadła. Wstała, znów kilkadziesiąt kroków, i znów siadła, na dłużej… Nie było sensu dalej maszerować. Podreptała jeszcze pod krzaczek, a potem krok za krokiem z powrotem do schroniska. Ech…

Potem nasza bezogoniasta wyprowadziła Gandalfa. To ciągle jeszcze trudny pies, z humorami. Może capnąć. Młodsi wolontariusze nie mogą się do niego zbliżać, starsi – ostrożnie. Właściwie tylko paru bezogoniastych wyprowadza Gandalfa na spacer bez problemów.
           
Za to, gdy już wyjdzie, to szał radości. Cały czas biegiem: w przód, w tył, dookoła… Kręci bezogoniastą jak bąkiem. A najfajniej złapać coś do pyska, jakiś patyk, najlepiej niemały, stosownie do rozmiarów paszczy, albo starą plastikową butelkę, która trzeszczy i szeleści w zębach. I wypuścić. I hyc, potężnym skokiem naprzód, i zaryć się łapami w leśne poszycie, aż igliwie pryska, i następny patyk do paszczy. Potem drzewko zaznaczyć, obwąchać parę tropów i galop! Krótki, na ile smycz pozwala. I dookoła…
I wszystko od początku.
Gandalf wychodzi rzadziej niż inne psy. Za to na dłużej. Wraca uchachany i przez dzień, dwa jest, że do rany przyłóż… Dla silnego bezogoniastego lubiącego ruch byłby psem idealnym. No cóż, może znajdzie takiego.

Gdy Gandalf wracał ze spaceru, minął w bramie parę młodych bezogoniastych, którzy właśnie adoptowali Szacha, drobnego, czarnego sierściucha.
           
Nie posiedział w schronisku długo. A trafił do nas z ogródków działkowych razem z innym kotem, białym Matem. Na Białasa szybciej znaleźli się chętni. No, ale tylko o kilka dni. A teraz i Szach znalazł so0bie bezogoniastych. Udało ci się, mlekopiju! Niech ci się wiedzie na nowych śmieciach!

W tym czasie schroniskowy samochód zdążył już zrobić kolejny kurs interwencyjny. I przywiózł do razu dwa psy z jednej niedalekiej wioski. O jednym wiedzieliśmy, że przyjedzie: to Fiona, dawna mieszkanka schroniska. Może rok temu wziął ją jeden bezogoniasty, który zobowiązał się w umowie, że suczkę natychmiast wysterylizuje. Oczywiście, nie zrobił tego. W dodatku wyjechał za granicę, a zwierzaka zostawił u znajomych.
           
Różnymi drogami wieść o Fionie dotarła do schroniska i nasi pojechali. Zastali Fionę przykutą łańcuchem do czegoś, co udawało budę. Na ziemi leżała drewniana paleta z kawałkiem gąbki. To była niby podłoga. Dwie inne palety postawione po bokach ba sztorc tworzyły ściany. Leżał na nich, jako dach, stary dywan… I tyle. Dookoła pełno potłuczonego szkła, jakieś rozbite żarówki, ułamki cegieł…
Bezogoniaści, którzy tak opiekowali się Fioną byli autentycznie zdziwieni. O co chodzi? Przecież suczka ma tu dobrze, napojona, nakarmiona, biedy nie cierpi… Polubiła nas a my ją! Że łańcuch? Przecież można spuścić!...Dlaczego chcecie zabierać?!...Wyglądali na naprawdę przejętych. No to uzgodniono, że jeśli znajdzie się dla Fiony porządna buda z sensownym kojcem, to będą mogli zabrać ją z powrotem ze schroniska. I na tym stanęło. Ano, zobaczymy!

Kilkaset metrów dalej przy walącym się już pustostanie, wegetował inny pies. Karmili i poili go sąsiedzi. Właściciela widzieli ostatnio jesienią ubiegłego roku. Łańcuch, do którego pies był przykuty, zdążył już zdrowo zardzewieć. Nasi natychmiast wezwali lokalną policję, spisali protokół, a psa do samochodu i do schroniska.
           
Tak trafił do schroniska Łatek. Najpierw nażarł się do nie możliwości – i nic dziwnego, nasze codzienne papu to dla niego niespotykany rarytas. I w efekcie dalej …ał niż widział. Nie szkodzi, przejdzie mu. Jest inny problem. Nie ma tu u nas piesków salonowych, ale te, które są po sąsiedzku z Łatkiem ledwo zipią – Łatek śmierdzi pod niebiosa! I znów nic dziwnego. Nikt go przecież nie kąpał, a jak się siedzi miesiącami w jednym miejscu, które nie jest sprzątane, to… Nie trzeba chyba wielkiej wyobraźni, co?...
Ano, czeka nas niedługo gruntowne pranie!

Potem niedziela się skończyła.

środa, 17 kwietnia 2013

WIZYTY POADOPCYJNE II

Nasi bezogoniaści, jak tylko znajdą chwilę czasu, jeżdżą na wizyty podopcyjne. Albo oni, albo starsi wolontariusze. Dzięki tym wizytom sprawdzają, czy psy, które poszły do nowych domów, żyją tam w dobrych warunkach. Zwykle jadą do adoptowanych psów miesiąc-dwa po opuszczeniu przez psa schroniska. A zdarza się też, chociaż rzadziej, że taka wizyta jest powtórzona po roku albo nawet dwóch…

Dwa lata temu poszły na wieś, na gospodarstwo, dwa nasze psy, Mary i Lord. Niemłode już, takie w kwiecie wieku. Miały tam pilnować obejścia. Było czego pilnować: duże podwórko, stodoły i mnóstwo ptaków, bo tam była ferma drobiu. Były i budy, całkiem porządne.
I tak się stało, że po jakimś czasie Mary wróciła do schroniska – nie mogła się powstrzymać na widok kur i ganiała je, gdy tylko mogła. Fakt, kurę najlepiej pies upilnuje, kiedy ją ma w żołądku. Ale bezogoniaści jakoś nie mogli tego zrozumieć. No i Lord został na gospodarstwie a Mary znów wylądowała w schronisku.

Mary miała szczęście. Nie posiedziała tu długo. Rzadko się trafia, że owczarkowata kundelka, duża i już nie najmłodsza, dostaje ponowną szansę. Znaleźli się jednak inni bezogoniaści, z miasta. Spodobała się im suczka i poszła na nowe mieszkanie do bloku. Wygląda na to, że trafiła nieźle.
A o Lordzie nie było długo wiadomości, aż ostatnio nasi wybrali się do niego z wizytą. Popatrzyli sobie. Jedna buda zniknęła, druga stała dziurawa. Na całym podwórzu ani jednej miski – ani jedzenia, ani wody… A Lord – kiedyś dumny, dojrzały pies - skundlony cały, zaniedbany i pękniętym guzem w okolicach ogona… Spał w jednej ze stodół na podłodze, byle jak zarzuconej garściami siana. Tyle, że ta stodoła była otwarta na obie strony i wiatr hulał w niej, jak mu się podobało. Picie też miał: na podwórzu był kran, do niego przyczepiony gumowy wąż, z którego na ziemię ciurkała woda. No to mógł sobie polizać z błotka… Gospodarz nie widział w tym nic nadzwyczajnego: pies stary, chory, uśpić go, a nie awantury robić… Chcecie go zabierać? A bierzcie sobie!...
   


No więc i Lord znów jest w schronisku. Leczy się.
 Bywa tak. Nikt nie zagwarantuje psu, że idąc do nowego domu będzie tam szczęśliwy. Można tylko sprawdzać, dorywczo. Na systematyczne sprawdzanie nie ma w schronisku środków…

            Niedługo pewnie odejdzie od nas Nobo, taki brązowy dwulatek w typie amstafa. Śliczny pies. Przyjechał do schroniska z jednej z niedalekich wsi. Niczyj pies, włóczęga. 

             
                       
Schronisko przestraszyło go tak, jak prawie każdego psa, który tu ląduje. Ale to mądry zwierzak, więc szybko zaczął się oswajać i zaprzyjaźniać z innymi psami i z bezogoniastymi.
Tylko że któregoś dnia przeziębił się. Zaczął kaszleć. I nie chciało mu minąć. No to zaczął brać zastrzyki, całą serię.
Wtedy do schroniska przyszła rodzina bezogoniastych. Na pierwszy rzut ślepia – w porządku. Spodobał im się Nobo, chcieli go wziąć. Ale póki bierze zastrzyki nie ma o tym nawet mowy. Można go będzie adoptować dopiero, gdy przejdzie na leki doustne – jeśli bezogoniastym do tego czasu nie przejdzie!

- Tyson, a teraz coś dla ciebie!
- Co? Ciasteczka?!
- A idźże, żarłoku! Przepis będzie.
- Yyyy…
- Nie mrucz, tylko słuchaj. Spodoba ci się. No to tak. Psa się zazwyczaj karmi kupną karmą, suchą albo mokrą w puszkach. A niektórzy bezogoniaści dają psom to, co im akurat zostanie z obiadu. Tymczasem pies chciałby, żeby niekiedy okazać mu trochę serca i uraczyć domową potrawą zrobioną specjalnie dla niego. No i jest taka potrawa, przy której roboty niewiele, która psom nie zaszkodzi, a urozmaici monotonię codziennych posiłków. No i dobra jest dla tych wszystkich zwierzaków, które muszą być na diecie. Nawet dla tych, które mają kłopoty z wątrobą. A składa się z kurczaka, ryżu i warzyw…
- Aaaaaaaaaach…
- Tyson, co z twoimi ślepiami? Wypadną ci!
- No bo ty o delicjach kurzęco-ryżowych szczekasz!
- Właśnie! Nic nadzwyczajnego, a niebo w gębie!

aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce

niedziela, 14 kwietnia 2013

STARTUJEMY Z WIOSNĄ



- Tyson, wyłaź z budy! Piszemy!
- Nie mogę. Chory jestem…
- No masz! Na co?
- Mam… nosówkę!
- Nie łżyj. Byłeś szczepiony. Poza tym stare psy nie chorują na to! Wyłaź!
- I parwowirozę też mam! I świńską grypę…
- Aha, i co jeszcze?
- Wszystko! Nie wyjdę!...
- Tyson, mam coś dla ciebie!
- Połóż przed budą…
- Jeszcze czego! A kruche takie, smaczne. A jak pachnie, czujesz?... Nie chcesz, to nie. Idę!
- Czekaj, zaraz… O matko suczko, jaki ja mam słaby charakter…

Jeśli chodzi o sport, to bezogoniaści mają zwykle głupawe pomysły. Biorą piłkę i ganiają za nią. I kopią, trochę w piłkę, trochę się po nogach. Wrzeszczą przy tym, krzyczą, jakieś kartki sobie dają… Albo ubierają coś na górne łapy i się tłuką gdzie popadnie. Albo przewracają się i wykręcają sobie te łapy… Całkiem jak nasze szczeniaki, w których pełno energii. Myślenia mniej.
Ale czasem, choć z rzadka, wymyślą coś sensownego. Na przykład taki dogtrekking. Czyli wędrowanie z psami. Tu u nas w mieście jeszcze chyba tego nie było, ale może będzie, bo nasi się zainteresowali i chcą takie coś urządzić.
Jak ktoś ma psa, może się zgłosić. Bierze pas, do pasa przypina psa w szelkach, na długiej smyczy, od organizatorów dostaje mapę i według tej mapy rusza na trasę. Musi też mieć wodę i przekąskę dla psa no i dla siebie. I idą. Kto pierwszy razem ze swym psem dojdzie do mety, ten wygrywa. A do przejścia jest kawałeczek. Najmniej dziesięć kilometrów. A bywa niekiedy, że i pięćdziesiąt! I każdy pies się nadaje: startują yorki, chihuahua, a z drugiej strony – owczarki niemieckie i inne wielkopsy. A organizatorzy pilnują i bezogoniastych, którym odcięło tlen – zabierają samochodem z trasy. Hauhau!

To takie ogólne zasady tego nowego sportu. Ciekawe, czy u nas to wypali. Mogłoby, bo i dla psów, i dla ludzi nie ma nic zdrowszego jak taki długi spacer. A bywa nawet tak, że z jednym psem maszeruje cała rodzina, bo i tak można!

Taka wyprawa przydałaby się Belgusiowi, zwanemu też Jack. Od dawna w schronisku siedzi. Przyjechał razem z Rockym, minibriardem i Sissy, owczarkiem belgijskim. On sam też jest takim rasowym owczarkiem. Rasowym i bez szczęścia.
           


Tamta dwójka szybko znalazła sobie nowe domy, a on został. Mimo że najgorzej z nich znosił pobyt w kojcu. Pisaliśmy już o nim, jak denerwuje się, gryzie miski, budę i co tylko ma obok, co można wziąć do paszczy. Zęby już sobie starł na tym gryzieniu. Cały czas biega i szuka jakiejś dziury, którą mógłby smyrgnąć na zewnątrz. Uspokaja się tylko wtedy, kiedy stawy dają mu w kość, bo mu zwyrodniały. No i kiedy bezogoniaści zajmują się nim. Wtedy tuli się, łasi, przymila – może zabiorą… Ostatnio jedna z naszych bezogoniastych dokładnie na wybiegu go wyczesywała – szalał ze szczęścia, nadstawiał brzuch, lizał ją po rękach…
No cóż, może kiedyś… Może uda mu się tak, jak Kumarowi.

Właśnie, Kumar! Nieszczęsny pies. Mieszany sześciolatek czarnobiały.
           
Przywieziono go kulawego, miał kiedyś złamaną łapę, która źle się zrosła i potem stawiał ją tak nieszczęśliwie, jakby na pięcie… W chodzeniu mu to chyba przeszkadzało trochę, więc nasi postanowili go zoperować, bo wyglądało na to, że tę łapę da się nastawić.
Kumar pojechał na badania i wtedy okazało się, że ma paskudnie popsutą wątrobę. Zaczęto więc ją leczyć. Przez pewien czas psiak brał lekarstwa, a potem – kolejne badania. Niestety, nie polepszyło się, może nawet pogorszyło. A do tego wyszły jeszcze kłopoty z sercem. O operacji nie mogło więc być mowy. Trzeba było ratować Kumarowi życie. Więc kolejne leki… Wszyscy tu marzyli, żeby trafił do dobrego domu, bo schronisko to nie najlepsze miejsce do leczenia tak schorowanego psa.
I stało się jak na życzenie.
Przychodzi tu jedna młoda bezogoniasta, która jak może, tak stara się znajdować schroniskowym psom nowe domy. I tym razem przyprowadziła ze sobą lekarza zza granicy. On tam u siebie ma już parę psów: kulawych, ślepych, schorowanych… I kiedy zobaczył Kumara, postanowił od razu, że go zabierze. Sam jest lekarzem, tylko takim, co leczy ludzi. No więc Kumar nie mógł chyba lepiej trafić.

A teraz będzie komiks. Kolejna bajka – tym razem krótsza i odmienna graficznie. Tak przynajmniej ogłosiła sunia, która rysowała, o pseudonimie Łukasz Kołodziej. Ostatnio był komiks, teraz znów komiks. Trochę nam kolejność wariuje, ale trudno. Niedługo będą dwa odcinki „Psichdziejów” jeden po drugim.
Ale na razie popatrzcie, oceńcie!

aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce



środa, 10 kwietnia 2013

POTŁUCZENI



A nasza biblioteka im. Mieszańca Cygana rośnie! Właśnie przybył jej kolejny tom, tym razem drugi tom scenariuszy naszego serialu telewizyjnego: Zdarzyło się psu”. Wszystkie odcinki drugiego sezonu, dotychczas rozsiane po blogu, teraz zebrane w jednym miejscu. Warto mieć! Zapraszamy!
A teraz troszkę o psich biedach. Pisz, Tyson…

Dobre dwa lata temu, jesienią zdaje się, do schroniska nasi przywieźli Tinę. Jej bezogoniasty, takie byle co, stoczył się zupełnie. A mieszkanie spłonęło. I on razem z suczką mieszkali w tym pogorzelisku. Tylko że on łaził tam, gdzie dają to, od czego bezogoniaści dostają krowich oczu, a Tina czekała. Trochę opiekowała się nią sąsiadka. Tina zachorowała na uszy, więc ona próbowała ją jakoś leczyć, ale nie dawała sobie rady. Suczka traciła apetyt, no więc ta bezogoniasta zadzwoniła do schroniska i nasi pojechali. Mieszkanie nie było nawet zamknięte, a Tina siedziała na łóżku, jedynym chyba miejscu, na którym nie było śmieci, sadzy i potłuczonego szkła. Bała się trochę, ale nakłaniana przez tamtą sąsiadkę wsiadła w końcu do samochodu i przyjechała do nas.
                       
Duża, postawna, czarna suka mająca już kilkanaście lat na karku. Jak się już odezwie, czego nie robi często, to ją słychać! Ma głos! No i z charakterem zwierzak – nie do wszystkich się przymila. Ale jak już kogoś zaakceptuje – to do rany przyłóż. Tylko że na stare, duże i w dodatku czarne psy zapotrzebowania jakoś nie ma. No więc siedzi. Jej dawny bezogoniasty nawet się nie pojawił.
A jakoś tak rok temu zaczęła mocno chorować. Pewnego dnia szła sobie, na spacer chyba i nagle siadła i znieruchomiała – ani kroku. Sapała tylko. Jakby ją ból sparaliżował. Zaraz zrobiono jej badania i prześwietlenie wykazało, że ma zwyrodnienie kręgosłupa z uciskiem na rdzeń.
Takiemu schorzeniu zimno nie sprzyja. Na jakiś czas poszła do szpitalika, ale musiała stamtąd wyjść, bo były inne zwierzaki, bardziej potrzebujące. A gdy obecnej zimy chwyciły ostrze mrozy, nasi bezogoniaści przenieśli ją do kociarni, pod dach, w ciepło. Tak się złożyło, że kotów ostatnio w schronisku niewiele, było więc miejsce. Z tymi trzema czy czterema Tina dogadała się bez problemu. Podłażą do niej, w oczy patrzą, wylegują się po sąsiedzku, a ona nic.
Niby wychodzi na spacery, ale krótkie. Chce iść, ale nie może. Parę minut marszu – i pada. Dostała zastrzyki sterydowe. Po nich jest jej lepiej. Ale czy na długo?

Niedawno dostała psiego towarzysza. Znali się dobrze, bo sąsiadowali z sobą w pierwszej wiacie – ich kojce prawie do siebie przylegały. To Gryzak, też już niemłody pies. Niedługo minie osiem lat, jak trafił do schroniska. Dobre określenie – trafił. Bo nie przywieziono go, ale sam przyszedł. I stał pod bramą, aż bezogoniaści zaprosili go do środka. I został. I starzał się.
           

Jakiś czas temu zachorował. Słaniał się, jak łaził, potykał. Szybko zrobiono badania i okazało się, że miał zapalenie ucha, które tak się dziwnie rozwinęło, że przeszkadzało mu w poruszaniu się. No więc i jemu w kuracji potrzebne było ciepło i trafił do kociarni, do Tiny. I do kotów, oczywiście. One z Tiną były już za pan brat, ale nowego przyjęły ostrożnie. Gdy Gryzak podszedł do jednego z nich przywitać się, od razu dostał łapą w paszczę i to ustawiło psio-kocie stosunki. Pełen szacunek i respekt wzajemny.
Później nie było już żadnej brutalności a tolerancja. Żadnego szczekania, żadnego miauczenia na siebie. I Gryzakowi zaczęło się polepszać. Dalej siedzi w kociarni, chociaż tęskni do swego kojca, swojej budy i do Unii, z którą od jakiegoś czasu mieszkał. Gdy więc zrobiło się cieplej, bezogoniaści zabrali Gryzaka spomiędzy kotów i poprowadzili do kojca. Ależ była radość. Najpierw burzliwe powitanie z Unią, a potem Gryzak zaszył się w swojej budzie i spał jak nowonarodzony. A Unia cichutko kręciła się koło budy, nastawiała swoje wielkie, czarne uszy i słuchała, jak Gryzak pochrapuje.
           
Tak jest już od paru dni: Gryzak wieczory i noce spędza z Tiną między kotami, a dzionki – na swoich śmieciach w kojcu. I jest szczęśliwy.
Unii też to dobrze robi. Gdy Gryzak poszedł do kociarni, zrobiła się jeszcze bardziej nerwowa niż zwykle. To młodziutka suczka, wystraszona, którą ktoś porzucił na drodze pod miastem. Jeszcze zupełnym szczeniakiem wtedy była. Z psami w schronisku dość szybko doszła do porozumienia, a Gryzaka-współlokatora polubiła najbardziej. Gdy więc go zabrakło, nie czuła się najlepiej. Powrót kundelka do kojca powitała z ulgą. I chociaż nie jest zadowolona, że wieczorami zostaje sama, to przecież zrobiła się spokojniejsza.

            Teraz będzie jeszcze dzieło utalentowanej suczki-plastyczki o pseudonimie Ania Witkowska. Bajka w rysunkach, znaczy. Pooglądajcie sobie na zdrowie!

aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce





To pisze ja tajson. Sam pisze jak majka nie paczszy. Żem jej obiecał, że napisze czszy posty za wontrupkowe ciasteczko. To żem napisał. Ale wiencej nie bende! Nie chce! Zrupcie coś bo mie ona zamenczy! Ona jest gorsza nisz upiur jakiś! Mi się już w głowie monci od tych literkuf! Pies jest do szczekania nie do pisania! Jestem amstaf zembaty a nie kundel pisaty! Jak coś nie zrobicie, to ja zwieje, na prawde zwieje… Auuu, wraca ta…

niedziela, 7 kwietnia 2013

WELCOME TO ANIMAL SCHELTER




 Jeszcze jak mieszkałam w schronisku i własną łapą pisałam posty do tego bloga, nieraz opowiadałam, jak wyglądają procedury adopcji, w wyniku których psy i koty trafiają do nowych domów. Ale ani razu nie napisałam, jak wygląda przyjęcie zwierzaka do schroniska. No to pora naprawić niedopatrzenie.
Tyson siedzi z łapami nad klawiaturą i czeka, więc mogę dyktować:
Welcome to animal shelter!

Skarbuś zajechał jak panisko schroniskowym samochodem na plac przed biurowcem. Ktoś wcześniej przywiązał go do betonowego słupa w pewnej wsi, niedaleko dużego klasztoru – i poszedł sobie. Pewnie liczył, że w takim miejscu zdarzy się cud i ktoś psa przygarnie. Ale ktoś tylko zatelefonował i nasi pojechali z interwencją. A Skarbuś to roczniak, mieszaniec brązowy, z ciemniejszymi prążkami, dosyć duży, zresztą, sami zobaczcie…
                       
Jak tylko zajechali, któraś nasza bezogoniasta poszła po obróżkę i smycz i zanim psiak wyskoczył z samochodu, już miał tę obróżkę założoną. I ruszył na pierwszy schroniskowy spacerek. Nie tylko żeby rozprostować kości po podróży i poznać odrobinę terenu, ale przede wszystkim, żeby sobie siknąć.
No to zrobił, co trzeba, a potem bezogoniaści się za niego wzięli. Obejrzeli go sobie, zmierzyli wzrost taką miarką, której używają krawcy, zerknęli mu w dziąsła i w zęby, żeby się zorientować, ile może mieć lat, no i czy paszcza jest zdrowa. Wszystko to zapisywali do zeszytu. Potem specjalnym czytnikiem sprawdzali, czy Skarbuś nie ma wszczepionego chipa – bo zdarza się, że psy są takimi chipami oznakowane i wtedy można szybko znaleźć ich właściciela.
Następnie zaaplikowali mu z  niewielkiej fiolki kilka kropelek na skórę – przeciw pchłom i robakom.
A potem nadali mu imię.
I porobili fotki na schroniskową stronę internetową.
I Skarbuś powędrował do kwarantannowego kojca, gdzie już czekała na niego czyściutka buda, miska z żarciem i wodą… On się kręcił, poznawał nowe miejsce, a bezogoniaści stali przy kojcu i gadali do niego…
Akurat w schronisku był zjawa, więc obejrzał psa dokładniej: waga, zęby, oczy, uszy, ogólne obmacanie…
I dla Skarbusia zaczęła się schroniskowa codzienność.
Oby nie trwała zbyt długo.

Taka codzienność na pewno potrwa w przypadku Wika. Dziwny pies! Trochę szpicowaty, już nie najmłodszy, jasny… Trafił do schroniska zaraz potem, jak strażacy wyłowili go ze stawu w niedalekiej miejscowości. Tkwił w wodzie i nie wyłaził – nie potrafił.
                       
No to wylądował w schronisku i od razu zaczęły się z nim problemy. Jadł i pił tak jakoś przypadkiem, jak gdyby nie zauważał misek – trzeba mu je było podstawiać pod pysk. No to gdy wyprowadziłam się na drugą stronę Mostu, nasi wzięli go na moje miejsce. I dobrze się stało, bo w biurze może być lepiej dopilnowany.
Ale tu też ma kłopoty z koncentracją. Łazi, kręci się dokoła, obwąchuje wszystko, na co trafi i tak niemal bez przerwy… W końcu męczy się. Normalny pies poszedłby do legowiska, ale on kładzie się tam, gdzie akurat stał. A jak go bezogoniaści zaniosą na legowisko – czego nie lubi – zaraz zrywa się i dalej lata po biurze. Póki znów nie padnie.
I załatwia się w każdym miejscu. Gdy rano bezogoniaści przychodzą do biura, często znajdują go leżącego gdzieś na podłodze w kałuży własnego moczu… No to pracują gotowi w każdej chwili sprzątać po Wiku.
Gdy jest spokojniej, nie ma obcych, wystawiają go z biura na dwór – wtedy łazi sobie tu i tam, ale psów w kojcach raczej nie odwiedza. Nie chce mieć z nimi nic wspólnego. Gdy do biura trafiła też Kropka, dojrzała, mała suczka wymagająca również szczególnej opieki – Wik warczał na nią i chciał gryźć. Trwało trochę, zanim do niej przywykł.
                       
Teraz sąsiadują z sobą – na korytarzu biura stoją obok siebie ich legowiska. Ale tak się jakoś porobiło, że Kropeczka woli leżeć na posłaniu Wika, a on – gdzie popadnie…
Gdy go zawołać, to przyjdzie, ale na inne komendy nie reaguje. Zjawy badały go na wszystkie strony. Troszkę niedowidzi, ale poza tym wszystko wydaje się być w porządku. Pies zdrów. Tylko z tym kojarzeniem nie za bardzo… Czy mu się poprawi?...

środa, 3 kwietnia 2013

PYSZNOŚCI CIASTECZKA!!!




W komentarzu do któregoś posta Anette zaproponowała mi, żebym wzięła do pomocy, do pisania znaczy, jakiegoś sierściucha. No bo jak Tyson taki niechętny do pracy umysłowej…
Doskonały pomysł! Przeniknęłam zaraz do kociarni, a tam - puściusieńko! Kotów na stanie brak! Kilka siedzi w szpitaliku, leczą się, ale zdrowych – na lekarstwo! Hala kociarni świeci pustkami! Za to psy w niej zagościły. Ciepło, przytulnie, pod dachem, przy samej kuchni, ech… Tylko z tymi psami nie bardzo… Poszczekały mi trochę staruszki, poskarżyły się… Później opowiem.
I tak, z powodu braku mlekopijów, znów musiałam molestować Tysona. Chyba będzie miał na mnie uczulenie…

            W schronisku pojawił się niespodziewanie pewien starszy bezogoniasty. W odwiedziny przyszedł. Kiedyś bywał tutaj często jako wolontariusz. Przychodził ze swoją żoną i zajmowali się psami. Długi czas to trwało. Ale coś się zmieniło i zrezygnowali. Trudno! Psy, jak zawsze w takich wypadkach, potęskniły trochę i w końcu zaczęły zapominać…. Tym bardziej, że te zwierzaki, którymi ci starsi bezogoniaści najczęściej się zajmowali, w większości poszły już do swoich nowych domów. Ale kilka zostało. I te właśnie podniosły od razu powitalny hałas.
A starszy bezogoniasty chodził między wiatami, witał znajome psiaki, bawił się z nimi i miał łzy w oczach… I coś mi się wydaje, że znów zacznie tu przychodzić ze swoją żoną. Oj, dobrze by było!

Trochę wcześniej nasi bezogoniaści przywieźli do schroniska Paliwa.
 

 Młody, jasny, owczarkowaty i mocno przestraszony był, gdy trafił tutaj. W dodatku miał prawie całkiem oderwana powiekę – musiał się bić z jakimś innym psem i odniósł te paskudną ranę. Gdyby nie udało się tej powieki uratować, to pewnie straciłby całe oko, więc natychmiast pojechał do zjaw. Popracowali nad nim kupę czasu i opatrzony, pozszywany Paliw wrócił i zamieszkał w szpitaliku. Teraz może nie wygląda najprzystojniej – ale powieka i oko uratowane!

Czasem tak źle i tak niedobrze. Była sobie u nas suczka imieniem Rima. Pisaliśmy już o niej na tym blogu.
           
Trafiła szybko do bezogoniastych mieszkających w ładnym domku na obrzeżach miasta. Oni twierdzą, że chcą dla psa jak najlepiej, ale chyba jeszcze lepiej chcą dla siebie. No bo suczka siedzi sobie przy domu, jedyna jej rozrywka, jak sobie rozkopie kawałek ogródka. Bo na spacery żadne nie chodzi. A że żarcia jej nie brakuje, to żre na potęgę. I robi się coraz grubsza! Po prostu prosiak, nie pies. A jak już ma całkiem dość, to wieje! I, oczywiście, trafia do schroniska. Zdarzyło się to już parę razy.
Teraz znów jest w schronisku. Jeszcze tęższa niż ostatnio! Jej bezogoniaści na razie się nie odzywają. Ale jak się odezwą, dostaną ostrzeżenie: albo zaczną ruszać się z psem i sprawią, że Rima schudnie, albo już jej z powrotem nie dostaną. Przecież tylko patrzeć, jak zwierzak padnie na otłuszczenie serca!
Pies głodujący to paskudna sprawa. Ale pies przeżarty niewiele lepsza!

A teraz zaczynamy publikować nowy dodatek do naszego bloga. Będzie o tym, co psy i koty lubią najbardziej: o żarciu, żarciątku, żarciuniu! O tych wszystkich mniamuśnościach, za którymi przepadamy! Ale nie o takich, które można kupić w sklepie, tylko o takich, które bezogoniaści sami muszą przygotowywać swoim pupilom. Ten dodatek będzie się ukazywał nieregularnie, ale złoży się na książkę kucharską psich i kocich delikatesów.
Na początek – ciasteczka wątróbkowe. To takie coś, co sprawia, że pies dostaje maślanych oczu, ślinotoku i gotów jest zrobić wszystko, byle się dorwać do cymesu. Nauczy się nawet czytać po chińsku i śpiewać hymn Gwatemali. Dobrze jest mieć przy sobie takie smakołyki, kiedy pies się czegoś uczy: jak dobrze wykona polecenie, dostaje ciasteczko!
Przepis na ciasteczka macie niżej.
PS. Jak obiecałam Tysonowi takie ciasteczko, natychmiast zgodził się napisać za jednym zamachem trzy posty! (Ten jest pierwszy.)


aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce