Oczami Bezdomnego Psa

środa, 30 maja 2012


Zapowiadało się na tragedię. Bezogoniasta z córką przyprowadziły do schroniska psa. Pogryzł młodsze dziecko. Mąż bezogoniastej wściekł i się i zagroził, że zabije kundla, więc szybko przyszły z nim tutaj. One płaczą, Leon, ten pies, przerażony… Czarny, nie za duży, czterolatek… Od szczeniaka mieszkał z tymi bezogoniastymi. No a teraz taka historia! Rozpacz… Pies został, a bezogoniaste uciekły. Z tego wszystkiego nawet nie podpisały odpowiednich papierów…
                       
            Nasi bezogoniaści odczekali trochę i na drugi dzień zadzwonili do tamtej bezogoniastej: pies zostaje, ale trzeba podpisać akt zrzeczenia się zwierzęcia, no i do czasu znalezienia mu nowego domu – płacić za jego pobyt w schronisku. Bezogoniasta zgodziła się natychmiast. I nazajutrz przyszła dopełnić formalności. Wtedy nasza bezogoniasta spróbowała jej wyperswadować pomysł zostawiania Leona w schronisku. Tłumaczyła, że powinni dać psu szansę. Tamta bezogoniasta też tak uważała, no ale mąż… Wahała się. W końcu obiecała, że zacznie go urabiać, jak się już uspokoi. I poszła.
            Minęło kilka dni. W międzyczasie córki bezogoniastej dzwoniły, mailowały, pytały, czy mogą odwiedzać Leona. Nasi odmawiali. Skoro pies ma zostać w schronisku, to lepiej, żeby jak najszybciej odzwyczaił się od ich widoku. Już spotkała go krzywda, nie należy jej powiększać…
            I znów przeszło trochę czasu. Mąż bezogoniastej uspokoił się, pomyślał, zrozumiał. Z pomocą naszych skontaktował się z treserką, która będzie z nimi pracować. Bo, jak się okazało, każdy w domu robił z Leonem, co chciał i jak chciał. A pies w końcu nie wiedział, jak ma reagować. No i stało się nieszczęście. Młodsza córka bezogoniastych spróbowała wziąć go na ręce. Przemocą, chociaż wiedziała, że Leon tego nie lubi. Poszarpali się trochę i Leon ugryzł. Nie za mocno, ale jednak…
            Teraz ma być już inaczej. Leon wrócił do swojego domu i skończyło się dobrze. I mamy nadzieję, że dalej tak będzie.

            I tak jest zazwyczaj. Psy gryzą, ale prawie nigdy wina nie leży po ich stronie. Jeśli zwierzak nie jest tresowany tak, by gryźć, to nie robi tego, chyba że jest chory, albo bezogoniaści go sprowokują: przestraszą, osaczą, zdenerwują, sami zaatakują. To oni zwykle są winni, ale konsekwencje ponosi prawie zawsze pies…

            Mieszka tu z nami Ben. Pisałam już o nim przy innej okazji. Taki niewyrośnięty owczarek niemiecki pomieszany z czymś tam. Ładny, brązowy podpalany. Miły zwierz.
                       
Mieszkał w niewielkim miasteczku, a jego bezogoniaści pili za dużo tego, od czego dostaje się krowich oczu. Pewnego razu mieli gości i pili to coś. Jedna bezogoniasta zaczęła się z psem drażnić. No to ugryzł. Wtedy inny bezogoniasty próbował go ukarać – i też posmakował psich zębów…. Ostatecznie Ben trafił do schroniska. Tu okazało się, że ma w ciele sporo śrucin – ktoś sobie z niego tarczę zrobił. Stare to były rany, ale zawsze… Teraz siedzi w schronisku i chyba już nawet nie myśli o lepszym życiu.

            Albo Arctic, wieloletni mieszkaniec schroniska. Przesiedział w nim większość swego ośmioletniego życia. Też już o nim pisałam. Owczarek podhalański po ojcu. Matka była innej rasy. Miał złą sławę – ponoć gryzł. Po sześciu latach pobytu w schronisku poszedł do adopcji. Wyglądało na to, że będzie dobrze. Trafił na wieś, miał własną budę, potężny teren, na którym  mógł się czuć u siebie. Żyć nie umierać. Do czasu.
            Do tego gospodarstwa zawiózł go jeden z naszych bezogoniastych. Gdy wysadził go już z samochodu, szarpnął go niespodziewanie z tyłu. Arctic się przestraszył i odruchowo ugryzł. Drasnął właściwie. Nowe miejsce, nowi bezogoniaści – po sześciu latach przebywania w kojcu – pogubił się. Właścicielka gospodarstwa zrozumiała sytuację. Obiecała uważać, obchodzić się z psem ostrożnie – niech się powoli przyzwyczaja do całkiem nowego życia…
            Po miesiącu był z powrotem w schronisku. Ugryzł swoją bezogoniastą. Podobno tak, ni z tego, ni z owego! Guzik! Nie ma ni z tego ni z owego! Coś się musiało stać… Może bez złej woli, może przypadkiem, ale jednak!
            I znowu parę miesięcy przesiedział w schronisku. Wiek robił swoje: zaczął coraz słabiej słyszeć, rzuciło mu się na stawy… W końcu nasza główna bezogoniasta zabrała go do swego domu. Dostał budę w dużej wiacie na ogrodzie. Codziennie był wypuszczany na podwórze, gdzie bawił się z suczką, która mieszkała tam już od dawna. Dogadał się z nią, podobnie jak z sześcioma domowymi sierściuchami. Z domowymi bezogoniastymi też. Przesiadywali u niego w wiacie, bawili się na podwórzu, codziennie dwa razy wyprowadzali na spacery.
            Aż kiedyś, może po dwóch tygodniach, na podwórze wszedł bez zapowiedzenia sąsiad. Też pił to, od czego się ma krowie oczy… I coś próbował Arcticowi tłumaczyć. Kiepsko mu to szło, więc zaczął uciekać. A Arctic troszeczkę go zatrzymał za spodnie i nie tylko – no bo co obcy robi na jego terenie?! Swoich – zwierząt i ludzi – nie tykał. Przeciwnie, po miesiącu wiadomo było, że w ogień za nimi wskoczy. No i przestał mieszkać w kojcu. Jako pełnoprawny domownik przeprowadził się do domu: ma swój pokój (sam sobie wybrał), swoje legowisko (udostępnia innym zwierzakom bez problemów), miskę (też udostępnia, korzystając w zamian z ich misek). Wie, że po parterze może poruszać się swobodnie – piętro to teren bezogoniastych, więc nawet nie próbuje tam wchodzić. Wszyscy bezogoniaści, którzy przychodzą w odwiedziny, są mu przedstawiani. Obwąchuje, akceptuje bez szczekania, daje się głaskać…
Minął rok. Nie ten pies. Dalej wygląda groźnie, ale właściwie stał się dobrodusznym misiem! 
                       
            Nie ma złych psów! Są tylko złe sposoby postępowania z nimi!

niedziela, 27 maja 2012


Flora, rudokasztanowa, młoda suczka średniego wzrostu, od dwóch miesięcy przebywała w schronisku. Dawała się lubić – żywa, chętna do zabawy, cieszyła się z każdej wizyty bezogoniastych, na żadnego psa nie warknęła.
           
W niedalekim mieście mieszkają bezogoniaści, którzy mają w domu labradora. W Internecie zobaczyli zdjęcie Flory i spodobała im się. Labradorowi też. Postanowili ją odwiedzić i przyjechali do schroniska. I poszli do kojca Flory. Suczka trochę się zlękła, bo było czego. Bezogoniaści byli słusznego wzrostu. Labrador też. W dodatku bardzo weseli i głośni. Labrador też. Postali, popatrzyli, łapy podali. Labrador też. I stwierdzili, że Florkę biorą, jeśli ona nie będzie miała nic przeciwko temu. Nie miała, zwłaszcza, gdy dowiedziała się, że czeka już na nią własne legowisko, własne zabawki i behawiorysta. Będą pracować razem i z jego pomocą dogadywać się. Z labradorem też.  Tak się jakoś stało, że ci bezogoniaści nie mają dzieci i psy w pewien sposób im je zastępują.  No i Florka pojechała. Udało się jej, jak rzadko.

Ale są tu takie psy, którym się w ogóle nie uda. Nawet niedługo siedzą w schronisku. Lecz są już wiekowe, nawet bardzo. Jest tu specjalny budynek, w którym mieszkają. Bezogoniaści nazywają go geriatryk i my też tak zaczęliśmy go nazywać. To zamknięte pomieszczenie, odizolowane od reszty schroniska. W zimie ogrzewane. Z małym wybiegiem, na który lokatorzy mogą sobie samodzielnie wychodzić, gdy chcą. Wiadomo, w staruszkach gorąca krew nie płynie. I nie mogą się już zbyt energicznie ruszać. Najchętniej leżą sobie, wygrzewają się na słońcu, coś przekąszą, pospacerują do pierwszej zadyszki i wracają do swoich kojców. 
Teraz w geriatryku mieszkają trzy psy.

Najpierw George – ma już dwanaście lat i jest niedużym, rudym kundlem po wypadku. Miał porażoną tylna część ciała i strzaskaną szczękę. Oczywiście operacja, drutowanie… Męczył się, ale stanął na nogi. Wiekowy niby, ale silny, trzyma się życia. Tak całkiem to mu nie przeszło, bo ciągle jedną nóżkę ma sztywną i pewnie już mu tak zostanie. Jest już w schronisku 3 miesiące.
           
Sporo musiał przejść w życiu, bo bezogoniastych nie cierpiał. Aż charczał, gdy któryś do niego podchodził. Ale czas i odpowiednie traktowanie robią swoje. Zrozumiał, że są i dobrzy bezogoniaści. Nie jest może zbyt wylewny, ale widząc naszych bezogoniastych macha ogonem i zachowuje się przyjaźnie. Za spacerami – krótkimi z konieczności – przepada. 

Dwoje młodych mieszkańców pobliskiej wioski dwa miesiące temu znalazło przy drodze Pafnucego. Leżał wycieńczony, prawie zdychał…
           
Czarny mały kundel ma pewnie z dziesięć lat, bo pysk mu zdrowo posiwiał a i zęby nie te, co dawniej. Ślepawy, głuchawy i niezbyt może się ruszać… Ale ludzi lubi. Nawet jest o nich zazdrosny! Gdy któryś bezogoniasty wchodzi do geriatryka, najpierw wita go George. Pafnucy, ślepota i głuchota, dopiero po chwili orientuje się, że ktoś przyszedł. A wtedy ten ktoś zajmuje się już George’em. No i Pafnucy zaczyna warczeć na kolegę.

Najstarszy z tego towarzystwa jest Lisek. Ma z szesnaście lat, jak obszył i żyje już w swoim świecie. Jest taki, wiecie, jakby nieobecny… Mały rudy kundel z siwą mordką. Mało się rusza, mało się odzywa…
           
Gdy trzy tygodnie temu trafił z ulicy do schroniska, wyglądał tak, jakby był po wypadku. Okazało się jednak w badaniach, że jest cały, tylko kręgosłup ma schorowany – jakieś zapalenie i zwyrodnienie. Zaczął dostawać zastrzyki i polepszyło mu się. Jest silniejszy, zaczyna wychodzić na spacery, ale niedaleko. Poza teren schroniska jeszcze nie wyszedł.

Oj, skłamałam niechcący. Jest w geriatryku jeszcze jedna suczka. W dodatku młoda – najwyżej dwuletnia. To Rena. Mieszka z Liskiem właśnie w jednym kojcu.
           
Trochę dzikawa jeszcze, trzymająca się na dystans. Tylko z jedną bezogoniastą wychodzi na spacery. Innych do siebie nie dopuszcza. Mieszkała na wsi, bezpańsko, oczywiście. Zaciążyła, a że zewsząd ją przeganiali, w końcu znalazła sobie jakąś szopę i tam się oszczeniła. Dzielna mała, odchowała szczeniaki, choć pewnie nie było łatwo. Ktoś w końcu zadzwonił do schroniska i nasi pojechali po nią. Nie dała się złapać – przywieźli więc tylko te szczenięta. (Niedługo zresztą tu posiedziały, szybko znalazły sobie domy!). Dopiero po jakimś czasie udało się złapać i Renę. Dzika była, jak mówię, dlatego czasowo zamieszkała w geriatryku – tam zawsze kręcą się bezogoniaści, a ją trzeba było oswoić z ich widokiem. No i powoli przywyka. Z Liskiem dogadała się bez problemów. To znaczy on nie zwraca na nią uwagi, a ona zaakceptowała go. Jak zresztą i inne psy, z którymi się spotyka. Bo psy lubi…

Pewien pies, który niedawno do nas trafił, opowiadał, że spotykał się z czarnym bezogoniastym, który miał na imię Murzyn. Inne psy pootwierały paszcze ze zdziwienia, bo nigdy takiego nie widziały, tylko samych białych. Ale w sumie czemu się dziwić? Są czarne psy, to pewnie i czarni bezogoniaści są. A że Murzyn? Sama znałam psa, który miał tak na imię. Pewnie zresztą są i bezogoniaści żółci, i brązowi, i łaciaci chyba też, chociaż nie widziałam…
W każdym razie ten czarny bezogoniasty, jak się nudził, to śpiewał temu psu, albo opowiadał różne historie z kraju, w którym kiedyś mieszkał. Opowiedział taką też:

           
kliknij obrazek aby powiększyć lub najlepiej otwórz w nowej karcie

środa, 23 maja 2012


Było parę dni deszczowych, no to z dworu wracałam mokruteńka. Z wierzchu, oczywiście, bo mam gęstą sierść, która głębiej wody nie przepuszcza. Właziłam do biura i stawałam między biurkami naszej bezogoniastej i naszego bezogoniastego. Zerkałam na nią, potem na  niego, a oni na mnie. I jak już wiedziałam, że patrzą, to zaczynałam się otrząsać… Po chwili oni byli mokrzy, a ja sucha. Zaraz wrzask się robił, podskakiwanie, narzekania. A ja ogon do góry i maszerowałam na korytarzyk, na swoje legowisko. I leżałam sobie, a oni tam na mnie pomstowali. Ale tak sobie myślę, że im się to podoba. Przecież patrzyłam na nich, a oni na mnie. Mieli czas, by zwiać, ale siedzieli… Niczego sobie bezogoniaści!

Ale ja nie o tym miałam… Też o nich, ale nie o tym. Oni coraz częściej działają poza naszym schroniskiem. I tak je, wiecie, reprezentują. Jeżdżą na różne zjazdy, kursy, robią imprezy… Niedawno byli w schronisku w innej miejscowości. Pisałam już o nim. Przyjechali tu kiedyś do nas wolontariusze z tamtego schroniska na szkolenie, jak pracować z psami. Nauczyli się zakładać obroże, smycze, wychodzić na spacer i inne takie. No a potem nasi bezogoniaści pojechali we czwórkę, by tam pomóc im właśnie powyprowadzać zwierzęta na pierwszy spacer.
Z samego rana wszyscy spotkali się w tamtym schronisku i zaczęło się zakładanie obróżek. A jak już pies miał obróżkę, to na smycz go i marsz! Po kolei.
Tylko to nie było takie proste. Tamte psy w większości nigdy jeszcze nie czuły obroży na szyi, nigdy nie wychodziły z ciasnych kojców, więc zaraz poczuły, że dzieje się coś niezwykłego. Zaczął się straszny rwetes! Nasi bezogoniaści zrozumieli, że lepiej będzie, jak na początek sami będą zakładać obroże, a potem wepną smycze i dadzą psy wolontariuszom. Niech wtedy z nimi idą.
Niektóre psiaki dawały sobie założyć obroże bez problemu – nawet im się to podobało.
          
            Na spacerze też. Chociaż niekiedy pies chciał swoje, a bezogoniasty – swoje.
                       
            Schody zaczęły się później, gdy już się niby trochę uspokoiło. Wtedy wolontariusze zaczęli wchodzić do kojców z naszymi bezogoniastymi i samodzielnie wpinać psom smycze. W jednym z takich kojców było pięć psiaków. Wolontariusz zapiął jednemu z nich smycz i zamiast od razu wyjść, stanął i patrzy, jak inni sobie radzą. Wtedy jeden z psów, dominujący chyba, spostrzegł tego na smyczy i rzucił się na niego…  I draka. Pozostałe się dołączyły! Zanim nasi bezogoniaści porozdzielali je, zdążyły się pogryźć… To był najgorszy moment. Potem już było spokojnie.
            W sumie udało się założyć około 50 obroży (więcej nie było) i wszystkie te „zaobrączkowane” psy wyprowadzić na pierwszy, krótki spacer.
            Teraz nasi będą tam jeździć co tydzień. Parę wizyt i wolontariusze z tamtego schroniska zaczną sobie radzić sami.
            Aha! Jednej suczce potrzebna była natychmiastowa pomoc lekarska. Była chora, szwankował jej mocno żołądek, wymiotowała w budzie… napisałam, „w budzie”? Mieszkała sobie tak:
                      
           
            Za to teraz będzie weselej. W niedalekim mieście, w Domu Kultury, ktoś wpadł na pomysł, by zrobić dużą imprezę, z której dochód przekazany zostanie dwóm schroniskom: naszemu i jeszcze jednemu, z innej miejscowości.
                       
Nasi bezogoniaści wzięli, oczywiście, udział w przygotowaniach. No i impreza się odbyła.
            Pogoda nie dopisała, więc trzeba ją było zrobić w budynku. Na zewnątrz prezentowali się tylko goście na motocyklach. Wozili ludzi, hałasowali, bawili się doskonale. I mieli nasze schroniskowe proporczyki!

            A potem był kiermasz, licytacja ciekawych eksponatów, zbiórka pieniędzy do puszek prowadzona przez wolontariuszy, i domowe ciasto, i występy, występy, występy… Śpiewał jeden znany bezogoniasty, występował znany kabaret, zespoły muzyczne, taneczne, wokalne, byli przebierańcy… I duuużo ludzi! Nasza główna bezogoniasta bardzo dziękowała organizatorom i było trochę wzruszeń, i w ogóle…
            Z naszego schroniska żaden pies nie pojechał na imprezę – trochę daleko. Za to z tego drugiego schroniska były dwa psiaki: jamnik w mundurze i taki psiak bez nogi, po wypadku. Troszkę panikowały, ale przyzwyczaiły się… Bezogoniaści mieli nadzieję, że znajdą sobie domy na tej imprezie, przynajmniej ten bez nogi – ale nie wiem, czy się udało…
                       
            Wiem za to, że udała się impreza. I pieniądze ze zbiórki, kiermaszu i licytacji też się udały! Już są u nas, a nasi bezogoniaści zastanawiają się, na co je wydać. Na pewno się nie zmarnują!

            I tak powinno być. Ktoś dla nas – my dla kogoś! Nasi bezogoniaści organizują szkolenia dla tych, którzy w okolicznych miastach wyłapują bezdomne psy na ulicach. Już są chętni do wzięcia w nich udziału. Pewnie niedługo się zacznie. 

Stary wiejski kundel trafił do schroniska. Jest głuchy, więc wiele z tego, o czym gadamy, do niego nie dociera. Ale jak mu się głośniej szczeknie, to słyszy. No i usłyszał nas śpiewających pieść „Nie skacz, Mewka”… Zainteresował się, bo nie znał tej pieśni – nigdy dotąd nie był w schronisku. Ale wiedział, że istniała ”Xięga…” Wiedział, że w niej zamieszczony był również hymn psów takich jak on sam, psów-stróżów, psów ogrodnika. No i sam się nauczył naszej pieśni schroniskowej, a nas – w zamian – tego swojego hymnu. I oto kolejna pieśń została ocalona od zapomnienia. Tu ją prezentujemy.

    kliknij obrazek aby powiększyć lub najlepiej otwórz w nowej karcie

niedziela, 20 maja 2012


No, no no… co to się w maju z psami dzieje! Trafiła się nam psia miłość. Niejedna! On ma na imię Zorro i jest husky, pomieszanym trochę, niestarym, a ona, Tesa, husky – miłą suczką po paskudnym wypadku, przez co ma teraz sztywną łapę. Oba młode. W schronisku ze dwa-trzy miesiące… Wzięte z ulicy w mieście.

Mieszkają osobno, w dość odległych kojcach, więc zwykle się nie widzą – dopiero gdy razem trafią na wybieg. Wtedy nadrabiają zaległości. Gdyby był konkurs na najlepiej bawiącą się psią parę, wygraliby go zdecydowanie. On gania ją, potem ona jego, potem ganiają łapa w łapę… Tarzają się w trawie, liżą nawzajem, albo leżą obserwując świat i ziejąc, i coś tam do siebie warczą… Posłuchałabym ale jakoś nie wypada…

            Albo Rita i Skoczek! Rita jest piękną suczką, mieszanym labradorem z czarną, jedwabistą sierścią, a w schronisku siedzi już ze sześć lat. Naszych bezogoniastych lubi i jest miła. Obcych unika i wycofuje się. Natomiast Skoczek jest chyba o rok młodszy i o rok krócej przebywa z nami. To mieszaniec teriera szorstkowłosego z czymś tam, grafitowo-popielaty, nie za duży. I bardzo żywy: oczekuje niecierpliwie odwiedzin bezogoniastych, na ich widok zabawnie podskakuje w miejscu – stąd zresztą jego imię…

Te dwa psy od pewnego czasu mieszkały razem w kojcu. I pewnego dnia Rita poszła do adopcji. Na wieś. Miała do dyspozycji dobrą budę, duże podwórko i miłych, starszych bezogoniastych. Cieszyliśmy się, że dobrze trafiła… Tylko Skoczek się nie cieszył. Siedział osowiały w kojcu, łeb do ziemi, ogon pod siebie… Na wybiegu wiercił się niespokojnie, węszył, szukał, a potem, zamiast biegać, kładł się na trawie i leżał….. Nasi bezogoniaści kręcili głowami ze zdumieniem. Niektórzy pierwszy raz w życiu widzieli tęskniącego psa… A po tygodniu telefon od tych bezogoniastych, co wzięli Ritę. Suczka nie wychodzi z budy, nie je, kontaktów z nimi unika. Byli zdziwieni i nie rozumieli, o co chodzi: przecież psu niczego nie brakowało, ani ludzkiego ciepła, ani żarcia, ani terenu do biegania! Pies powinien być szczęśliwy, a nie jest! Może chory?...
Nasza bezogoniasta zaraz pojechała do tamtej wsi. Rita ucieszyła się na jej widok i co prędzej wlazła do samochodu. I wróciła do schroniska. Nie widziałam jeszcze psa, który tak goniłby do swego kojca! I do Skoczka!...
I znowu są razem, we własnych budach, we własnym kojcu. Znów razem chodzą na spacery i na wybieg. Pełnia szczęścia. Wzdychamy tutaj, żeby się znalazł ktoś, kto weźmie do siebie oba psy. Bo rozdzielać je szkoda! Nie potrafią żyć bez siebie…

            A to Sara i Roger.
                      
            On jest silnym, krótkowłosym owczarkiem niemieckim, potężnie zbudowanym psem, od pięciu lat w schronisku. Trafił tu jako psi podrostek. A ona to mieszanka owczarka niemieckiego z czymś… Czarno umaszczona, ze ślicznym pyszczkiem. Bardzo mądra suczka. Chyba jedna z najmądrzejszych w schronisku. Roger opiekuje się nią w kojcu. Jest czujny i uważny. Zaraz wyczuwa nadchodzących i od razu staje w wejściu dbając, by nic złego się nie stało. Pięknie się w swoim kojcu zgadzają. Jeszcze nie słyszałam, żeby warczeli na siebie. Na wybieg też, oczywiście, chodzą razem.

            Wreszcie Saszka i Albert. Ostatnio stworzona para.
                      
Dwa mieszańce, przypominające owczarki niemieckie. Bardzo podobnej maści: jasnozłotej czy żółtobrązowej… Trochę to zależy od światła. I oba spokojne, dojrzałe, zbliżone wiekiem. Mają pewnie po siedem, osiem lat. Nieadopcyjne psy, jak to się mówi. Ona ma bardzo chore stawy i porusza się z trudnością, a on, kiedyś odtrącony przez bezogoniastych, najchętniej siedzi w budzie i nie wyłazi. Długo mieszkały w osobnych kojcach.
            Ale ostatnio bezogoniaści stwierdzili, że skoro są już takimi dwoma odludkami i takie są podobne do siebie, niech zamieszkają razem. Dostały obszerny, podwójny kojec. I to był strzał w dziesiątkę! Od razu zaakceptowały swoje towarzystwo i bardzo się ożywiły. Teraz często wychodzą z bud i leżą razem, wygrzewając się na słońcu. Na wybiegu jest podobnie. Chodzą sobie dostojnie, bawią się spokojnie, albo drzemią w trawie. Jeszcze jedna para, którą trudno byłoby rozdzielić…

            A jeszcze Spajdi i Arnie, Roy i Sonia… Można by pisać i pisać o tych psich miłościach. I to nie tylko w maju…

środa, 16 maja 2012


Sierściuchów w schronisku zawsze jest mniej, niż psów. Co nie znaczy, że jest ich mało. Ale są falami. Nazbiera się ich, nazbiera – a potem ta gromada maleje, czasem bardzo szybko. Ostatnio przyszedł taki czas, że mnóstwo kotów poszło do nowych domów i kociarnia świeci pustkami. Niedawno jednak było tu parę ciekawych mlekopijów.

Chyba przez trzy miesiące mieszkał u nas Leoncjo. Młody kocurek zgarnięty z ulicy. Ktoś go wywalił z domu, więc się błąkał po mieście. Jako domowy kot bezogoniastych się nie bał i dał się złapać bez problemu.

Wreszcie znaleźli się na niego chętni. Para czterdziestolatków. Przyszli, obejrzeli, gotowi byli wziąć. Nasza bezogoniasta, jak zawsze, opowiedziała im o kocie, o tym, jak może się zachowywać w nowym miejscu, czego oczekuje od właścicieli i takie tam różności-ważności. Patrzyli na nią, jakby z księżyca spadła. Kot to kot, nie?... No i podpisali umowę, i zabrali Leoncja.
A na drugi dzień bezogoniasta przyniosła go z powrotem! Mąż kazał oddać, bo ten kot jest głupi jakiś taki!... A co takiego robi?... Po telewizorze skacze! Więc chcielibyśmy wymienić go na innego… Naszą bezogoniastą, choć zwykle jest spokojna, szlag trafił! No i palnęła mówkę. Nie podnosząc głosu, grzecznie, ale stanowczo: Zwierzę to nie rzecz, którą się wymienia. Poza tym wiedzieliście państwo, że w nowym otoczeniu kot może robić różne rzeczy, bo jest rozkojarzony: może się boi, może poznaje nowy teren, może sprawdza, co mu wolno… a może po prostu robi to, co robił w swoim dawnym domu! Nie dajecie państwo szansy zwierzęciu i chcecie je oddać jak jakąś rzecz. W zasadzie bez powodu. A za to, zgodnie z umową adopcyjną, jest kara pieniężna!...
No i ustalono, że Leoncjo wróci do tych bezogoniastych i spróbują sobie ułożyć jakoś życie… Siedziałam, słuchałam, głową kręciłam… No cóż, może się uda… Ale wcale pewna nie jestem…

Trochę wcześniej przyszła do schroniska inna bezogoniasta. Wyłapała dwa dzikie koty i przyniosła do schroniska – weźcie je sobie. A co te koty robiły?... Przeszkadzały! Właziły na taras i sikały na kafelki! O!... A ja sobie nie życzę, żeby na moje kafelki blebleble… No to znowu tłumaczenie, że dzikich kotów, zgodnie z ustawą się nie zamyka w schronisku – mają prawo żyć na swobodzie. A taras wystarczy spryskać „Akyszem” czy „Stop-odorem”… Jest tych środków sporo, kosztują parę groszy. Koty nie lubią tych zapachów, więc będą się trzymały z daleka… To znaczy, że nie weźmiecie ich?! No to ja sobie inaczej poradzę!!...
Wyglądała na taką, co gotowa trucizny użyć, więc nasi bezogoniaści ulegli. Koty zostały. Wysterylizowano je i zaczął się czas oswajania. Z kocicą nie wychodziło – bała się, prychała, uciekała, pokazywała pazury… Zamieszkała w wolierze, a po jakimś czasie nasi wypuścili ją niedaleko schroniska. Pewnie sobie poradzi. A jak nie, to zawsze może się kręcić w pobliżu i przychodzić na żarcie… I wychodzi na to, że sobie poradziła: pokazała się raz i drugi, a potem zniknęła…
Z samczyka natomiast zrobił się przytulas. Lgnął do bezogoniastych, mruczał – szybko zorientował się, że przy nich wcale nie jest źle. I doczekał się, że ktoś go sobie zabrał.
Będzie miał z niego kupę radości, bo kocurek jest jak marzenie – o, taki!
          

Krócej siedziała w schronisku Milan. Srebrnobiała dwulatka. Miła, przylepna – bardzo kocia.
           
Nie pamiętam, dlaczego od razu trafiła do szpitalika. A tam wiadomo, ciasno, malutkie kojce-klatki. Żywy, energiczny kot ma przerąbane. A ona, biedaczka, musiała tam siedzieć parę tygodni. No i zaczęła wariować. Prychała, drapała, boczyła się, za wszelką cenę próbowała wydostać się na zewnątrz…
Niedawno pojawiła się u nas całkiem sympatyczna bezogoniasta. Szukała towarzyszki dla kotki, którą już miała w domu. Najlepiej takiej młodziutkiej. Ale zobaczyła Milan, usłyszała trochę o niej – i wzięła! Bardzo dobrze!

            A na koniec coś innego. Przyszły do schroniska dwie bezogoniaste. Znam je z widzenia, bo pojawiają się u nas po karmę dla kotów. Są karmicielkami bezdomnych sierściuchów. I pokazały naszym pismo, które dostał ich znajomy, też karmiciel. To było pismo od zarządu wspólnoty mieszkaniowej takiego dużego wieżowca, w którym on mieszkał. A w tym piśmie… Nasza bezogoniasta czytała na głos, a mi szczęka opadła. Zarząd oskarżał tego karmiciela, że jest powodem bałaganu przy budynku, bo karmi te koty. A one chodzą i zanieczyszczają. I miauczą. I przeszkadzają. I roznoszą choroby. I śmierdzą, i… Litania była dłuższa. W związku z powyższym obciążamy Pana kosztami sprzątania posesji – wynagrodzeniem sprzątającego, kosztami zużycia sprzętu, kosztami środków czyszczących, odkażania itd…
            Wcześniej grupa osób z tego bloku wymyślała karmicielowi, wyzywała od najgorszych, utrudniała życie, jak mogła. Gdy to nie poskutkowało, poskarżyli zarządowi. I stąd to pismo. Bezogoniaste, które pismo przyniosły do schroniska mówiły, że takich oburzonych dokarmianiem jest garstka, większość lokatorów nie ma nic przeciwko, część nawet pochwala… Ale wolą cicho siedzieć, bo zarząd…
            Nasza bezogoniasta zaraz łaps za słuchawkę i dzwoni do tego przewodniczącego zarządu. A ten się oburza i burczy, że w trosce o dobro lokatorów, że kto to widział, że higiena… No to nasza bezogoniasta przeczytała mu fragmenty nowej ustawy o bezdomnych zwierzętach i pan przewodniczący spuścił z tonu – nie wiedział!... Będzie musiał porozmawiać z zarządem, przedstawić sprawę jeszcze raz, jak ona wygląda w świetle prawa… Nasza bezogoniasta zasugerowała, żeby ją zaprosić na takie zebranie, to dokładnie wyjaśni, jakie prawa mają bezdomne zwierzęta, a jakie obowiązki względem nich mieszkańcy domów.
            No i teraz czekamy na zaproszenie. A karmiciel kotów dał sobie spokój. Niech się kto inny naraża zarządowi!



niedziela, 13 maja 2012


W nieodległym mieście władze wydzieliły specjalne ogrodzone place, na które bezogoniaści mogą przyprowadzać swoje psy, żeby się wybiegały. Na początku ponoć psa z kulawą nogą tam nie uświadczyłeś, bo właściciele mieli swoje stałe miejsca, gdzie wychodzili z psiakami na spacer. Więc tylko takie bezpańskie się po tych miejskich wybiegach kręciły. Ale się rozkręciło! Teraz podobno bezogoniaści dzwonią do siebie, umawiają się na tych placach, no i psy sobie biegają swobodnie (w kagańcach), a bezogoniaści spotykają się, gadają o swoich pupilach i nie tylko… Życie towarzyskie kwitnie. Psy tam czasem narobią, ale o to chodzi – mniej kup spotyka się na mieście. I zawsze wyznaczony pracownik sprząta te kupy, jeśli nie zrobią tego sami właściciele… (Bo z tym to jeszcze różnie bywa!)
No to nasi bezogoniaści zaczęli myśleć, że może i u nas w mieście coś takiego by się przydało. Kto mieszka na obrzeżach, to ze swoim psem może wychodzić do lasu i tam mu się dać wybiegać. Ale jak kto ma mieszkanie w śródmieściu? Wychodzi na spacer – i pies cały czas idzie na smyczy! A wybiegany pies – to pies zdrowy i – nie agresywny! Bo większość psów ma bieganie we krwi, pozbawione intensywnego ruchu dziwaczeją. I bywa, że taki pies nagle kogoś chapsnie! Albo, po prostu, zerwie się ze smyczy, wysmyknie z obroży i noga! I łap tu takiego!
            Pewnie długo się z tym pomysłem trzeba będzie nachodzić i nazałatwiać, ale kto wie… Może się kiedyś uda?

            Ale dziś chciałam pisać głównie o sierściuchach.
            Trafiła do nas niedawno kotka perska, nazwaliśmy ją Malta.
                       
Zabiedzona była, sierść – jeden kołtun, a pod spodem pewnie rany… Nawet nie można było sprawdzić, zjawa tylko ręce rozłożył. No to w te pędy do fryzjera. I tu problem: kocica w stresie usiedzieć nie chciała, bała się, robiła pod siebie, wyrywała się… Oj, musiała sporo przejść! No bo taki pers to przecież na ulicę się nie nadaje. Ona też pewnie miała jakiś dom… Miała…
            No i fryzjerka nie mogła skończyć strzyżenia. Zrobiła, co mogła, a więc tyle, ze dało się obejrzeć skórę. Rzeczywiście, były tam powierzchowne, chwalić Doga, rany. Zjawy opatrzyły jak należy i Malta zamieszkała w naszym szpitaliku. Niedługo! Jedna z naszych bezogoniastych wzięła ją do siebie. Tam na pewno ma lepsze warunki, by wyzdrowieć. Ponoć od razu jej się humor poprawił. Śpi już albo z bezogoniastymi, albo z ich dziećmi, pokumplowała się z domowym psem… Ponoć próbuje sobie przywłaszczyć dywan i miauczy, że jej się należy!

            Do nowego domu poszedł też Klips, pamiętacie? Ten sierściuch, co pożarł metalowe zapięcie i miał operację.
                       
Do fajnych bezogoniastych trafił. Ci go pewnie upilnują, żeby znowu czegoś nie połknął, bo to takie niemądre zwierzę… A mówią, ze tylko sroki polują na wszystko, co się błyszczy!

            Inni bezogoniaści znaleźli małą, białą kotkę, dwumiesięcznego sierściuszka. Z kocim katarem, świerzbem w uszach i wszystkimi paskudztwami, jakie się mogą przyplątać do małego kota. Nachodzili się przy nim, wykosztowali, ale i katar zaleczyli, i innych chorób się pozbyli… Tylko zatrzymać kotki nie mogli. Mieli już w domu dwa inne koty, które stanowczo zaprotestowały. Więc – schronisko. Ci bezogoniaści tak się przejęli losem zwierzaczka, że obiecali temu, kto go weźmie, dostarczyć cała kocią wyprawkę: leki w razie potrzeby, budkę z materacem, miski, zabawki…
            No i znaleźli się chętni: mąż, żona i kilkuletnie dziecko. Zabrali małą, ale… Jacyś tacy byli… Może się zresztą mylę, ale całkiem spokojna nie jestem…

Jak wróciłam z siusiu, to ta kartka, bardzo pomięta, leżała na moim materacu. Nie mam pojęcia, skąd się wzięła. Czy to ja wszystko muszę wiedzieć?

          kliknij obrazek aby powiększyć lub najlepiej otwórz w nowej karcie


środa, 9 maja 2012


Świeciło zdrowo, jak to w maju, no więc sobie usiadłam na trawniczku przed biurem i grzałam kości. Od lasu woń żywicy, od wybiegu zapach wszelkiej zieleniny, od kojców też coś pachniało… Miło!
Kątem oka zobaczyłam, że ktoś wchodzi do schroniska. Pisałam kiedyś, że bezogoniaści po swojemu pachną, no więc teraz też poczułam zapach, ale taki, że aż mnie wyprostowało. Niby słabiutki, ledwo wyczuwalny, ale jednak… Zapachniało – schroniskiem! Przyjrzałam się. Starsza bezogoniasta, z nią dużo młodsza a z nimi całkiem młodziutka, dziecko. To od tej najstarszej pachniało tak znajomo. Szły sobie wolniusieńko, rozglądały się, coś tam do siebie mówiły. A potem weszły do biura. Poczłapałam za nimi.
No i okazało się, ze ta najstarsza bezogoniasta dawno temu pracowała w naszym schronisku! To musiało być naprawdę dawno, jak mnie tu jeszcze nie było. I teraz przyprowadziła córkę z wnuczką, żeby zostały wolontariuszkami. A później poszły między wiaty…

Wiosna to taki czas, gdy się pojawia sporo nowych wolontariuszy. Różni bywają. I chyba większość z nich szybko się zniechęca. Wielu przychodzi, bo muszą się wykazać działalnością wolontariacką, bo dostają za to jakieś punkty, wpisują sobie do życiorysów – mają więc interes. Takich nasi bezogoniaści niechętnie widzą. My też. Bo tu są potrzebni tacy, co przychodzą z potrzeby serca. Tacy, którzy najzwyczajniej lubią zwierzęta. Chwalić Doga, takich też nie brakuje.

Po tych nowych to niekiedy nie wiadomo, czego się spodziewać. Niedawno przyszło dwoje – studenci, więc już dorośli. Wyglądali sensownie. Nasi bezogoniaści chcieli im dać większe psy, ale na ich widok nowi trochę się spłoszyli. Woleliby zacząć od czegoś łatwiejszego. Dobrze! Poszli do ślepego Muffina.
          
Nasza bezogoniasta pokazała, jak się zakłada obróżkę, wpięła smycz – proszę! Nowy bezogoniasty wziął smycz. Muffin poczuł, że wychodzi, więc ogonem merdał i wiercił się niespokojnie. Otworzono bramkę kojca i wyszli. Nie wiem, czego się ten nowy spodziewał, w każdym razie wszystko potoczyło się błyskawicznie. Muffin zna teren schroniska i ślepota mu nie przeszkadza. Wyskoczył, wbryknął na skarpkę, zakręcił się wokół nowego, oplątał go smyczą… bezogoniasty nie nadążył, więc wypuścił smycz i Muffin chodu! Nasza bezogoniasta za nim, ten nowy też. Próbował złapać Muffina za ogon! Nasza bezogoniasta wrzeszczy: „Zostaw pan!”… Ale on swoje! Oczywiście, nie zdążył. Muffin jest szybki. Brama schroniska była zamknięta, więc tam do dopadła nasza bezogoniasta. Oddała smycz nowemu, a ten ją złapał tak, jakby miał na drugim końcu bernardyna jakiegoś!
Z tego wszystkiego nowa wolontariuszka zupełnie zwątpiła i chciała zrezygnować. Nasza bezogoniasta obiecała jej wtedy, że na początek dostanie psa najłagodniejszego i tłustego w dodatku. No to się zgodziła. I wyprowadziła Owcę.
           
Pierwsze koty za płoty!...

            Potem pojawiła się mama-bezogoniasta z dzieckiem – niech sobie pieska wyprowadzi, bo tak bardzo chce. Ona, oczywiście, pójdzie z nimi! Mamusia była w butach z obcasami takimi, ze niejeden pies ma łapy krótsze. Gdyby na spacerze coś się stało i pies by uciekł – ciekawe, jak by go goniła po lesie! Na delikatną sugestię, że lepiej byłoby przychodzić do schroniska w jakimś sportowym obuwiu, bo to i wygodniej i bezpieczniej, mamusia zrobiła minę jak ten, co chciał pożreć Czerwonego Kapturka. I więcej się już dzieckiem nie pojawiła.

            A pewnego razu przyszła inna mamusia z pociechą. Pooglądać. Polazłam za nimi, bo akurat nie miałam co robić. Stanęli przy jednej wiacie i słyszę: „No widzisz, jakie one są? Jak hałasują? A jakie brudne?... I na pewno zarazki mają i się zarazisz. I pies będzie robić kupkę i siusiu! Może nawet w twoim pokoiku!... Lepiej ci kupię takiego miłego żółwika, co?... Albo rybkę, co?”
            Machnąć ogonem? Nawet tyle nie warto!

Aha! Jak ta dawna pracownica schroniska szła już sobie do domu, to stanęła koło mnie, rozejrzała się i warknęła cichutko. „To też wam zabrali” i rzuciła mi na materacyk kartkę. A na niej była pieśń…

 kliknij obrazek aby powiększyć lub najlepiej otwórz w nowej karcie

niedziela, 6 maja 2012


Najpierw jest ogon, potem tuuuułów na niby-łapach, a potem podługowaty pysk; i nazywa się to kinmaj. Wiecie, co to? Jamnik od tyłu, hauhauhau!... Taki dowcip, głupi, nie? Są bezogoniaści, co jamniki lubią szczególnie. Do schroniska takie prawdziwie rasowe trafiają rzadko, ale mieszańce – to i owszem. Sporo tu ich. Niektóre ledwo jamnika przypominają, ale Kenja to już prawie prawdziwy jamnik.
                       
Ktoś ją wywalił z domu w jednej z podmiejskich miejscowości. Trochę z nami posiedziała i myśleliśmy, że posiedzi dłużej. Bo była ślepa na jedno oko. Ale trafili się chętni. Chcieli mieć w domu właśnie jamnika i prosili naszych bezogoniastych, żeby ich zawiadomić, gdy tylko jakiś się znajdzie. Nasi się trochę wahali, bo Kenja to przecież kundelek, nie najmłodszy, felerny, ale w końcu zadzwonili do tych bezogoniastych. Ci przyjechali – popatrzyli – i zabrali bez gadania! Fajnie!

Swoich bezogoniastych znalazł również Remis – roczniak, trochę labrador, trochę amstaf… Tfu, odszczekać, żeby nie zapeszyć!
                       
W schronisku nie był długo, więc dobrze go nie poznałam. Nasi bezogoniaści też. Niby mądry był, niby spokojny i posłuszny, ale potrafił się postawić i szczeknąć: ja tu rządzę. Poszedł do rodziny z dwójką dzieciaków. Wiedzieli, że biorą psa niesprawdzonego, ale spodobał się im i powiedzieli, że się z Remisem dogadają. Dorośli na pewno, ale dzieci?... No dobrze, zobaczymy… Póki co, trzymamy kciuki i czekamy na wieści.

            Za to Grimm nie znalazł. Ale jest u nas dopiero od paru tygodni.  Przyjechał z takiego tymczasowego przytuliska w innym mieście.
                       
Spanielowaty kundelek; nasi bezogoniaści ocenili go na jakieś pięć lat. On nieuczony, prosty, sam nie wie, jaki właściwie jest stary. Fakt, ze wygląda na leciwego. Ale jak tak na niego patrzę, to nie wydaje mi się, żeby miał tyle lat! Jak już się przestał boczyć na nas i na bezogoniastych, mógł wyjść na wybieg. A tam zachowywał się jak szczeniaczek – wygłupy, radość, iskierka, po prostu. No i co najważniejsze – zęby ma bielusieńkie, nieużywane! Starsze psy takich nie mają.

Co jeszcze? Aha! Psy przychodzą i odchodzą, a w międzyczasie działamy. Nasi bezogoniaści zorganizowali na mieście kolejną akcję. Z nami w roli głównej. Wybrali dwanaście psów różnej maści, ubrali je w mundurki z napisami i wywieźli na miasto. No i chodziliśmy po ulicach, a przechodnie oglądali sobie nas i te napisy. A tam było napisane, dlaczego trafiamy do schronisk, mimo że mieliśmy wcześniej swoje domy. Na jednym mundurku: „bo za duży wyrosłem”, na drugim – „bo się znudziłem”… i tak dalej. 

 


Media różne były, fotografowali nas, gadali, jak zawsze przy takiej okazji. A w międzyczasie wolontariusze chodzili z puszkami i zbierali pieniądze na schronisko. Przez tych parę godzin nie uzbierali najwięcej, ale zawsze trochę i na coś tam wystarczy. Muszę podsłuchać, na co właściwie nasi bezogoniaści zamierzają te pieniądze wydać…

czwartek, 3 maja 2012

Gdy trafił do schroniska był w nie najlepszej formie i schorowany. Miał guzy, które trzeba było usuwać operacyjnie. Pewnie dlatego dostał imię Guzik.
                       
Po powrocie od zjaw szybko wrócił do siebie i humor odzyskał, i wigor, i gotów był do adopcji. Tylko że nikt go nie chciał. Mimo że to rasowy stafford. No i dwa lata przesiedział z nami. To żywiołowy pies, przyjazny dla bezogoniastych i zwierząt, ale i swoje za uszami ma. Na spacery chodził zawsze na grubej smyczy, bo gdy tylko mógł, zaraz łapał ją w zęby i nie tyle dawał się prowadzić, co sam próbował prowadzić bezogoniastego. Cienka smycz nie zawsze wytrzymywała nacisk jego zębów.
            Aż ostatnio przyjechała młoda bezogoniasta z trójką małych dzieci, żeby sobie wybrać psa. I Guzik wpadł im w oko. Poszli na spacer. Mama, uprzedzona o przyzwyczajeniach Guzika, trzymała go mocno i ruszyli. Nie wracali dość długo. Nie tyle zobaczyliśmy, co usłyszeliśmy, że idą. Wszyscy gadali, śmiali się, skakali, a psa prowadziła mała córeczka tej bezogoniastej. Guzik był wniebowzięty. Szybko załatwiono wszystkie formalności i pies pojechał. Dość daleko, za granicę. Trzymaj się, Guzik!

Krócej siedział u nas Troy, owczarek. Silne zwierzę, niegłupie, dobrze ułożone. Takie o:
                       
Znaleziono go na ulicy. Nawet nie próbował zbytnio uciekać, gdy bezogoniaści go łapali. Wszedł ponoć grzecznie do samochodu, grzecznie wysiadł w schronisku, choć było widać, że nie czuje się pewnie. No i zaczął do nas przywykać. Jego fotka trafiła na stronę schroniska i po paru dniach znalazła się jego własna bezogoniasta. Okazało się, że wraz z drugim psem uciekł z domu. Ten drugi, niestety, gdzieś się zapodział, a Troy trafił do nas.
            Bezogoniasta przyjechała po niego, a on, biedak, nie wiedział, co z sobą robić. I cieszył się, i wskakiwał do budy, i wyłaził, żeby się połasić, i nie wiedział, czy ma wyjść z kojca…. Pewnie głupio mu było i pogubił się zupełnie.  W końcu bezogoniasta wzięła go na smycz i zabrała. Szedł przy nodze, ani na długość nosa się od niej nie oddalił. Z tych emocji nawet się z nami nie pożegnał. Wsiedli do samochodu i pojechali.

            Tego samego dnia trafiła do nas kotka. Biedny sierściuch w ciąży.
                      
            Przywiozła ją bezogoniasta, która ma nieduży sklep. Znalazła kotkę pod schodami. Tam próbowała zamieszkać. Zupełnie nie bała się ludzi, garnęła się na ręce, mruczała. Widać, że miała dom i prawdopodobnie ktoś ją wywalił, gdy zaciążyła. Dzikich kotów do schroniska się nie przyjmuje, no, chyba że są chore albo ranne, ale co innego taka oswojona… Sama pewnie by sobie nie poradziła zwłaszcza, gdy pojawiłyby się małe sierściuszki. No i została…

            Poza tym zaczęły się szkolenia dla tych bezogoniastych, którzy wzięli sobie psa ze schroniska. Przychodzi taki jeden trener i pracuje z nimi. Mówi i pokazuje, jak się mają dogadywać ze zwierzęciem. Przez ostatnie dwa dni dwie grupy pracowały po kilka godzin. Działo się!

Wpierw trochę pogadali, pooglądali swoje psy, bo z nimi przyszli, i do roboty. Takie, wiecie, najprostsze wskazówki, jak się mają bezogoniaści zachowywać: jakie miny robić i jak łapami machać, żeby pies raczył spojrzeć, jak wołać, żeby zechciał posłuchać… No i potem treser przegonił bezogoniastych między słupkami – taki slalom. Niby po to, żeby psy nauczyć, jak w tłoku omijać przechodniów. Dla nas żadna sprawa, ale bezogoniaści niech się uczą, przyda się im! A potem łazili po deskach. To miały być niby schody. Bo psy ponoć nie dają sobie rady ze schodami. Co to znaczy – nie dają sobie rady? Pewnie, gryźć schodów żaden mądry pies nie będzie, ale wchodzenie? Żadna sprawa. Tylko jamniki mają kłopoty z tymi swoimi krótkimi łapkami. I całkiem małe psiaki, ratlerki jakieś… No i chore… Albo takie, co nigdy schodów nie widziały… Hm… to może jednak psom też się takie ćwiczenia przydadzą…
            I jeszcze inne rzeczy robili. Nie wszystko widziałam, bo skorzystałam z okazji, kiedy wszyscy bezogoniaści byli zajęci. Zwędziłam jednego mazaka. Czerwonego. Wiałam, aż się kurzyło, bo zauważyli. Wlazłam do swego schowanka i tam zostawiłam. Do głowy im nie przyjdzie, żeby tam szukać… Ale przez parę godzin wolałam się w biurze nie pokazywać.
Oj, czego ja nie robię dla sztuki!