Oczami Bezdomnego Psa

środa, 29 lutego 2012

Mieliśmy tu jeszcze całkiem niedawno takiego starszego kundla. Naładowane energią brzydactwo. Nie chodził, ale skakał! Nasi bezogoniaści nazywali go Alfie, ale my wołaliśmy na niego Hyc-skok! I ten właśnie Alfie Hyc-skok miał jeszcze jedną ciekawą cechę – doskonale opowiadał. Jak zaczynał gadać, to całe schronisko milkło i tylko te psy z ostatnich kojców wyły, żeby szczekał głośniej. Oj, nasłuchaliśmy się, póki nie adoptowali go jacyś bezogoniaści.
Alfie wiedział, że piszę tego bloga. Nawet przeczytałam mu parę wpisów, bo prosił. Ze trzy chyba… Więcej nie, bo niby słuchał, ale kręcił nosem. I powiedział  mi: „Wiesz, Majka, jak już o czymś opowiadasz, to powinno być tak: najpierw jakieś trzęsienie budy, a potem napięcie musi rosnąć, łapiesz?” Niby łapałam, ale… czy ja wiem? U nas budy rzadko kiedy się trzęsą. Bo nie dość, że nowe, to ciężkie i stabilne. Więc łatwo mu gadać.  Teraz na przykład dostaliśmy jedną taką. Stoi u szczeniaków na wybiegu. Wygląda jak willa bezogoniastych, ze spadzistym dachem, ściany otynkowane, kafelki w wejściu…

Niechby spróbował potrząsnąć taką, mądry jeden!
Chociaż z drugiej strony… No dobra, spróbuję tak, jak mi radził.

Jakoś tak przed samym południem do biura wszedł młody bezogoniasty, jeden z tych, co to nie lubi, jak mu się włazi w drogę. I mówi, że ktoś mu przywiązał psa do płotu. No to go tu przyprowadził – zabierajcie go sobie! Podczas gdy gadał, a nasi spisywali jego dane, coś się stało. Wszystkie psy rozszczekały się tak, że aż się budy trzęsły. I biuro też. Wyskoczyliśmy na zewnątrz. Okazało się, że bezogoniasty zostawił psa przed biurem. Nawet go nie przywiązał. A to był dorodny, silny wilczur. W kolczatce. Stał chwilę zdezorientowany, jak każdy pies, który tu trafi. A w tym czasie wolontariuszki wyprowadziły na spacer trzy psiaki z wiaty. No to wilczur do nich. Kundelki się rozszczekały, on też. Inne psy się dołączyły – koniec świata!


Młody bezogoniasty, jak to zobaczył, to zwiał. A nasi skoczyli łapać tego nowego. Ale złap tu psa, który stracił głowę…. W końcu jednak dali sobie radę. I wróciliśmy do biura.

A wcześniej, bladym świtem, kiedy nasi bezogoniaści jeszcze nie przyszli do pracy, stróż odebrał telefon, żeby z pewnego domu zabrać dzikiego i agresywnego kota. Nasi notatkę stróża przeczytali, pokiwali głowami, no dobra, oporządzi się wiaty i ktoś pojedzie popatrzeć na tego dzikiego lwa. Tymczasem, gdy po zamieszaniu z wilczurem wróciliśmy do biura – telefon. Nasza główna bezogoniasta odebrała, a wtedy ze słuchawki rozległ się taki wrzask, że napięcie od razu urosło, a mi skoczyło ciśnienie. „Gdzie wy jesteście dzwoniłam rano a was nie ma co wy sobie myślicie zabierzcie mi zaraz tę cholerę z klatki zanim ucieknie dzikus jeden brudny zawszony pewnie chory jakąś wściekliznę rozniesie a ta idiotka spod trójki jeszcze mu  na wycieraczce legowisko zrobiła i karmi zarazę a do was to można dzwonić do usr… śmierci ale ja z tym zrobię porządek nie myślcie sobie…!!!”
No i jeden z naszych bezogoniastych pojechał i przywiózł sierściucha. Fakt, niezbyt czysty był, ale spokojny, łagodny i ufny. Nawet mnie się nie zląkł, choć widział mnie pierwszy raz na oczy… Agresywny? To raczej ta bezogoniasta była agresywna. Nasz bezogoniasty opowiadał, że jazgotała tak, że postanowił zabrać kota, choć nie powinien – nie bierze się do schroniska dzikich sierściuchów, które są zdrowe i dają sobie radę. I mają w dodatku opiekę, a tam jakaś litościwa dusza rzeczywiście wymościła kotu posłanie na wycieraczce i postawiła miskę z jedzeniem i piciem. Tylko że sąsiadce się nie spodobało… Nasz bezogoniasty nawet nie próbował jej niczego tłumaczyć. I wolał nie ryzykować zdrowiem miauczura. Lepiej go zabrać, niż czekać, aż ktoś mu coś zrobi…

A pod wieczór napięcie jeszcze urosło, bo przywieziono nowe psy. Od razu sześć! Z miasta nieopodal. Wsadzono je do niewielkiego samochodu, przywiązano do klatki. Jeden z nich o mało co się nie udusił w drodze, bo łańcuch zaplątał mu się wokół szyi. Cud, że przeżył… napiszę o nich później, jak już je trochę poznam.
No a potem jeden z naszych bezogoniastych zaczął coś grzebać w kontaktach, bo któryś się zepsuł. I nagle napięcie spadło, i zgasło światło w schronisku, a mi cały wpis diabli wzięli. I musiałam potem pisać jeszcze raz…

Eee tam! Jakoś mi nie wychodzi z tym napięciem…
Będę pisać po swojemu.

Daaawno temu to było… Miałam wtedy ze cztery lata i byłam suczką, że hohoho!... Niejeden pies robił do mnie słodkie oczy. Tu w schronisku i poza nim, jak wychodziłam na spacery… Przychodził do mnie wtedy z lasu najprawdziwszy wilk. Nie bał się, był prawie co noc, podkop chciał robić pod ogrodzeniem, do środka włazić, jak swoją mnie porwać, do watahy wprowadzić… Tylko gdzie mi tam do wilków! Nie jestem dzika, nie? Ostatecznie więc dałam mu kosza. Ale go nie zabrał, bo pod płotem nie chciał przejść… I odszedł. Słyszałam potem, że z całym stadem wywędrował gdzieś w góry. Ma swoją samkę, wilczęta…
Jednak gdy jeszcze tu przychodził, to mi czasem śpiewał. A głos to miał! Schroniskowe psy właziły wtedy do bud i nosa nie wychylały. A mi ciarki chodziły po grzbiecie. Zwłaszcza jedną pieśń zapamiętałam, bo pasowała nieźle do naszej sytuacji. On mi powiedział, że nauczył się jej z naszej zaginionej „Xięgi pieśni…” Brzmiała tak: 

   kliknij obrazek aby powiększyć lub najlepiej otwórz w nowej karcie

niedziela, 26 lutego 2012

Dopiero jak zaczęłam ten wpis, zorientowałam się, że na końcu nie zamieszczę już powieści. Bo się skończyła. Ostatni odcinek poszedł tydzień temu. Żeby mi tylko przez to czytelników nie ubyło! Bo jak na razie – przybywa! Ślicznie!

A skoro stara powieść się skończyła, pora na nową. Ale nie od razu. Dopiero przygotowujemy ją do druku. No i sami czytamy. Jest o tym, jak Herlack… Nie, nie będę pisać, sami przeczytacie. Za miesiąc.



Cieplej się trochę zrobiło, no to jak nie jest za mokro i stawy mnie nie męczą, to łażę częściej po wiatach i gadam z psami. Ostatnio się zastanawialiśmy, co właściwie porządny pies lubi najbardziej. Sporządziliśmy takie coś, co nasi bezogoniaści robią co miesiąc, czyli to no… zawsze zapominam… Aha – zestawienie. Tylko nie w jakichś głupich tabelkach, ale artystycznie. No i wyszło nam takie coś:


  kliknij obrazek aby powiększyć lub najlepiej otwórz w nowej karcie



Ten spokój na końcu jest problematyczny. Niby lubimy, ale nie zawsze. Jak się coś dzieje, to też lubimy. Zwłaszcza, jak jest to coś dobrego dla nas. A w tym roku ma być tego dobrego, tego polepszania, całkiem dużo. Słuchałam, jak bezogoniaści gadali o tym w biurze. No to tak:



Dotąd, jak nam sprzątali w kojcach, to wszystko… hmmm… mokre wymiatali gęstymi szczotkami na zewnątrz, w przejście między kojcami. I tam to wsiąkało w ziemię. To i trochę błotka było, i zapachy mocne a naturalne… Teraz ma się to zmienić – kojce zostaną skanalizowane. Jeśli się uda zdobyć to, co nie śmierdzi w wystarczającej ilości, to od razu we wszystkich wiatach. A jak nie – to przynajmniej w jednej albo dwóch…

Na pewno nastąpi wymiana kojców w drugiej części pierwszej wiaty. Te psy, które dotąd mieszkają w starych kojcach, już się cieszą. Pewnie, każdy chciałby żyć w nowym mieszkanku. Zwłaszcza że ci, którym się już nowe kojce trafiły, chwalą sobie. Przestronniej, estetyczniej…

I kolejna ważna rzecz. Zacznie powstawać schroniskowy gabinet dla zjaw! Taki z prawdziwego zdarzenia. Jak się uda, będzie budowany od podstaw. Jak nie – to czeka bezogoniastych przeprowadzka. Gabinet powstanie tam, gdzie teraz jest kuchnia, kuchnię przeniesie się do… oj, nie wiem, zapomniałam… Za dużo było gadania w biurze i pomyliło mi się wszystko… Jak sobie przypomnę, to napiszę.

A dalej droga. Ta, która prowadzi do schroniska. Króciutka jest, ale piaszczysta i jak tylko trochę popada, zaraz się robi błoto, czasem takie, że nie przejdziesz i nie przejdziesz. Tę drogę bezogoniaści też będą remontować.

Co jeszcze?... Aha! Zwierzęta będą w schronisku przyjmowane przez całą noc! I nawet w nocy bezogoniaści ze schroniska będą jeździć na interwencję do szczególnie groźnych wypadków. Albo do agresywnych zwierząt. I stróże będą z nami cała noc, a nie tylko do północy!

I jeszcze będą całkiem nowe akcje na rzecz zwierząt, i nowe imprezy, ale o tym będę pisać kiedy indziej.

I to wszystko ma być w tym roku!

środa, 22 lutego 2012

Były sobie dwa Buzile.


Jeden wielki, drugi wielki…






Czy imię może być przeklęte?...


Dawno temu, kiedy jeszcze nasi bezogoniaści nie byli naszymi bezogoniastymi, tylko czasem pojawiali się w schronisku jako wolontariusze, znaleźli w nieodległej gminie małe schronisko dla psów… No, za dużo powiedziane! To było miejsce, w którym siedziały zwierzęta w brudnych, dziurawych klatkach, bez dachu, na starej słomie, w błocie i własnych odchodach, bo rzadko ktoś tam sprzątał. Czasem pojawiał się jakiś bezogoniasty, który dawał żarcie i wodę. Jak mu się chciało. No to nasi bezogoniaści spowodowali, że tamte psy, kilka ich było, trafiły do naszego schroniska. Ale nie Buzil, ogromny, stary już owczarek niemiecki. Wyglądał tak, że nie podchodź, ale właściwie był spokojny i już całkiem zrezygnowany. Niczego od świata nie chciał. I był chory. Miał kłopoty z prostatą i robił pod siebie. I nie tylko to… Jemu to od razu zaczęli szukać domu.


Ale kto weźmie starego, chorego psa?... W dodatku ogromnego, który okruszkami się nie wyżywi?... Wreszcie jedna z naszych bezogoniastych znalazła firmę, która się zgodziła – pod warunkiem, ze ktoś będzie się tym psem opiekował… No i Buzil zamieszkał w komfortowej budzie na terenie tej firmy, a jedna z naszych bezogoniastych przychodziła do niego codziennie i zabierała go dwa razy dziennie na spacery. Po pewnym czasie dla Buzila istniała tylko ona – innych bezogoniastych tolerował albo zupełnie nie zwracał na nich uwagi. Pewnie trochę dlatego, że się go bali.


Nieco wcześniej miał operację tej prostaty…. Ale operacja nie pomogła. Najeździł się do zjaw jak rzadko który pies – i nic, było coraz gorzej. Z miesiąca na miesiąc… Codziennie trzeba mu było wymieniać w budzie słomę i koce, a i to śmierdział pod niebiosa. A była zima, więc kąpiele nie wchodziły w grę… Bezogoniaści się męczyli, a pies jeszcze bardziej.


I odszedł…






A niedawno ktoś poinformował schronisko, że na gliniankach, na peryferiach miasta, leży chory pies. Nasi pojechali tam i znaleźli ogromnego, czarnego owczarka. Zwierzę w sile wieku i już ledwo żywe. Był tak wykończony, że dał sobie założyć kaganiec i zapakować się do samochodu. I zaraz do zjaw. A tam wyszło, że ma złamaną przednią łapę i całkiem bezwładny tył. Obie zadnie łapy okropnie spuchnięte. Może wypadek, może pobicie… Wpakowano go w gips i został tam na badania i obserwacje. Dobrze się stało, że nie zdjęto mu kagańca, bo gdy trochę odtajał, zrobił się agresywny. Nie dawał się dotykać, warczał, próbował gryźć przez kaganiec. Zjawy ledwo sobie z nim radziły. W dodatku z badań niewiele wynikło. Nie znaleźli przyczyny, dla której nie mógł stawać na tylne łapy.


No i trafił do naszego schroniskowego szpitalika. Niech posiedzi, uspokoi się. Ale tym razem już nie było tak łatwo wsadzić go do samochodu. Trzech ludzi walczyło z nim, zanim udało się go zapakować do środka.


Tu u nas nazwano go Buzil. Bo też owczarek, bo wielki. I też, niestety, robił pod siebie, bo przecież wstać nie mógł. Siedział w kagańcu, a bezogoniaści, którzy sprzątali w jego kojcu i dawali mu jeść, podchodzili do niego bardzo ostrożnie. Bo kaganiec w końcu mu zdjęli.


Zaczęło się oswajanie. Ta bezogoniasta, która zajmowała się pierwszym Buzilem, zajęła się i nim. Wchodziła do szpitalika, gadała z innymi psami siedząc koło kojca Buzila, czasem zagadała i do niego… Stroszył się, warczał, ale stopniowo przyzwyczajał się. Zaczęła mu dawać jeść trzymając miskę z karmą – niech się przyzwyczaja do ręki, do zapachu. Oczywiście, najpierw próbował capnąć ją za rękę, aż za którymś razem dał spokój. Ale opuchlizna z łap mu nie schodziła. Co kilka dni zjawiały się zjawy i wyciskały mu taki płyn, który gromadził się w łapach. Bolało go to, ale chyba zrozumiał, że to dla jego dobra, więc nawet zbytnio się nie szarpał… Porobiono nowe badania.


Potem, wydawało się, że nastąpił jakiś przełom – Buzil podniósł się na cztery łapy. Nie chodził, ale stał, a to już coś! Wszyscy się cieszyli.


Tylko że jeszcze potem wszystko wróciło do normy. Nie tylko nie podnosił się, ale i przestał jeść. Znów zjawy i znów badania. Okazało się, że ma kłopoty z krążeniem. Zastosowano leki, ale na nie nie zareagował. I nagle dostał ataku serca.


I odszedł…






Już żaden pies w tym schronisku nie będzie miał na imię Buzil.

niedziela, 19 lutego 2012

Bezogoniaści nazwali je Harpo, Groucho i Chico i cieszyli się, że te imiona tak pasują. Że szczeniaki są jak jacyś bracia Marx[1]. Prawie miesiąc temu przywiózł je jakiś bezogoniasty. Nie dopilnował swojej suczki no i zaciążyła. A jak szczeniaki przyszły na świat, to je do schroniska. Nasi bezogoniaści wytłumaczyli mu, że tu przyjmuje się tylko bezdomne zwierzęta. A te szczeniaki mają dom. Zaproponowali zamieszczenie ich zdjęć na stronie internetowej, ogłoszenia, prasę… Bezogoniasty mruknął coś, ramionami wzruszył, wziął malców i odjechał. Nasi zapisali sobie numery jego samochodu, na wszelki wypadek.


                       
A trzy dni później pewna bezogoniasta znalazła te szczeniaki porzucone w jakimś zaułku. Zziębnięte, zakatarzone, ledwo ruszające łapkami. Zaraz je do lecznicy, do zjaw. No i jakoś się wykaraskały. Trafiły, oczywiście, do szczeniakarni. Dziś jeden z nich ma już własnych bezogoniastych. Pozostałe czekają…

Z pobliskiego miasta przywieziono jeszcze cztery. Razem z matką. Oj, słabiutka była. Małe zresztą też. Na razie siedzą w całkiem osobnym pomieszczeniu i prawie nikt nie może tam wchodzić – tylko zjawy i jedna bezogoniasta, która się nimi opiekuje. Dlatego nawet jeszcze imion nie mają. Ani zdjęć.

Tak w ogóle to w szczeniakarni teraz pustawo – zima. Najwięcej maluchów mamy tutaj wtedy, gdy jest ciepło, wiosną i latem. Wtedy to istne rojowisko. Dobrze, że szczeniaki zawsze komuś wpadają w oko i długo w schronisku nie siedzą. Bywało nieraz, gdy któryś był szczególnie urodziwy, a jego zdjęcie ukazało się na naszej schroniskowej stronie, że urywały się telefony. Po kilkunastu bezogoniastych się zgłaszało, że chcą takie maleństwo. Ale najpierw każdy szczeniak – jak zresztą i dorosły pies – musi przejść obserwację, kwarantannę, być zaszczepiony, odrobaczony, odpchlony i tak dalej… Dopiero wtedy jest do wzięcia. I ktoś go bierze. A wtedy inni dzwonią zawiedzeni i bywa, że się odgrażają. I wygadują niestworzone rzeczy, jak to schronisko musiało na takim szczeniaku zarobić!...

          
Był telefon, z daleka: przybłąkała się suczka z trzema małymi. Siedzi w szopie, przyjeżdżajcie, zabierajcie. Nasi pojechali. Były psy i była szopa, a w tej szopie wielka dziura. Suka w dziurę i na pola! Na „chodź tu, sunia…” – nie reagowała; nie dała się wziąć na dobre żarcie; metoda „na szczeniaka” też zawiodła… Nic, tylko szczekała, pokazywała kły i trzymała się z daleka. Nasi załatali dziurę w ścianie szopy, zostawili właścicielce posesji parę przysmaków, pouczyli, co ma robić, gdy suczka da się zwabić a szczeniaczki zabrali do schroniska. No i siedzą teraz, i czekają na mamuśkę.

Teraz będzie z zupełnie innej bajki - przedstawimy wam mit psów chińskich!
Walar, zanim trafił do schroniska, latał sobie bezpańsko po ulicach, a stołował się często przy chińskiej restauracji w mieście (póki się nie zorientował, co tam podają!). Poznał język od psa-pekińczyka, którego bezogoniasty tam pracował. O ile wiemy, ten pekińczyk, biedak, już nie żyje. Może został zakopany, a może zapeklowany… Ale nie chcemy rzucać bezpodstawnych podejrzeń na nikogo, nawet na bezogoniastych… W każdym razie ten pekińczyk, bardzo uczony, zapisał Walarowi ten mit na kawałku jedwabnego obrusa z restauracji.


[1] Pan stróż mi powiedział, jak to się pisze… Aha! Mamy nowych stróżów, dwóch! I będą odtąd siedzieli z nami całe noce a nie jak dotychczas, tylko do północy! Niedługo napiszę o tym więcej. Jak nie zapomnę. 

  kliknij obrazek aby powiększyć lub najlepiej otwórz w nowej karcie



środa, 15 lutego 2012


Łażę często do psiego szpitalika. Bo koty mają swój, ale tam chodzę rzadko. Do środka nie włażę – bezogoniaści nie wpuszczają, ale pod szpitalik. Siedzi tam teraz sporo zwierzaków. Niby mogą z sobą pogadać, ale o czym? Co każdemu z nich dolega? Pewnie, o życiu w ogóle też mogą – sporo przeszły. Ale najbardziej to chciałyby wiedzieć, co nowego się wydarzyło. No to przynoszę im wiadomości. A sama dowiaduję się, co z ich zdrowiem i przekazuję wieści do wiat, gdzie mają znajomych. I jakoś leci…   

Szpitalik mamy nieduży. Przydałby się większy – bezogoniaści już myślą, co by tu można było w tym celu zrobić. Poczekamy – zobaczymy. Na razie mieści się w nim osiem psów naraz. Mają kojce, mniejsze, niż te w wiatach, ale przecież nie są tam, by biegać. Każdemu coś dolega. Ostatnio stale w nim pełno. Zwykle siedzą tam psy po zabiegach, ale teraz, gdy takie mrozy na dworze, trafiają tam i takie krótkowłose, którym zimno najbardziej daje się we znaki. Bo szpitalik jest ogrzewany.
          
            Przy samym wejściu siedzi Dredzik. Nieduży foxterierek, prawie rasowy. Gdy trafił do schroniska, był jednym wielkim, brudnym kołtunem sierści. Stąd to jego imię. Spod tych skudlonych kłaków niewiele było widać. Prócz tego, że ma paskudne rany na pyszczku. No to został ogolony do gołej skóry – tylko na czubku ogona została mu kępka sierści. I do szpitalika. Siedzi tam teraz, wcierają mu maść w pyszczek i czekają, aż się zagoi. Innych ran, chwalić Doga, nie miał. Jak mu włosy odrosną, będzie całkiem szykownym psiakiem.
                      
            Do kojca obok trafił Gorge. Stary, ni to rudy, ni brązowy kundel. Od niedawna w schronisku. Widać po nim przejścia.  Blizny na ciele i na pysku, ale już zagojone. Stare jakieś sprawy. On sam nie chce o nich gadać. W ogóle nie chce gadać. Stroszy się tylko i warczy na bezogoniastych, próbuje nawet gryźć, mała bestia! Nie chciał jeść, więc po pewnym czasie trafił do szpitalika. Bierze antybiotyki i jest na diecie. Może wraz z chorobą mina mu i złe humory…
                       
            Dalej jest Marlowe. Też kundel, brudnobiałej maści. Przyjechał do nas słaby, potłuczony, z bardzo spuchniętym okiem – może skopany, może samochód go potrącił. Też dostał antybiotyk, maści jakieś, kropelki. No i opuchlizna mu zeszła. Wciąż ma trudności ze wstawaniem, ale widać, że jest coraz lepiej. Bezogoniastych lubi, daje się głaskać. Za to wyraźnie przeszkadza mu schroniskowy harmider. Gdy w wiatach psy się rozszczekają, warczy niezadowolony. Chyba nie lubi naszego towarzystwa.
                       
            Naprzeciw niego siedzi Argon. Białobeżowy kundelek. Gdy go przywieźli, zaraz wpadł mi w oko, taką ma śliczną sierść. W dodatku zaprowadzili go do fryzjera na strzyżenie i czesanie. Ależ pięknie wygląda! Jak się trochę podtuczy, to mógłby od razu reprezentować schronisko na psich konkursach piękności! Ale póki co jest strasznie chudy i słaby. Musiał się długo błąkać po ulicach. Ten dla odmiany kocha wszystkie psy. Bezogoniastych zresztą też. Kocha, jak się go tuli albo głaszcze, przylepa jedna. Oby znalazł sobie odpowiedni dom!
                       
            No i jest Gold. Przywieziony z jednego z okolicznych miast. Spory pies. Trochę wyżeł, trochę dog. Ale zaniedbany i wychudzony. W wiacie nie chciał jeść, za to załatwiał się co chwila. No to do szpitalika. Strasznie żywy z niego osobnik, więc siedzenie w ciasnym kojcu nie podoba mu się. Niby zabiedzony, ale energii mu nie brakuje – aż rwie się do wyjścia. No to jak mu się wszystko z żołądkiem unormuje, wróci do wiaty i pewnie będzie szczęśliwy.

            Gdy tak tym wszystkim psom opowiadam, co się dzieje w schronisku, to wiem, że są mi wdzięczne. I czuję się potrzebna.
            Ale i tak wolę, kiedy w szpitaliku jest pusto.

Pisałam niedawno o kotach… Niech to kleszcze, wciąż uczę się o nich czegoś nowego. Niedawno sama się przekonałam, na własne oczy i uszy, że koty mają swoje mity i pieśni. Nazywają je opowieściami z Wielkiego Strychu. Zawsze się zastanawiałam, co to jest strych. I nie mam pojęcia. Brzmi prawie tak, jak strach, ale to chyba nie to, bo sierściuchy, jak o nim mówią, to mają rozanielone mordki. Czyli musi to być coś miłego, jakieś dobre dla miauczurów miejsce…
No dobra, przyznam się… Podsłuchiwałam ich, jak o nim gadali. Ponoć pełno na takim strychu ciemnych zakamarków, pajęczyn, starych gratów i tych małych, szarych, piszczących. Tylko że one wieją, jak zobaczą sierściucha. Na takim strychu powstała mruczanka, czyli kocia pieśń, którą teraz przedstawimy.
Przyniósł nam ją pewien psiak, który mieszka w domku niedaleko schroniska i koleguje się z osiedlowymi kotami. Nie chcieliśmy z początku wziąć tego starego, potarganego zwitka papieru, bo co nas obchodzą kocie pieśni, ale w końcu nas przekonał. I, jak się okazało po wnikliwej analizie, miał rację. Ta kartka rzeczywiście pochodziła z zaginionej Xięgi psich pieśni… 

 kliknij obrazek aby powiększyć lub najlepiej otwórz w nowej karcie

niedziela, 12 lutego 2012

Co by nie szczekać, w biurze jest mi czasem za gorąco. Już chciałam wyjść się przewietrzyć, aż tu nagle telefon. Nasza bezogoniasta odebrała, posłuchała, spytała: „A żyje chociaż?...” – znów posłuchała i zawołała: „Zaraz tam będę!”. Odłożyła telefon, a ja pomyślałam: „To i ja będę!” – i wtarabaniłam się bezogoniastej do samochodu. Nie protestowała.


Zajechaliśmy pod domek jednorodzinny, a tam, w ogrodzie, siedziało w kąciku coś, co dopiero po chwili rozpoznałam, jako kota perskiego. Sierść cała w kołtunach, tylko na grzbiecie trochę włosów sterczało mu sztorcem. Jednego oka nie widać, całe zapuchnięte, łapa w drzazgi połamana, mostek w piersiach pęknięty. Chudy – przeraźliwie! I ledwo duszy…

Nasza bezogoniasta wzięła go na ręce i ta biedota zaraz zaczęła mruczeć, ledwo ledwo, ale jednak… bezogoniasta poniosła ją do samochodu, a ja szłam z tyłu. Położyła persa na siedzeniu i włączyła ogrzewanie, a sierściuch wyciągnął pyszczek ku temu ciepłemu strumieniowi i rozmruczał się jeszcze bardziej.

Siedziałam na tylnym siedzeniu i zastanawiałam się: zdechnie, czy wytrzyma dojazd do zjaw?

Wytrzymał. No i został w gabinecie, a my wróciliśmy do schroniska.

Poczłapałam do kociarni, bo tam od wczoraj siedzi inna kotka, z małymi. Nowa, przestraszona i o siebie i o te małe… No to trzeba odwiedzić, ducha dodać. Przez drzwi, bo psa tam nie wpuszczą. Posiedzę, pomruczę…Tłoku w kociarni ostatnio nie ma, ale różnie bywało. 
 kliknij obrazek aby powiększyć lub najlepiej otwórz w nowej karcie
 
                      A wracając do tej kotki. Przywlokła się do jednej firmy w mieście, tuż przed samym porodem. Jeden pracowników uprosił szefa, żeby została, póki nie urodzi, bo na mrozie małe nie wytrzymają. Zgodził się, ale parę dni po przyjściu małych na świat kazał kategorycznie wyprosić zwierzęta z firmy. No więc tamten pracownik odwiózł je do nas. Ona czarno-biała i cztery kocięta tak samo umaszczone. Śliczne, więc pewnie niedługo tu posiedzą.
  


No to położyłam się pod drzwiami, powęszyłam, posłuchałam… Mleko poczułam, pewnie karmi… I takie delikatne skrobanie pazurków o kafelki… Gęba mi się rozjechała, bo przypomniałam sobie, co się działo, jak jeszcze nie było tych kafelków na podłodze. Zanim nastali nasi obecni bezogoniaści, był tam po prostu beton. A w rogu wykuta była dziura prowadząca do takiego wąskiego kanału, którym przebiegały różne takie rury. Dziura przykryta była niedbale deskami i sierściuchy szybko się zorientowały, że jak się trochę uniesie deskę z brzegu, to można się do tej dziury i kanału dostać. I dwa sobie w tym kanale zamieszkały. Inne też właziły. Odkryły, że kanałem można dostać się do kotłowni, a tam często nie zamykano drzwi, więc droga do wolności stała otworem. I kilka sierściuchów zwiało…

Bezogoniastym, którzy wtedy rządzili schroniskiem, jakoś to chyba nie przeszkadzało. Ale potem nastali ci nasi obecni. Nie mogli się kotów doliczyć, więc zaczęli sprawdzać, co i jak… Tak jakoś wyszło, że gdy jedna bezogoniasta przyniosła sierściuchom żarcie, to jeden z nich wyłaził właśnie z kanału. No i wpadł! Zaraz się zrobił rwetes, całe dochodzenie, odkryto drugą dziurę w kotłowni, zwierzaki z kanału wypłoszono, deski wyrównano i przyciśnięto metalową sztabą. A gdy tylko przyszła wiosna, bezogoniaści wzięli się za remont kociarni. Dziurę zabetonowali, a cała podłogę pokryli kafelkami. I ucieczki się skończyły.

No, może nie całkiem, bo sierściuchy to sprytne bestie. Tylko czekają na okazję, by dać drapaka. Parę miesięcy temu trafiła do nas z działek parka dzikusów: samiec i samiczka. Czyhały i doczyhały się. Bezogoniasta, która je karmiła, weszła po paru dniach z miskami w obu rękach. Zanim nogą zatrzasnęła drzwi oba koty były już na zewnątrz. I noga! Spróbuj złapać młodego, dzikiego kota na otwartej przestrzeni! Zwiały za płot! Ale niedaleko. Kręciły się dokoła schroniska. Po jakimś czasie, gdy głód przycisnął, wlazły z powrotem na nasz teren. Znalazły sobie miejsce między starymi budami i stertami desek pod płotem, z tyłu i tam siedziały. Bezogoniaści nosili im tam jedzenie. Za każdym razem bliżej kociej woliery, bo ona już wtedy była zbudowana. Ze dwa tygodnie trwało, zanim udało się sierściuchy zwabić do środka. A jak już weszły, to zostały. I na dobre im wyszło. Dziś oba mają już swoje własne domy.

środa, 8 lutego 2012

Nie pożył długo. Kiedy odchodził ze schroniska, cieszyliśmy się, że znalazł sobie nowego, tym razem lepszego bezogoniastego. Ale i niepokoiliśmy się trochę – był bardzo żywy i trochę nieobliczalny. Dlatego tutaj nazwaliśmy go Impet. Był niewielkim kundlem, łaciatym, czarno-pstrokatym. Miał może ze cztery lata…
 
       
Nie szło mu od szczeniaka. Jego właściciel więcej pił niż jadł, a Impeta i jeszcze jednego psiaka trzymał zwykle na balkonie, żeby się psy nie szwendały pod nogami. Jadły, jak popadło. Sąsiedzi zainteresowali się w końcu losem zwierząt i po interwencji takiego jednego stowarzyszenia, Impet ze swoim towarzyszem trafili do schroniska. Po kilku miesiącach baj znaleźli sobie domy, ten drugi wcześniej, Impet nieco później.
Trafił na wieś niedaleko naszego miasta. Miał do  dyspozycji spore obejście, niezłą budę, łańcucha czy szura nikt nie zamierzał mu fundować. Lepiej nie trzeba. Ale Impeta ciągnął świat. I pewnego dnia zwiał…
Bezogoniasty szukał go jakiś czas. Znalazł. I znowu wszystko było w porządku.
Tylko że po pewnym czasie Impetowi znów zachciało się wędrówek. Uciekł ponownie. Tym razem na dobre. I na nieszczęście.
Po miesiącu jego bezogoniasty zrezygnował z poszukiwań. Przyjechał do schroniska po nowego psa. I wziął Maisona[1].
A kilka dni później przyjechała do schroniska jedna bezogoniasta i powiedziała, że przywiozła psa. Znalazła go pod miastem. Pewnie po wypadku. I że ma go w samochodzie. No to nasi bezogoniaści biegiem, a ja za nimi. Otwierają drzwi, a tam, zawinięty w kocyki, leży Impet! Poznałam go od razu, bezogoniaści też. Natychmiast pojechali z nim do zjaw. I w badaniach wyszło, że psiak ma pomiażdżone przednie łapy, nadające się tylko do amputacji, że cały jest nafaszerowany śrutem, obity i skopany. Dogorywał… Nie były to z pewnością efekty wypadku!
I tak skończył Impet.


A wczoraj…
Nie, na dziś mam dość pisania. 





[1] Trzeba przyznać, że bezogoniasty nie ma szczęścia do psów. Impet mu zwiewał. Maison tego samego dnia, gdy przyszedł, porozwalał mu klateczki ze świnkami morskimi, które pouciekały i pochowały się po kątach, żeby nie robić za przekąski. Bezogoniasty podłamał się, odwiózł Maisona i ostatecznie zdecydował się na szczeniaczka – Librana. Nie mamy na razie – a czasu już trochę minęło – żadnych alarmujących wieści od niego, więc tym razem chyba wszystko jest już dobrze.


 kliknij obrazek aby powiększyć lub najlepiej otwórz w nowej karcie


niedziela, 5 lutego 2012


Przymroziło, nie? Ale ja nie o tym…

Chyba nie było psa czy bezogoniastego, który nie lubiłby Penny. Młoda suczka, trochę owczarkowata z dodatkami, biało-ruda z odrobiną czerni tu i tam. Taki pies z sercem na łapie.
Gdy trafiła do schroniska, ujęła wszystkich, każdy z nas chciał, by zamieszkała po sąsiedzku w wiacie…
           
Przejęła się nią szczególnie jedna nasza bezogoniasta i szybko znalazła jej dom: dostatni, z poważnymi i uposażonymi właścicielami, pod lasem, z podwórzem wielkim jak pastwisko. Miała tam do towarzystwa jednego czy dwa inne psy. Żyć, nie umierać!
Okazało się, że prawie umierać. Niewiele czasu minęło i wpadła pod samochód własnych bezogoniastych. Na własnym podwórzu. Odtąd kulała mocno na tylną łapę, ale wydobrzała i znów była wesołą, radosną suczką.
Łaziła sobie, gdzie chciała. Właśnie, dom pod lasem, tyle co przez drogę, niech sobie pieski luzem latają po świecie. Na spacery bezogoniaści nie mieli czasu.
No to hulaj dusza! Z domu przez podwórze i drogę hyc, w zarośla! Jak się zdążyło. A jak nie, to pod samochód! No i jakiś samochód przetrącił Penny ponownie tę samą tylną łapę.
Zagoiło się, jak na przysłowiowym  psie.
Potem nadszedł Nowy Rok! Świętowanie! Tu strzelają, tam strzelają, Penny przeraziła się huków i zwiała do lasu. Nikt jej nie szukał. Trafiła do schroniska.
Zdarzyło się, że tydzień temu przyszła do nas bezogoniasta, która przestała z nami pracować, ale wpada czasem w odwiedziny. Ta, która znalazła Penny dom. I zaraz poznała suczkę. Natychmiast telefon do właścicieli…. Ooo! To ona żyje? Znaleźliśmy na drodze przejechanego psa, wydawało się nam, że to ona, no, ale skoro nie, to oczywiście, przyjedziemy, odbierzemy, zapłacimy, co trzeba…
No i przyjechał bezogoniasty, zapłacił za pobyt psa w schronisku, ponarzekał, że w domu nikt nie ma czasu i jak się coś z psami stanie, to on musi za tym chodzić, a przecież i on nie siedzi, tylko pracuje, wciąż biegiem, czas pogania, a w ogóle to taki czas, że, panie, właśnie, o…
Zabrał Penny. A my się zastanawiamy, czy ta suczka ma szczęście, czy po prostu psie szczęście…?

            Fakira wszyscy tu szanowaliśmy. Stary był, miał z dziewięć lat. Ostatnio zrobił się już całkiem głuchy. Ale śliczny był. Nieduży, rudobrązowy z białym, właściwie siwym pyskiem i wielkimi uszami. Śmialiśmy się, że wygląda jak nietoperz. Spędził z nami sporo czasu. A bezogoniaści robili, co mogli, żeby znaleźć mu dom.
     
Wreszcie udało się! Wzięła go jedna bezogoniasta.
Na miesiąc. Potem stwierdziła, że musi iść do szpitala, więc niech pies wraca do schroniska. Nasi poprosili ją, żeby raczej postarała się znaleźć psu dom zastępczy, a oni w tym pomogą, niechże staruszek już do schroniska nie wraca. Bezogoniasta ponarzekała, ale zgodziła się.
Dalszą historię znamy z opowiadań. Znalazła taki dom u znajomej, zaprowadziła tam Fakira. Ale ten ponoć wył całą noc, więc ta nowa pańcia na drugi dzień oddała psa właścicielce. A po paru dniach na spacerze, na peryferiach, właścicielka zemdlała, a Fakir – jak opowiedziała - uciekł! I już się nie znalazł. Stary, głuchy, bezbronny pies nie nauczony życia na swobodzie… Wszyscy go teraz szukają. Na razie – i oby tylko na razie! – bez skutku…

A w międzyczasie mieliśmy wizytę. Wieczorem to było. Podszedł do bramy schroniska niezwykły pies. W sukni! W dodatku dziwacznej, długiej, kolorowej takiej! Byłam akurat w pobliżu, więc ukłonił się nisko, mruknął coś jak: „Konbanwa, Majka-ko!” i podał mi przez pręty rulonik ryżowego papieru. A potem odszedł z ukłonem mrucząc: „Oyasumi nasai…”. Pewnie nie dalibyśmy sobie rady z wymalowanymi tam znakami, gdyby nie to, że ktoś zapobiegliwy[1] załączył do tekstu również tłumaczenie. My dodaliśmy tylko przypisy.


[1] Pewnie bezogoniasta tego psa. Dziś już wiemy, że przywiozła go z Japonii, gdzie była wiele lat i tańczyła w takim klubie „Idź idź”. 

kliknij obrazek aby powiększyć lub najlepiej otwórz w nowej karcie


kliknij obrazek aby powiększyć lub najlepiej otwórz w nowej karcie

środa, 1 lutego 2012

 Wiele już widziałam i słyszałam, ale żeby pies miał dwóch bezogoniastych, którzy w dodatku kłócą się o niego – to jeszcze nie.
Kilka dni temu z niedalekiej stadniny ktoś zatelefonował do schroniska: przyplątał się piesek – zabierzcie go; my tu już mamy swojego. No to nasi bezogoniaści w samochód i pojechali. A na miejscu usłyszeli historię…
Temu, który dzwonił, przed rokiem zginął pies, owczarek. Bezogoniasty przebolał jakoś tę stratę, aż tu niespodzianka. Jego kolega jechał samochodem obok odległej miejscowości i na poboczu zobaczył biegnącego psa. Zdawało mu się, że to chyba zaginiony owczarek bezogoniastego ze stadniny. Zatrzymał się, zawołał psa a ten podbiegł w podskokach. No to go łaps i do samochodu. I wtedy z boku nadbiegła mała suczka, taki pinczerowaty kundelek, okrągły jak kiełbaska. I sama się pcha do samochodu. No i dobra, widocznie pokumplowała się z owczarkiem i nie chce się z nim rozstawać. Bezogoniasty zabrał więc i ją.
Przywiózł oba psy do stadniny. Tam owczarek został rozpoznany przez właściciela, wygłaskany, wyczochrany, dopieszczony jak należy. Zwierzak też cieszył się całą gębą. Suczka jakby mniej, bo najwyraźniej jej tam nie chcieli. No i zadzwonili do schroniska…
Nasi bezogoniaści wypytali, gdzie psina została znaleziona, zabrali ją i przywieźli do nas. Nadaliśmy jej imię Kawka. Zwykłe ceregiele przy przyjęciu, kwarantanna, a fotografia na stronę internetową.

Minęło parę dni i z okolicznego miasteczka zadzwonili bezogoniaści, którym zginęły dwa psy. Ot, wyszły sobie z podwórza, bo brama była otwarta – i nie wróciły. Opis jednego z tych zaginionych pasował jak w sam raz do Kawki. Nasi powiedzieli, że jeden taki pies znajduje się w schronisku i ci bezogoniaści na drugi dzień przyjechali. Rozpoznali Kawkę, a ona ich…
A co z drugim zaginionym psem?...
Właściciele Kawki pojechali do stadniny i rozpoznali owczarka. A on ich witał jak swoich. Tylko, że wcześniej tego ze stadniny witał tak samo…
No i ambaras. Pies jeden, a właścicieli dwóch…
A mówią, że od przybytku głowa nie boli!
Zobaczymy, jak się to skończy!

Aha, aha! Dowiedziałam się niedawno, że bezogoniaści zgłosili te moje zapiski do konkursu na bloga roku. I czytelnicy mieli na tego bloga głosować. Zagłosowało kilkudziesięciu aż! No to chciałam im bardzo podziękować. Z moim najbardziej wdzięcznym uśmiechem, o!
  

Dwie rodziny bezogoniastych wybrały się do lasu na wycieczkę. Przybłąkał się do nich bezpański pies. Na miejscu pokotwasili się trochę i wzięli za pieczenie kiełbasek. Dziś w lesie łatwiej znaleźć materiał na wybudowanie willi niż na rozpalenie ogniska (kto nie wierzy, niech wejdzie do lasu), więc trochę trwało, zanim nazbierali chrustu. Papier mieli z sobą.
Ognisko rozpalili, kiełbaski upiekli i pożarli. Psu nie dali – bo obcy, a zresztą, bo za mocno wędlinka przyprawiona. Ślinkę łykał. Gdy wiec bezogoniaści rozpełzli się po okolicy, zaczął gmerać w ostygłych popiołach, bo widział, że tam pospadały kawałki tej kiełbasy i tłuszczyku nakapało. No i znalazł nadpaloną kartkę przesiąkniętą tłuszczem. Zabrał ją (bo to ekologicznie śmieci z lasu zabierać no i ten tłuszczyk…). I zwiał. Poboczem sobie biegł i wtedy go złapano. I trafił z tą zatłuszczoną kartką do schroniska. A to była kolejna karta zaginionej „Xięgi narodu…” z cudowną pieśnią.


    kliknij obrazek aby powiększyć lub najlepiej otwórz w nowej karcie






  
kliknij obrazek aby powiększyć lub najlepiej otwórz w nowej karcie