No proszę, nasza psia twórczość, znana dotąd tylko z mojego bloga, ruszyła w świat! Co
prawda opowiadałam już o niej na takim zjeździe fantastów na naszym miejskim
uniwersytecie, we wrześniu chyba, ale to było tak na sucho, bez prezentacji
naszych dzieł. Dopiero teraz się zaczęło. Zrobiono wystawę naszych
schroniskowych komiksów! W takim domu, który się nazywa Dom Harcerza. A
harcerz, jak mi powiedziano, to taki bezogoniasty, co nie pije tego, od czego
bezogoniaści dostają krowich oczu, pomaga innym, nie boi się psów i śpiewa
„Płonie ognisko w lesie”… No to chyba jakaś pozytywna osoba, nie? Chociaż nie
bardzo rozumiem, dlaczego śpiewa takie rzeczy nieekologiczne…
Chciałam
pojechać na tę wystawę, zobaczyć, ale znów mi stawy pokręciło, więc tylko
zdjęcia mogę sobie pooglądać.
Pokazałam te
zdjęcia innym psom, oczywiście, najpierw Lili, bo do niej miałam najbliżej.
Ależ to fajna suczka jest. Nieduża, młodziutka, czarno-biała i absolutnie nierasowa!
Kiedyś
dzieciaki z podmiejskiej wioski wybrały się do lasu na wycieczkę. I znalazły
prymitywny, byle jaki szałas. Zajrzały z ciekawości, a tam siedziały sobie trzy
pieski. Dwa całkiem małe i jeden trochę starszy. Zawiadomiły schronisko i gdy
nasi przyjechali, pokazały, zaprowadziły do tego szałasu. Rzecz jasna, psiaki
trafiły do nas. Była to właśnie Lili oraz zupełne młodziaki, dwumiesięczne
Melon i Wisienka.
Nasi
początkowo myśleli, że Lili jest ich matką, ale okazało się, że wcale nie. Ot,
po prostu starszy szczeniak. Tak sobie myślimy, że musiała mieć dom, w którym
żyła, a potem pojawiły się te dwa malce. I bezogoniastym zrobiło się za ciasno,
i wywalili cała trójkę. A Lili zaczęła się tymi maluchami opiekować. Na
kwarantannie siedziały sobie razem tak, jak zostały znalezione, a później
Wisienka i Melon znalazły sobie domy, natomiast Lili została. Przez jakiś czas
sama, ale ostatnio dokwaterowano jej do kojca lokatora.
Jest jeszcze
mniejszy od niej i ma na imię Mikrus. Przywieziono go z jednej wsi, gdzie
siedział w takim tymczasowym kojcu, aż wreszcie trafił do nas.
No i siedzą
sobie te dwie miniaturki razem, zgodliwie choć szczekliwie i czekają na swoje
dwunożne szczęścia.
Potem polazłam
z fotkami do Wery, bo ją też bardzo lubię. I ona przez pewien czas mieszkała
sama, aż do niedawna… Ale po kolei.
Wera ma około
roku, przypomina teriera, jest rudawobrązowa i nieduża. I ona miała kiedyś dom,
ale jakoś nie potrafiła się zgodzić z dziećmi bezogoniastych i na któreś
podobno skoczyła i podrapała. I zaraz potem wylądowała w schronisku.
A po jakimś
czasie wydarzyła się ciekawa historia. Ktoś zatelefonował z informacją o psie
wałęsającym się po ulicach. Jeden z naszych bezogoniastych pojechał i przywiózł
zwierzaka. Wrócił, zaparkował przed biurem, wyszedł i mówi, że przywiózł
uciekinierkę!... jaką uciekinierkę?... No Werę!...
Wszystkim
szczęki opadły. To Wera uciekła? Kiedy? Jak?...
A bezogoniasty
na to: A uciekła, ale się znalazła. Mam ją w samochodzie!...
Jedna z
naszych bezogoniastych odwróciła się w stronę wiat i zawołała: Wera!
Patrzymy, a
Wera wyłazi z budy!
Bezogoniasty:
To co ja właściwie przywiozłem?...
Otwiera
samochód i wyciąga – Werę!
No, właściwie
nie Werę, tylko psa (jak się zaraz okazało, samczyka) kropka kropkę takiego
samego jak Wera! Ten sam wiek, wzrost, waga, umaszczenie, długość włosów. I ten
sam wyraz pyszczka! Bezogoniaści potem sprawdzili to wszystko dokładnie, gdy
psiak był na kwarantannie. A gdy wyszedł, zamieszkał, oczywiście, z Werą.
Bezogoniaści
gadają, że jest jej sobowtórem…
Albo może
odnalezionym braciszkiem?...
Na zakończenie
kolejny odcinek „Psichdziejów w piętnastu szczekach” – to już siódmy odcinek!
aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce