Oczami Bezdomnego Psa

niedziela, 29 września 2013

DZIWNOŚCI, SZCZEKAM WAM!



 Gdy nasi dostali wiadomość, że pod niedalekim miastem leży w przy drodze pies i nie rusza się, Tyson bardzo się przejął. Zaraz zaczął mnie męczyć, żebym tam poleciała. Bo to może ostatnie chwile tego psa, może on już zdychać chce, bo znikąd pomocy i zanim nasi dojadą – to przecież kawałek drogi – to ten psiak weźmie i zdechnie całkiem!
No to poleciałam. Patrzę – rzeczywiście leży. W kwiecie wieku pies, jasnobrązowy. Leży na boku, w rowie, pod wielką reklamą, łapy wyciągnięte, ogon podkulony… Trzy ćwierci do śmierci.
Zagaduję, trzymaj się, zaraz po ciebie przyjadą, pomogą… A co ci właściwie jest? Samochód potrącił? Głód cię zmógł?... No, szczekaj, pies! A on tylko coś pomrukuje, ślepiami przewraca i ani be, ani me… Oj, niedobrze, myślę.
Nasi w końcu przyjechali. Bezogoniasty wyskoczył z samochodu i do psa. Na ręce wziął, a ten mu leci z tych rąk, bezwładny jak szmata do zmywania kojców… Bezogoniasty zaniósł go ostrożnie do samochodu i w drogę. Ja też. Jeszcze dobrze nie ruszyli, jak byłam w schronisku i uspokoiłam Tysona.
A wieczorem siedliśmy do pisania. Było o czym.

Ten zdychający pies przywieziony spod niedalekiego miasta dostał na imię Herbi. Nasi położyli go w kojcu tymczasowym, w jednym z tych przy wejściu do schroniska. Przy okazji obejrzeli go dokładnie. Żadnych ran, złamań, na chorego też nie wyglądał. Jeśli już, to na skrajnie wyczerpanego. No to dali mu w michę porządnego żarcia, drugą michę wody, a on jakoś doczołgał się do karmy, stanął na drżących łapach i zaczął zajadać. Skoro je – to wyżyje. I nasi poszli do swoich zajęć.
                       
A Herbi żarł, żarł, żarł, wody łyknął, obszedł kojec dokoła, wrócił do miski, żeby sprawdzić, czy jeszcze coś nie zostało, szczeknął sobie i zległ. I wsłuchiwał się, jak mu się żarcie w żołądku układa.
Po godzinie wstał i stwierdził, że pora na niego. I hyc z kojca! Górą, nad ogrodzeniem. I do bramy. Była, oczywiście, zamknięta, więc zaczął szukać miejsca, w którym najwygodniej mu będzie przeskoczyć przez płot. Wtedy zauważyli go nasi, podeszli, pogadali, wzięli na smycz i zaprowadzili do innego kojca, wyższego. Z niego – na razie przynajmniej – nie próbuje wyskoczyć.

Takich skoczków było już paru w schronisku. Jeden to jeszcze jest. Też niedawno przyjechał. Bezogoniaści nazwali go Drapek, bo z każdego kojca potrafi drapnąć. Ma też inne imię – Spiderman. Z tego samego względu. Młody jeszcze kundel, średniego wzrostu, nawet odrobinę do Herbiego podobny.
                       
Miły, spokojny, jak widzi bezogoniastych. Ale jak na dłuższą chwilę znikną mu z oczu, zaczyna kombinować, jak tu wyleźć na swobodę. Po siatce wspina się jak sierściuch po drzewie. I przeciska się szparą pod dachem. Zabrali go więc do kojca z wyższym ogrodzeniem – i też zwiał. Wreszcie zamknęli go w takim, gdzie szpary pod dachem prawie nie było. No to był spokój. Parę dni. A potem znowu trzeba było ganiać Drapka po schronisku.
Ostatnio się uspokoił. Chyba stwierdził, że wiać nie ma sensu. Bezogoniaści zaczęli uważać na niego szczególnie. Zresztą, tutaj pies i nażarty, i bezpieczny, można wytrzymać.
Ale pewności nie ma, co mu jeszcze do łba wpadnie.

            Od niedawna w schronisku jest też Dynamo, czyli sierściuch-mechanik.
                       
Kręcił się po osiedlu wieżowców niedaleko schroniska i nikomu nie wpadał w oko, młodziutki, dwumiesięczny, szaro-biały… Do czasu. Upodobał sobie siadanie pod parkującymi przy ulicy samochodami. Wiele kotów tak robi. Ale temu akurat to nie wystarczało. Postanowił poszperać głębiej. Znalazł sobie jakąś dziurę w podwoziu i wlazł do środka, w same bebechy auta. I zaczął buszować między silnikami, gazikami, rurami i kabelkami…
Akurat właściciel tego samochodu chciał gdzieś jechać. Podszedł do wozu i widzi, że stoi nieruchomo, jak zwykle, tylko coś w nim chroboce i jakby pomiaukuje cichutko. Zaraz podniósł klapę, no bo to może jakaś awaria i widzi, że jego silnik ma ogon! Próbował złapać, ale silnik ogon podwinął pod siebie i prychnął… Bezogoniasty próbował wsunąć tam łapę, ale się nie zmieściła, więc znalazł jakiegoś patyka i zaczął nim ostrożnie dźgać silnik od spodu. Wtedy silnik rozmiauczał się na całego. Dziwny jakiś silnik!...
Bezogoniasty spróbował dźgnąć jeszcze raz, a wtedy spod silnika wysunęła się pazurzasta łapka i próbowała złapać patyk…
No i trwało to jakiś czas.
Bezogoniasty zadzwonił wreszcie po straż pożarną i do schroniska. I zaczęły się obrady, co robić. Strażacy sugerowali, żeby zaciągnąć samochód do warsztatu i wymontować silnik, ale właściciel wozu nie bardzo chciał się na to zgodzić. Wiadomo – koszty. No to może odpalić silnik – jak zacznie pracować i hałasować, to sierściuch się zlęknie i wylezie. Spróbowali: silnik warczał, sierściuch miauczał – i zostało po staremu.
Pozostawało czekać, aż zwierzak sam wylezie. Nasi postawili przy wozie trochę kocich rarytasów – może się złakomi. Wiadomo – smary mniej smaczne od whiskasa. I złakomił się, chociaż nie od razu.
A wtedy nasi go cap i do schroniska.
I teraz siedzi, i czeka, aż go ktoś adoptuje. Ktoś taki, kto ma samochód, albo jeszcze lepiej dwa! 



środa, 25 września 2013

CODZIENNIE COŚ NOWEGO


  
                       
Tego posta piszę ja, Tyson. Tak jak mi Majka ostatnio obiecała. Ona tylko błędy posprawdza i poprawi. Ale już ja się postaram, żeby tych błędów nie było. A będzie o Krosce, o Kargulu i o sierściuchach.

Kroskę polubili od razu wszyscy, bo to miła i przylepna suczka. Owczarkowata czterolatka z roześmianym pyskiem.
                       
Ktoś zadzwonił do schroniska i zgłosił, że wysiaduje na jednym z peryferyjnych osiedli, więc nasi bezogoniaści pojechali i przywieźli. No i siedziała w schronisku dwa miesiące.
A potem przyjechał na motorze młody bezogoniasty, żeby wybrać psa dla rodziny. I stanął oko w oko z Kroską. Poznał ją od razu, a i ona jego po chwili, i zaczęło się witanie! Potem zadzwonił do siostry, a ta przypędziła do schroniska z książeczką zdrowia Kroski i z jej fotkami w telefonie. Żeby była pewność, że to na pewno ich pies. Ją z kolei Kroska poznała natychmiast i wpadła w szał radości, a bezogoniasta popłakała się ze szczęścia…
Okazało się, że Kroska (to u nas tak miała na imię, w swoim domu nazywała się inaczej) poszła sobie na giganta. I miała pecha. Niedługo przedtem bezogoniaści przeprowadzili się na nowe mieszkanie do niedalekiej wioski. Kroska nie poznała jeszcze tamtych terenów, gdy więc postanowiła wrócić z ucieczki, nie znalazła tego nowego domu. Dlatego wróciła na stare śmieci i kręciła się przy dawnym mieszkaniu do czasu, aż nasi ją zabrali…
No, ale teraz jest znowu u siebie.

Gorzej poszło Kargulowi. Ale czy rzeczywiście gorzej? Kargul jest… jak by go tu opisać… Gdyby Kroskę pomniejszyć dwa razy i dodać jej pięć razy więcej sierści, to to byłby mniej więcej Kargul: puchata kluska na krótkich łapkach. Ale wcale nie jest taki gruby – to ta sierść mu nadaje takie kształty. Przyjechał do nas z odległego miasta i posiedział parę miesięcy.
          


Otóż zgłosiła się do schroniska bezogoniasta z mężem. Mąż się uśmiechał, a bezogoniasta decydowała. I wyglądało to tak, mniej więcej. Ona – Chcielibyśmy psa… Nasza bezogoniasta – No to chodźmy obejrzeć zwierzaki!... O, może ten? Ma na imię Kargul… Bezogoniasta: Dobra, niech będzie Kargul… Nasza bezogoniasta: Otóż Kargul… Tamta: Proszę pani, spieszy nam się, taryfa czeka!... W takim razie proszę zwolnić taryfę. Zamówimy potem państwu następną… Jak już jest ta, to po co inna? Niech zostanie. Tylko się pospieszmy… No dobrze, więc może państwo przespacerujecie się z Kargulem?... A po co? Jeszcze się naspacerujemy… Chyba jednak powinniście państwo trochę poznać psa. On jest… Ależ wy tu ceregiele robicie! Mnie jedno obchodzi: czy będzie robił w domu?... Cóż, u nas nieraz załatwia się w wiacie, bo… Dobra, oduczę go, już niejednego psa miałam!
W międzyczasie taksówkarz znudził się czekaniem i przyszedł za swymi pasażerami. Nasza bezogoniasta zaproponowała, żeby mąż jednak wziął Kargula na spacer, podczas gdy żona w biurze zapozna się z umową i tak dalej… No i dobrze. Mąż z taksówkarzem poszli z Kargulem, a żona, wyrzekając na tyle zachodu z jednym psem pomaszerowała do biura.
Siadła, zaczęła przerzucać formularze. Tymczasem mąż wrócił prawie natychmiast: Ten pies jest chory, ma rozwolnienie!... Nasza bezogoniasta: Jak już mówiłam, psy u nas niekiedy mają biegunkę: nerwy, zmiana pożywienia…  Oooo, nie! Chorego psa nam wciskacie, nie chcemy! Taksówkarz: Dajcie sobie, państwo, spokój. Na giełdzie sobie psa kupicie! Małżeństwo: O, właśnie!
I poszli. Nasi nawet nie zdążyli im powiedzieć, że już od dawna na giełdach nie wolno sprzedawać zwierząt. 
Kargulowi przez chwilę było głupio, że przez zwykłą sraczkę stracił szanse na adopcję, ale jak się trochę zastanowił, to odetchnął. Dog strzegł!
Zresztą, po paru dniach zaproszony został na sesję zdjęciową ze znaną gwiazdą estrady.
           
A my tu wiemy z doświadczenia, że jak któryś pies sfotografuje się z gwiazdą, to zaraz robi karierę i długo w schronisku nie zostaje!

            No i jeszcze był problem z sierściuchami wolnożyjącymi. Jest w centrum miasta stara pofabryczna budowla. Taka hala wielka. Całe lata stała pusta i odwiedzali ją tylko złomiarze. I tu przęsło, tam kątownik, tam rura jakaś… Aż wreszcie wszystko zaczęło się chwiać i trzeszczeć. Jakaś firma zakupiła ten teren. Będą coś tam budować. Ale przedtem trzeba rozwalić ruderę. Rzecz w tym, że zadomowiły się w niej sierściuchy. Karmicielki kotów je tam wypatrzyły i dokarmiały. Jest tam kotka, kocur i dwa mioty małych: jedne już podrostki, drugie – jeszcze zupełnie malutkie. A tu ich dom ma ulec rozbiórce.
No to karmicielki zwróciły się do schroniska. Nasi zawieźli tam porządną budę, do której sierściuchy powinny się przeprowadzić. Ustawili tę budę na sąsiadującym nieużytku, całkiem sporym, jeszcze miejskim. A z właścicielem rudery oraz strażą pożarną zrobiono wyprawę po te małe kotki. Niebezpiecznie było – i nie dało spodziewanych rezultatów. Najmłodszych nie udało się znaleźć. Siedzą pewnie gdzieś pod resztkami podłogi albo w jakimś szybie wentylacyjnym… Ich matka dzień w dzień tam lata, włazi i wyłazi wciąż tym samym oknem.  Ale nasi i karmicielki nie mogą tam same wchodzić. Natomiast właściciel ma chyba poważniejsze sprawy niż ratowanie kociej rodziny. Choć jeszcze będą próbować.
Do budy tymczasem sprowadził się kocur i starsze kocięta. Przynajmniej tyle.

Tyson napisał, ja sprawdziłam. Błędów było mało. Ortograficzne załatwił Word, a resztę, szczególnie stylistycznych, ja. Parę zdań wygładziłam, parę napisałam na nowo… Drobiazgi. Szybko poszło – na trzy kwadranse przed świtem skończyłam.

niedziela, 22 września 2013

A KTO JUŻ POSZEDŁ?...



Czasem to mam kłopoty. Takie bardziej gramatyczne. Teraz też. Kiedy w jakimś miejscu zaczyna być coraz mniej bezogoniastych, to oni mówią, że się wyludnia. A jak w schronisku zaczyna być coraz mniej psów, to co się dzieje? Tyson podpowiada: wypsia się. Hm… No ale niech będzie, z braku czegoś lepszego. A ty się, Tyson, nie nadymaj. Mówię przecież: z braku czegoś lepszego!... Piszemy:

No to wypsiła się, na przykład, Soka. Śliczności posokowiec, suczka, młoda jeszcze. Taki roczniak. Ze wsi przyjechała do schroniska i na wieś wróciła. Oczywiście, do innych bezogoniastych się wypsiła. Zjawiły się po nią dwie młode bezogoniaste. Przywitała się z nimi jak z rodziną, skakała na piersi, merdała ogonem, nawet łapę chciała podać, choć przedtem nigdy tego nie robiła. Tak się chciała wypsić!
           
Widać doskwierało jej już schronisko, chociaż posiedziała w nim raptem dwa miesiące. Wskoczyła do samochodu i hajda na swoje wypsiła się!

I Maleństwo się wypsiło. To taka roczna kundelka, która długo siedziała w paskudnym schronisku daleko stąd. Jak przyjechała do nas, to bała się wszystkiego, ale powoli otwierała się, chociaż długo nie można jej było pogłaskać. Zakumplowała się tutaj z Miśkiem III, kiedy jeszcze był u nas i się nie wypsił, i może to jej pomogło zrozumieć, że nasi bezogoniaści straszni nie są… Inne psy, które wtedy przyjechały razem z nią, dość szybko się wypsiły, a ta kruszynka, choć najładniejsza – nie. No bo nieufna taka była.
           
Ale wreszcie i ona się doczekała. Wypsiła się do bezogoniastych w średnim wieku, bardzo sensownych i rzeczowych, z młodziutkim synkiem. Przyszli, popatrzyli, posłuchali i zdecydowali się od razu: Bierzemy to Maleństwo!

No i ten kotek się wypsi…

Tyson, co ty wypisujesz?! Czemu nie piszesz tak, jak ci dyktuję, tylko to swoje poronione „wypsienie” co chwilę wtrącasz? Rozumiem, że też chcesz mieć swój wkład w tego posta, ale bez przesady! Nie co drugie zdanie!... Natychmiast pozamieniaj to… Zresztą, nie zamieniaj, bo nie zdążymy. Mamy jeszcze tylko kwadrans na pisanie, potem trzeba zamieszczać na blogu… Ale jak jeszcze raz wtrącisz to „wypsienie” to… Zapchlę cię, o!...

No i ten kotek poszedł. Właściwie to nawet nie przyszedł. Starsi bezogoniaści znaleźli go gdzieś na ulicy i od razu poszli z nim do zjaw na badania. Potem zawiadomili naszych mówiąc, że chcą kociaka zatrzymać w domu tymczasowym. No to nasi poprosili, żeby przyszli spisać umowę. Przyszli, a jakże, i sierściucha przynieśli ze sobą, żeby pokazać. No i tak siedzieli, podpisywali dokumenty, zerkali na mlekopija i wreszcie powiedzieli, że jednak wezmą go na stałe. Zawsze mieli w domu zwierzaki, teraz też mają jakiegoś dużego psa, ale czworonogi już się spotkały i obeszło się bez awantur. No to kot zostanie u nich. I pięknie! Tutaj nawet nie dostał imienia ani fotki mu nie zrobiono, bo i po co?

            Nowy dom ma też Malina! Ależ nam tu wszystkim ulżyło, chociaż nie całkiem. Ta biedna suczka trafiła do schroniska jako szczeniak dobre dwa lata temu. Miała złamaną łapkę. Bezogoniastych bała się jak ognia. Nawet naszym bezogoniastym nie chciała zaufać. Bardzo opornie się przyzwyczajała…
                       
Dzisiaj po złamaniu już śladu nie ma. Malina nawet nie utyka. No, jak ktoś wie i dobrze się przyjrzy, to może coś tam zauważy, jakąś ostrożność w stawianiu łapy. Ale nic więcej.
Malinę wzięły sobie dwie dojrzałe bezogoniaste – chyba matka z córką. Do nich też podeszła ostrożnie, ale żadnych brewerii nie było. Więc może wszystko się poukłada. Te bezogoniaste wyglądają na takie, co mają cierpliwość. A Malina spodobała się im naprawdę. Zamieszka sobie teraz w mieście, w kamienicy.

            No, amstafie zębaty, pokaż!... Dobrze.
… … …
Swoją drogą ciekawe, zapchlenia się przestraszył? Przecież wie, że nie mogłabym go zapchlić – duchy pcheł nie mają… Zresztą, oni tu w schronisku co rusz dostają kropelki przeciw pchłom. A może…
Tyson, obraziłeś się?... Tyson!...
No, nie bocz się! Następnego posta ty sam napiszesz. Ja tylko rzucę okiem na błędy, wiesz… Ale wszystko ty sam wymyślisz, każdziuteńkie słowo! Zgoda?…

I twoją fotkę damy na samym początku, co?...

O matko suczko, jaki delikatny amstaf!


środa, 18 września 2013

TROCHĘ JUŻ TU JESTEŚMY



Aj, coś mi się ze sterownością porobiło!... Chciałam trafić od razu do Tysona, a wylądowałam za biurowcem tam, gdzie siedzi Zamój. Może dlatego, że strasznie szczekał i te drgania powietrza, wiecie… zniosło mnie.
           
A szczekał dlatego, że po drugiej stronie ogrodzenia, już w lesie, rośnie sobie duża leszczyna. I po niej, jak w ukropie, zwijają się wiewiórki. Na sąsiedni dąb też przeskakują. I strącają na dół orzechy i żołędzie. A Zamój nie cierpi, jak mu coś na łeb leci i zaraz się piekli. Natomiast te rude nic sobie z jego hałasów nie robią.
           
No to poszczekałam trochę z Zamojem, jak zdrowie, bo ostatnio coś nie bardzo się czuł, nawet w lecznicy był. Ale już mu się poprawiło. A potem wywiało mnie między wiaty, bo nazbierało się sporo psów, których jeszcze dobrze nie poznałam. I tak od szczeku do szczeku, zleciało do wieczora.
Teraz można spokojnie siąść i popisać… Tyson, jedziemy!

Rezor miał wejście mocne i niefajne. Wprowadziła go na teren schroniska bezogoniasta, która wcześniej znalazła go przywiązanego do drzewa w lesie. To duży, w sile wieku, czarny owczarek belgijski.
                       
Szli sobie więc od bramy w kierunku biura. A akurat po trawniku przed biurowcem wałęsał się maleńki Czaruś. Zadziorny starowinka, który każdego psa musi obszczekać. Ledwo łazi, bo ma częściowo bezwładne tylne łapy, ale wigoru mu to nie odbiera.
                      

No i przyczłapał z wrzaskiem do Rezora i wlazł mu między łapy, prosto pod pysk. I Rezor wtedy złapał go za kark, potrząsnął i odrzucił. Czaruś padł, zaczął przeraźliwie skomleć i ani się ruszył. Wybiegli nasi bezogoniaści, podskoczyli, zabrali Czarusia i odciągnęli Rezora, bo ta bezogoniasta, co z nim była, straciła głowę…
Czarusiowi, natychmiast przewiezionemu do kliniki, zrobiono badania. Nic mu nie było. Wrócił tego samego dnia, poleżał, odpoczął i – pomaszerował do kojca, w którym w międzyczasie zamknęli Rezora. Szedł się mścić i z daleka to ogłaszał. Chwalić Doga, nie zdążył dojść – na metr przed kojcem złapali go nasi bezogoniaści i zanieśli do jego kojca, do Wika.
A Rezor siedzi, męczy się, schronisko mu nie odpowiada, z nadzieją podchodzi do każdego, kto stanie przy jego kojcu, wspina się na pręty i prosi – zabierz mnie stąd!

            Sawik, zgarnięty z ulicy, trafił tego samego dnia do schroniska. Dziwny pies, młody roczniak w typie owczarka, spory, ładny – ale zastrachany jakiś.
                       
Od początku łasił się do bezogoniastych, ale podchodził prawie pełzając, kładł się, wywalał na plecy. Gdy wyciągali do niego rękę, wycofywał się rakiem, gdy podchodzili, znów się kładł… Potulny strasznie. Przepraszał, że żyje. Nasz bezogoniasty, który próbował go zmierzyć i zrobić mu fotki, miał sporo kłopotu, żeby złapać Sawika wyprostowanego, na czterech łapach. Ledwo się udało…
Po pewnym czasie było już lepiej, ale ledwo ledwo… Skąd ten strach w psiaku? Próbowaliśmy się wywiedzieć, ale akurat na ten temat Sawik nie był zbyt wylewny…

Buńka z kolei znalazła na ulicy niezbyt daleko od schroniska jedna bezogoniasta. I zaraz przyprowadziła do nas. Kundel, oczywiście, średniego wzrostu i wkraczający w średni wiek. Miły, ciekawski, niegłupi i pieszczoch. Jeden z tych psów, które na pewno miały dom, bo zna smycz i obrożę i nie ma nic przeciwko temu, żeby mu je zakładać.
           

Ta bezogoniasta, która go przyprowadziła, zaraz go wyczesała i obiecała, że będzie do niego przychodzić i wyprowadzać na spacery. I od razu adoptowała go wirtualnie (jak nie wiecie, co to jest, to sobie poczytajcie na stronie schroniska!). Bardzo w porządku bezogoniasta!

A tutaj siedzi Henna, mniej więcej dwuletnia amstafka. Została znaleziona w lesie, za niedaleką wsią. Ktoś ją przywiązał do drzewa…
           

Jak tylko znalazła się w schronisku, wszyscy ją poznaliśmy, bo była już tutaj, przez chwilę. Przyprowadził ją jej bezogoniasty. Gdzieś tam ponoć z żoną wyjeżdżają, a psa nie mogą zabrać z sobą. No więc do schroniska. Nasi, oczywiście, nie zgodzili się, ale zaproponowali pomoc w szukaniu Hennie nowego domu. Bezogoniasty głową pokiwał i poszedł. I na drugi dzień przysłał żonę, która też próbowała nam wcisnąć Hennę. Pojazgotała trochę i także sobie poszła.
A po paru dniach ktoś zauważył Hennę w lesie i zawiadomił schronisko. No i będzie kolejna sprawa.
Łapy opadają…

Kuperowi też pewnie niełatwo. Mały, stary kundel, pewno dziesięcioletni, mieszkał sobie w trochę zapuszczonej dzielnicy w centrum miasta. Miał własny dom, może nie najbogatszy, ale własny. I bezogoniastego. Ale on umarł. A Kuper wylądował na ulicy i kręcił się w pobliżu. Szukał, czekał…
           


Doczekał się schroniska. I jakoś sobie radzi. Miły jest, nieagresywny, ale ani rasowy, ani jakoś tam szczególnie piękny… Małe szanse, żeby…

No, na razie wystarczy. Chociaż właściwie można by napisać o Rzepce.
           

Kolejna znajda wzięta z ulicy. I wszyscy tu szczekają, że do mnie podobna. Sierść ma długą i tak jak ja i podobnie umaszczoną. Niby tak, ale moja była jedwabistsza i mniej pstrokata… I sylwetkę ma podobną, tyle, że moja była jednak hm… pełniejsza. I kształt pyska prawie taki, jak mojego… Właśnie – prawie! Mój jest mimo wszystko szlachetniejszy.
Tylko rusza się ponoć sprężyściej ode mnie! Pewnie, jak się ma półtora roku, to można podskakiwać… Trzeba było mnie widzieć, jak byłam w jej wieku. Iskiereczka, szczekam wam!
Ee, chyba wcale nie jest do mnie podobna!

niedziela, 15 września 2013

CO SIĘ POLEPSZY, TO SIĘ POPIEPRZY…



Jeszcze po tej stronie Mostu żyjąc, lubiłam sobie rano poczłapać między wiaty i policzyć Niktów. Nikt to pusty kojec. Im więcej Niktów, tym więcej psów w nowych domach. Czasami fajnie się liczyło. Tu pies, tu pies, a tu Nikt, pies, Nikt, pies, Nikt, Nikt…
Przyzwyczaiłam się do tego liczenia, więc i teraz Niktów zliczam. Przed wakacjami było ich całkiem sporo, aż serducho rosło!
No a potem…

Mieszkała sobie dojrzała bezogoniasta na wsi. I zdrowie jej szwankowało. To fizyczne i to drugie też. Trochę jej siostra pomagała, trochę gmina wręcz przeciwnie, a najbardziej podtrzymywały ją na duchu psy.
Aż wreszcie bezogoniasta została zabrana tam, gdzie już dawno powinna się znaleźć, a nasi pojechali do jej domu na interwencję.
Chata stoi odsunięta od szosy, dojazd zarósł krzakami, bo nikt do tej bezogoniastej nie przyjeżdżał. Na drzwiach drewniany skobel i to wszystko. A w domu? Prawie nie ma mebli. W kuchni jakieś metalowe drzwi położone na kamieniach – to chyba była płyta do gotowania na ognisku (???!!!). Jakaś szafa, parę misek, legowisko, na którym psy zostawiły odchody. Nie udało się znaleźć innego miejsca, w którym spała ta bezogoniasta. W jednym pomieszczeniu – ogromna dziura w klepisku (bo podłóg tam nie było) pełna plastikowych butelek po wodzie (bo i kranu nie uświadczysz… No i chyba się tam kiedyś paliło, bo sufity osmolone, ściany też… Zresztą, może to były ślady po gotowaniu na tamtej „płycie”…
I wszędzie pełno psich pamiątek wdeptanych w klepisko, bo te psy nie opuszczały chaty…
A one same? Przerażone stado kilkunastu zwierzaków, od starych do szczeniaków. Same kundle, niewielkie. Nasi podsunęli im jedzenie i picie, ale bały się podejść do misek. Za to niektóre próbowały gryźć, ale wiecie, szczerzyły kły, podskakiwały i natychmiast odbiegały z podkulonymi ogonami… Wreszcie dały się wyłapać.

Teraz w schronisku się przyzwyczajają. Do powietrza, do bud, do żarcia w czystych miskach, do spacerów, do obróżek, do smyczy, do…

Mieszkała sobie dojrzała bezogoniasta na miejskim osiedlu. I zdrowie jej szwankowało. To fizyczne i to drugie też. Jakoś nikt jej nie pomagał, tylko psy podtrzymywały ją na duchu, a sąsiedzi się skarżyli: że brud, że smród, że szczekanie dni i noce. Nasi byli u niej z interwencją, ale ich do domu nie wpuściła. Nikogo zresztą nie wpuszczała. 
Aż wreszcie udało się ją przekonać, by poszła do szpitala. I nasi pojechali do niej na interwencję. Bezogoniasta była jeszcze w domu. Z trudem bo z trudem, ale wpuściła naszych. Tu też zapachy jak w przysłowiowej psiarni, wszędzie psie legowiska tyle, że pamiątek nie było widać. Za to, gdy nasi odsunęli jedno i drugie posłanie, wybiegły spod nich karaluchy i szybko pochowały się po kątach i szparach…
Pełna rozpacz. Starali się jej tłumaczyć, że psom będzie dobrze w schronisku: czyste, ciepłe budy, dobre jedzenie, będą mieszkać po dwa, po trzy w jednym kojcu, nie zostaną więc rozdzielone… O adopcjach nasi przezornie z nią nie rozmawiali. No bo jak mówić z taką bezogoniastą o rozdawaniu JEJ psów?
Żegnała się z każdym z osobna, a potem przekazywała je naszym, którzy znosili kolejno zwierzęta do samochodu. Jedenaście młodych, niewielkich, pomieszanych cocker spanieli, czarnych i brązowych…
To wszystkie? – pytają nasi. Wszystkie – odpowiada bezogoniasta.

          

A na drugi dzień alarm, bo z mieszkania dobiega psie wycie. A bezogoniasta już w szpitalu. Trzeba było komisyjnie wyważać zamek i szukać. Znalazły się jeszcze dwa psiaki… Schowały się do poszwy kołdry i stamtąd je nasi wytrząsnęli po długich poszukiwaniach.  Bezogoniasta zapomniała o nich? Sama już nie wiedziała, ile ich ma? Specjalnie zataiła? Po co?...

Mieszkała sobie wiekowa bezogoniasta w mieście. Aż wreszcie trafiła do domu opieki, a nasi, zawiadomieni wcześniej, pojechali na interwencję. Tu może nie wyglądało strasznie, ale jeśli w małym mieszkaniu żyje siedemnaście sierściuchów, to ślady – i te na meblach, i w powietrzu – muszą zostać… I były… Ale same zwierzaki, w rozmaitym wieku i kondycji, nie wyglądały najgorzej. Stadu przewodziła natomiast suczka, kundelka, która u nas dostała na imię Kotencja. Chora na jakiś nieżyt skóry, jakiś rozstrój żołądka i na te swoje piętnaście lat…


           
No to koty do kociarni, a ona do szpitalika. Siedziała w nim prawie dwa miesiące, ale doszła do siebie.

I nagle w schronisku znów zrobiło się ciasno, że nie ma gdzie pazura wetknąć…

Podobne historie, prawda? I wszystko to w krótkim odstępie czasu. I na terenie, który pies, nie spiesząc się, w dwa dni obleci, a bezogoniasty samochodem w godzinę objedzie… No dobrze, w dwie. To ile jeszcze może być takich miejsc? W których bezogoniaści żyją z psami i kotami, w takich samych jak zwierzęta warunkach? Kto to zgadnie, nie? Ale skóra się na karku jeży!...

środa, 11 września 2013

WRACAJĄ…



            „Z pewnością ma wśród przodków teriera lub jamnika szorstkowłosego, po którym odziedziczył nieprzeciętną urodę, temperament i energię, odwagę i animusz oraz przywiązanie i oddanie w stosunku do człowieka. Ma zamiłowania do buszowania po lesie, uwielbia długie spacery, każdy znaleziony patyk bądź kamień to zaproszenie do zabawy. Jest sprytny i wytrzymały, potrzebuje dużej ilość ruchu i nowych bodźców. Zamknięty w schroniskowej klatce jest przygaszony i obojętny, przedstawia bardzo smutny widok…” To ze strony internetowej naszego schroniska.
O kim mowa? O Neo, siedmiolatku, z czego dwa lata w schronisku – z kilkumiesięczną przerwą na adopcję.
           
Poszedł na wieś. Do takich bezogoniastych, co chcieli psa iskrę, który wszędzie będzie, wszystko i wszystkich obszczeka – Neo, wypisz, wymaluj. Pojechał. A po jakimś czasie przyszły wieści, że umyka z obejścia. Ono od drogi było dobrze ogrodzone, ale z tyłu, jak to na wsi bywa, wychodziło na pole, a potem na las… I tam już ogrodzenie było byle jakie. No to pies, łowczy przecież, ganiał. Ale zawsze wracał. I niekiedy ze zdobyczą!... Hm…
Najgorsze jednak, że odkrył kurnik i zaczął się do niego podkopywać. Odganiali, dziury zasypywali, a on dalej… No i udało mu się. I ponoć zrobił niezłą jatkę.
Co było robić. Bezogoniaści nie chcieli go zamykać, nie chcieli go więzić. To pies stworzony do ruchu, do przestrzeni. Uradzili z naszymi, że lepiej będzie znaleźć mu nowy dom. I Neo wrócił…
Posiedział rok – i znów starsi bezogoniaści przyszli po psa niedużego, wesołego, kumpla do spacerów. Mieszkają pod samym lasem we wsi, kur nie ma, do sąsiadów daleko. Pani ma problemy z chodzeniem i musi wiele spacerować, a pan z nią. I Neo z nimi. Pojechał… Spodobało mu się. Może tym razem mu się uda.

 „Została znaleziona w lesie za nieodległą wsią. Była zaniedbana i miała skołtunioną sierść, dlatego też prędko odwiedziła salon piękności "Psi Pazur". Jest bardzo miłą i kontaktową dorosłą suczką. Bardzo czujna - wychowana prawdopodobnie na wsi. Jest grzeczna i spokojna, ale na smyczy ciągnie, ponieważ jest bardzo energiczna i bardzo żywa. Uwielbia być głaskana, domaga się kontaktu z człowiekiem.”
Jednym słowem Amina, spanielka gordon, czterolatka, z czego trzy lata w schronisku.
           
            Wreszcie trafiła jej się adopcja. Poszła do kamienicy w mieście. Na parę miesięcy, jak się okazało. W międzyczasie zdarzyło się jej uciec i znów trafiła do nas, ale właścicielka ją odebrała. A potem zaczęły się telefony od sąsiadów: że suczka jest zaniedbana, źle wygląda, że włóczy się samopas po ulicach, że dziecko właścicielki, nadpobudliwe, nie daje Aminie spokoju…
            Nasi pojechali niezwłocznie, ale tragedii nie zastali, upomnieli więc tylko właścicielkę i wrócili.
I znów telefon, tym razem z informacją, że Amina zniknęła nie wiadomo gdzie…
Trochę to wyglądało na sąsiedzką złośliwość, te powtarzające się telefony, więc nasi nie spieszyli się z interwencją. Tymczasem w parę dni później kolejny telefon: pewna bezogoniasta obok dużego marketu spotkała nieciekawego bezogoniastego, który próbował jej za stówkę sprzedać rasowego psa ze schroniska. Miał umowę adopcyjną!
Bezogoniasta potargowała się i kupiła zwierzę za połowę ceny. I przywiozła je do nas. Patrzymy – Amina!
No to nasi w te pędy do właścicielki suczki. Co jest? A ona, że Amina zrobiła się agresywna i pogryzła jej dziecko, więc została wydana na wieś, niedaleko. Ale adresu podać nie umiała.
O czym tu gadać? Będzie sprawa.

Bianka ma teraz dwa i pół roku, a do schroniska trafiła jeszcze jako szczeniaczek. Posiedziała parę miesięcy, nie za długo i poszła do domu w mieście.
           
I wszystko było ślicznie i różowo. Nawet wizyta podopcyjna była. Bezogoniasta zadowolona, stadko dzieci też. Bezogoniastego nie udało się wypatrzyć… Może ubogo trochę, ale przecież nie wszystkim się przelewa…
A potem nasi pojechali na interwencję. Bo jakiś pies od paru dni kręcił się po peryferyjnych ulicach miasta. I znaleźli Biankę.
Zaraz, oczywiście, telefon do właścicielki. Jeden, drugi, trzeci – nic… No to w końcu zebrali się i pojechali.
Zastali zadowoloną bezogoniastą, stadko uradowanych dzieci i nowego szczeniaczka. A co z Bianką? Czemu jej pani nie szukała?... Pani poczuwała się do winy, ale odpowiedzi dać nie potrafiła. Tylko jedno z jej rezolutnych dzieci zauważyło: A co by było, gdyby Bianka pogryzła naszego nowego szczeniaczka?
No tak. Jedna zabawka się zestarzała, pobawimy się drugą…
Są postępki właściwe tylko niektórym bezogoniastym. Sami je sobie nazwijcie, psu szkoda szczekać…

Jeśli pies jest amstafem, to budzi w bezogoniastych mieszane uczucia[1]. No bo to ponoć groźna rasa. Natomiast Czika jest groźna dla patyka! Ale nam się rymło! A poza tym dla plastikowego legowiska, wielkiej kości, gryzaka i budy z braku czego lepszego! Gryzie wszystko, co nie żyje i do lasu nie ucieka! Z nudów gryzie.
                       
Najpierw żyła – ale co to za życie! – w schronisku w odległym mieście. Żołądek jej tam wysiadł.
Potem trafiła do nas. I wyleczyła się.
A potem trafiła jej się adopcja.
A jeszcze później wróciła z powrotem do nas. Ze spuchniętym pyskiem wróciła.
Znaleźli ją nasi, jak latała od chodnika do chodnika po jednej z ulic w centrum. Telefon właścicielki milczał, drzwi w jej mieszkaniu nikt nie otwierał. No to fotka Cziki znowu trafiła na stronę www. schroniska. I wtedy odezwała się jej pani, z zagranicy: musiała wyjechać, a Czikę zostawiła pod opieką Przyjaciela. Ale zrobi wszystko, żeby ją zabrać do siebie, do Niemiec. Tylko nie wie, czy będzie mogła tam sprowadzić psa groźnej rasy… A jak nie będzie można, to co?... No i tu pani nie potrafiła dać sensownej odpowiedzi. Nie mogła też jakoś przypomnieć sobie adresu, pod jakim Przyjaciel raczy przechowywać swój organizm.
I od tamtej pory już się nie odezwała.
A Czice opuchlizna z pyska zeszła. Nie ma to jak w schronisku!!
I znowu Czika czeka… I gryzie, jako się szczekło.



[1] Coś o tym wiem! (przyp. Tysona)

niedziela, 8 września 2013

TAK TO AŻ CHCE SIĘ PISAĆ



Taki sobie zwykły, jeszcze letni, dzień. Już nie tak gorąco, w sam raz. Podobno niedziela. Tak przynajmniej gadają bezogoniaści. Tyson też wygląda niedzielnie. Nażarł się chrupek po dziurki w nosie, leży i dyszy.
No i ten dzień już się kończy. A działo się w nim tak, że aż chce się pisać.
Żaden bezogoniasty nie zadzwonił, że mu przeszkadzają bezpańskie sierściuchy.
Żadne nowe nieszczęsne zwierzę nie przybyło do schroniska.
Za to opuściło je parę innych. Dwie-trzy, czasem cztery adopcje – to się zdarza na porządku dziennym. A dzisiaj… Dobra, będzie zadanie dla Tysona:
- Tyson…
- …bek…
- Co??
- Odbija mi się!... Co chcesz?
- Policz - ale w myślach, nie na pazurach - ile zwierzaków dzisiaj poszło do nowych domów?
- Yyyy…
Tyson w zamyśleniu przewrócił się na plecy, łapy wyciągnął i zerka na nie ukradkiem.
- Ej, nie oszukuj! Łapy pod siebie, no już!
- Dobra, dobra!... Myślisz, że sobie nie poradzę?
Przekręcił się na brzuch, łapy schował pod siebie i mruczy…

No to tak… Najpierw zabrali Joszka. Przyszła cała rodzina, niestarych jeszcze bezogoniastych. Pokręcili się, ale nie za długo. Zaraz im Joszko wpadł w oko. Nic dziwnego, spory, młody, czarny o aksamitnej sierści… Wzór urody mieszańca.
                       


Kręcił się, zanim tu trafił, po jednej z podmiejskich dzielnic. A teraz zamieszka w samym mieście, w kamienicy. Dobrze mu będzie. Nie jest nachalny, choć bezogoniastych uwielbia, na spacerach jest spokojny, nie ciągnie, nie wariuje, w kojcu też nie dostał nigdy małpiego rozumu…

Potem nasi bezogoniaści wywieźli na wieś Heidi. Z nią to była bardziej skomplikowana operacja. Przyjechała do nas z niedalekiego miasta, gdzie siedziała jakiś czas w przytulisku. Też młoda, też czarna, taka bardziej labradorka, choć nie całkiem. Iskierka po prostu.
           
Taka to do mieszkania w bloku się raczej nie nadaje. Kocha ganiać, sama, z bezogoniastymi i innymi zwierzakami. No i bezogoniastych kocha. Ponoć wszystkie labradory tak mają: bez bezogoniastego czują się, jakby ich była połowa (w dodatku ta bez ogona!).
No i przyjechali tacy starsi bezogoniaści. Heidi wypatrzyli chyba w Internecie, bo szukali właśnie jej. Potem gadali z naszymi bezogoniastymi o tym, że mieli wcześniej suczkę, ale ona mocno chorowała i niedawno zeszła. A była do Heidi bardzo podobna… Przy okazji wyszło, że w domu, na wsi (z dużym ogrodem i kawałem pola) mają też innego psa. Nie przywieźli go z sobą, a to może być kłopot, bo a nuż psy się nie zaakceptują?
Rada w radę ustalono, że nasi podrzucą Heidi do jej ewentualnego nowego domu. To niezbyt daleko. Niech się zwierzaki poznają.
I Heidi pojechała, a po jakimś czasie nasi bezogoniaści wrócili już bez niej. Ponoć owczarek, który tam mieszka, wpierw się postawił: niech suka wie, kto tu rządzi, ale potem łaskawie ją zaakceptował i zaczął oprowadzać po obejściu. Nieźle to wyglądało… Heidi z daleka tylko pomachała ogonem naszym bezogoniastym i pogoniła za nowym kumplem.

W kociarni też był ruch. Znalazła sobie wielbicieli taka niepozorna, szarobura Tarka. Z typowych dachowców sierściuch. Już dorosły.
         


Trafiła do schroniska zgarnięta z ulicy, gdzie leżała ranna. Dotkliwie, ale niezbyt groźnie. Po miesiącu już nie znać było, że przyjechała tu wyglądając jak trzy ćwierci do śmierci. W schronisku niezbyt się jej podobało, choć, gdy miała humor, była kocioprzylepna do bezogoniastych. Cierpliwa przy tym, ufna. No i żadne kiełbie we łbie – mądra kotka. Wie, gdzie miska, gdzie legowisko i który bezogoniasty ma akurat ochotę na głaskanie miękkiej sierści…

            No i jeszcze kociątko-samiczka, niejaka Kwarta. Też znajda wzięta z ulicy. Może mieć ze dwa miesiące, góra.
                       
Wystraszona, nastroszona, powoli zaczynała tu u nas ufać bezogoniastym. I była na niezłej drodze. Ale zabrali ją nowi bezogoniaści do bloku. No i teraz oni będą ją wychowywać.

            A skoro o maluchach mowa, to odszedł tego dnia na swoje niejaki Miki. Czarny kundelek, zaledwie półtoramiesięczny. Po jednym z parków łaził, a właściwie siedział w krzakach i krył się przed gąsienicami.
                      


Ale jak tu w schronisku dostał kawałek ciepłego posłania, porcję dobrego żarcia i trzy razy większą porcję głasków, to poczuł, że żyje. Głośno protestował, gdy nikogo nie było w pobliżu, a głosisko, jak na szczeniaka, to ma całkiem, całkiem…

No proszę, zapomnielibyśmy o jeszcze jednym maleństwie. Rzeczywiście, taki mały, że można go nie zauważyć – dwumiesięczny kocurek Arbit, pręgowana, wielkooka wrzaskliwa kruszyna.
           
Znaleziono go w pobliżu wielkiego centrum handlowego. Musiał przedtem mieszkać w domu z bezogoniastymi, gdyż oswojony był z nimi całkowicie – ani odrobiny strachu.
Nawet się dobrze nie zadomowił u nas, jak go adoptowano. I doskonale!

Co dalej?... Aha! Takie dwie adopcje – nie-adopcje. Dwa psiaki były w domach tymczasowych. Najpierw Grafit, wielki, grafitowy samiec – sznaucer olbrzymi. Młody jeszcze, roczniak. Zabłąkał się kiedyś na posesję w dość dalekiej wsi, a stamtąd trafił do nas. Paskudnie wyglądał, posklejane, brudne kłaki, on chudy i wystraszony – ale szybko doszedł do siebie.
           


Zainteresowali się nim schroniskowi wolontariusze, dojrzałe małżeństwo bezogoniastych i wzięli na tymczas. A tam widocznie Grafit potrafił ich do siebie zupełnie przekonać. Trwało może z miesiąc – i przyszli z decyzją: Grafit zostaje u nich. Nic dodać, nic ująć…

            A inna wolontariuszka, która często odwiedzała schronisko i pracowała z psami, upodobała sobie Elenkę, dwuletnią, jasną kundelkę. Łaziła sobie bezpańsko po nieodległym miasteczku, aż złapano ją i zamknięto w tamtejszym przytulisku. A potem odwieziono do nas.
                       
No i wiecie, jak to jest: spacery, czesanie, głasku głasku… Elenka umie się przypodobać, jeśli już komuś zaufa, więc trafiła do tej wolontariuszki na dom tymczasowy. I dziś dowiedzieliśmy się właśnie, że Elenka wyjeżdża nad morze, gdzie mieszkają rodzice tej wolontariuszki. I zostanie tam już na stałe… A ta wolontariuszka, być może, też się tam przeprowadzi…
To, że Elenka znalazła dom, to doskonale.
To, że owa wolontariuszka wyjedzie – już o wiele gorzej.

- No dobra, amstafku, opowiedziałeś o wszystkich. Ale miałeś policzyć te zwierzęta. Więc ile ich było?
Tyson westchnął, zacisnął ślepia i zaczął nieznacznie wyciągać przed siebie przednie łapy…
- Tyson!...
Dwie nasze bezogoniaste przeszły w stronę ogrodzenia, gdzie suszyły się koce. Zdjęły je i zawróciły, coś gadając między sobą. Jedna, z nosem wtulonym w kolorową wełnianą stertę, rzuciła do drugiej:
- Całkiem udany dzień… Siedem zwierzaków jest już u siebie…
I odeszły.
Tyson otworzył jedno oko i zerknął na mnie, potem na bezogoniaste, potem znów na mnie.
- Siedem – rzucił niedbale i odwrócił się do mnie ogonem.
Jak by nie liczyć… Oj, Tyson, Tyson!... Jeszcze jeden pies, który uwierzył w nieomylność bezogoniastych!