Oczami Bezdomnego Psa

niedziela, 29 lipca 2012


Oj, zaczął się sezon na sierściuchy! Ostatnimi czasy prawie nie ma dnia, żeby jakieś do schroniska nie przyniesiono – i takie zupełnie malutkie, i dorosłe. I, oczywiście, w różnym stanie! Niekiedy pojedyncze zwierzęta, niekiedy całe mioty młodych. Nie tak dawno jednego dnia trafiło do nas osiem – same kocięta…
Gdzieś z miasta przywieźli bezogoniaści Rydzika. Śliczności, trzeba powiedzieć, kociak, cały rudy. Żywe srebro zaledwie parę tygodni żyjące na świecie.
                      
Akurat wtedy przyszła do naszego schroniska taka jedna młodziutka bezogoniasta, najładniejsza we wszystkich okolicznych miastach. Na taką bezogoniaści mówią „miska”… No, ja tam  nie wiem… Te miski, które znam, są okrągłe, niewysokie i mają w środku wgłębienie na karmę… Ale kłócić się nie będę, wszystkich misek pewnie nie widziałam.
Tak czy inaczej ta miska sfotografowała się z kilkoma naszymi psami i z Rydzikiem też. I to zdjęcie znalazło się na stronie internetowej schroniska. I od następnego dnia zaczęli się zgłaszać bezogoniaści po rudego Rydzika! Całe rodziny przychodziły! Ale musieli obejść się smakiem, bo kotek się rozchorował. A innych jakoś brać nie chcieli. Zawiedzeni byli. Nastała moda na rude? Albo na Rydziki? Ci bezogoniaści!...

A nieco wcześniej przywieziono do nas dorosłego kota z jednej podmiejskiej dzielnicy. Miał koci katar, bardzo już zaawansowany. Popatrzyłam na niego i aż łbem pokręciłam. Nie pamiętam, kiedy widziałam takiego wyczerpanego kota. Leciał przez ręce. Odwodniony zupełnie, a pić już sam nie mógł; nasi napoili go strzykawką. A w międzyczasie próbowali go myć delikatnie, bo całe oczy i pyszczek biedaka tonęły w ropie… I wtedy to nieszczęście zaczęło mruczeć…
Zaraz potem jedna bezogoniasta zapakowała go do samochodu i powiozła do zjaw. Tam  naszpikowali go lekami, podłączyli pod kroplówkę i został w gabinecie. Trzy dni o niego walczyli, ale bez skutku. Odszedł…

Prawie w tym samym czasie u zjaw odszedł też pies. Nie od nas, ze schroniska. Był ze swoją bezogoniastą na spacerze i nagle padł. No to ona do zjaw. Za późno – to była niewydolność krążenia, zapaść, słabe serce – nie wytrzymało upałów… Psy też umierają z gorąca.

Niedawno wrócili do nas starsi bezogoniaści, którzy wzięli już do siebie dwa nasze młodziutkie sierściuchy. Kombo i Lerk, drobnica taka, parę dni posiedziały i poszły, szczęściarze… Ten bezogoniasty jest zjawą, która leczy ludzi, a jego żona też kimś jest. Mieszkają w mieście i na wsi też mają dom. Jak byli pierwszy raz, opowiadali, że mają tam już dwa koty perskie, takie rasowe i jedną persiczkę pomieszaną. Do tego zabrali te dwa nasze dachowce. I bezogoniasta pochwaliła się, że robi tym swoim mlekopijom zdjęcia. Takie artystyczne. No to nasi poprosili, żeby nam te zdjęcia udostępniła – do folderów, do ulotek z pewnością się przydadzą… Na to ona, że czemu nie! I po pewnym czasie przynieśli te zdjęcia.
Były na nich koty. Te nasze też. Ale sobie żyją! Każdy ma swoje ulubione miejsce na tarasie albo w ogrodzie, duży teren, łażą sobie, gdzie chcą, jedzą same naturalne rzeczy – żadnej suchej karmy czy puszek… Jak w kocim raju! O, to jeden z tych naszych dawnych kotów, Kombo!
                       
Nasi oglądali fotki, a tamta bezogoniasta poszła do kociarni i wybrała sobie następnego kotka. Byłam akurat na spacerze, więc nie wiem, którego. Poszłam spytać do kociaków, któremu to się tak udało, ale maluchy przestraszyły się mnie i pochowały po kątach.  Głupie to jeszcze takie…
Nieważne! Najważniejsze, że kolejnemu malcowi się udało dobrze trafić!

środa, 25 lipca 2012


Pamiętam, że Ares tego dnia miał zły humor. Sąsiad mu coś naszczekał. A tu pojawili się u niego goście – urzędowo: zjawa z praktykantką i jedna nasza bezogoniasta. Szczepić przyszły.
                       
No więc zjawa szykuje strzykawkę, a ta nasza pracownica bierze Aresa za obrożę, żeby przytrzymać. Wtedy Ares warknął i rzucił się na nią. Nie ugryzł, bo on nie z tych, ale przycisnął do drewnianej ściany. Praktykantka skoczyła pomagać, więc się odwinął i ruszył na nią. Trzeba było widzieć, jak wiały z kojca!
A zjawa stała sobie cichutko z boku i udawała, że jej nie ma…
Natychmiast znalazł się jeden z naszych bezogoniastych. Pogadał z Aresem jak facet z facetem, uspokoił i można było psa zaszczepić….
Ale to jedyny wypadek, jaki pamiętam, kiedy zwierzak źle zareagował na szczepienie. Bo te zabiegi, tak samo jak odrobaczanie i odpchlenie, to w schronisku rytuał. Ważny i konieczny. I każdy pies, który chorował, miał robaki albo pchły, doskonale to rozumie.

Zaczyna się od razu po trafieniu do schroniska. Zwierzę idzie na kwarantannę i gdy okaże się, że nie jest na nic chore, szczepi się je po raz pierwszy: przeciw wściekliźnie, nosówce, parwowirozie, zapaleniu wątroby i inne takie… Dwa zastrzyki, ale nie bolą. Potem te szczepienia odnawia się co roku. Gdy jakiś pies w międzyczasie znajduje sobie bezogoniastych i odchodzi ze schroniska, to już wtedy oni muszą dbać o kolejne zaszczepienia w terminie.

Podobnie jest z odrobaczaniem. Pierwsze na dzień dobry, gdy tylko któreś z nas znajdzie się w schronisku, a potem, wiatami, mniej więcej, co trzy miesiące. W zależności od wagi łykamy tabletki (jedna na każde nasze dziesięć kilo). Smakuje to jak deser ze starej ropuchy, więc ledwo przechodzi nam przez gardło. Dlatego bezogoniaści dają nam te tabletki wetknięte w jakiś smakołyk – na przykład w paszteciki, które niekiedy jedzą sierściuchy (dobre, nie powiem, ale na dłuższą metę pies by na takim kocim żarciu nie pojechał). I tu się zaczyna problem, bo po tych tabletkach większość psów ma biegunkę. Schronisko podśmierduje pod niebiosa, a bezogoniaści nie nadążają sprzątać. Ale po dniu czy dwóch wszystko wraca do normy.

Z tego wszystkiego odpchlenie jest jeszcze najprzyjemniejsze. Po prostu bezogoniaści wcierają nam w karki takie kropelki. One przenikają do naszego organizmu i jak któraś pchła nas użre, zaraz wyciąga kopyta. I spokój. Co dwa, trzy miesiące powtarza się ten zabieg. Bywa i częściej, jak jest potrzeba, ale rzadko. Szczeniętom takich kropelek przyjmować nie wolno, więc się je spryskuje jakimś specjalnym sprayem – też działa.

A wiecie, co dobrze działa na urzędników? Solidnie odkarmiony pies! Zwijaliśmy się tutaj ze śmiechu, jak się dowiedzieliśmy o całej sprawie. Ale po kolei.
Nasze schronisko jest miejskie i powinno przyjmować bezpańskie zwierzęta z terenu miasta. Ale podpisuje też umowy z okolicznymi gminami na odławianie i przechowywanie psów. Różnie bywa. Jedna gmina podpisuje umowę, zgodnie z którą może umieścić w schronisku kilka psów rocznie, inna – kilkadziesiąt. Bezdomnych zwierząt w gminach jest o wiele więcej, dlatego tu do nas trafiają tylko niektóre. Dlaczego nie wszystkie? Bo to kosztuje, a gminy nie zawsze mają wystarczająco dużo pieniędzy. Poza tym nasze schronisko nie jest z gumy.
Tak czy inaczej w gminach są urzędnicy, którzy zajmują się sprawami bezpańskich zwierząt i decydują, który pies trafi do schroniska. Nie zazdroszczę im dokonywania wyborów. Oceniają, czy pies daje sobie radę na wolności, czy jest zdrowy, wreszcie – czy jest agresywny i może stanowić zagrożenie: to ostatnie jest chyba najważniejsze.
No to w jednej z takich gmin ktoś zgłosił, że po ulicach wałęsa się bezdomny pies. Urzędnik poszedł tam, gdzie go widywano, obejrzał i uznał, że akurat ten pies, a właściwie suczka, może poczekać – inne powinny trafić do schroniska w pierwszej kolejności. I poszedł sobie. Po paru dniach otrzymał kolejne zgłoszenie dotyczące tego samego zwierzaka. I jeszcze jedno…
A po pewnym czasie ta suczka zaczęła się pojawiać przed jego domem. Właściwie zamieszkała tam. Kręciła się dokoła, ogonem machała, poszczekiwała i rzucała się w oczy jak tylko było można. I trochę, co tu dużo gadać, przeszkadzała. No więc urzędnik zdecydował, że jednak trzeba ją odłowić i odesłać do nas. I tak się stało.
Dopiero po paru dniach urzędnik dowiedział się od sąsiada, że jacyś bezogoniaści regularnie dokarmiali tę suczkę kiełbasą przed wejściem do domu urzędnika. No a zwierzak niegłupi! Po co ma się wałęsać gdzieś po mieście, skoro tutaj go dobrze karmią? I zamieszkał sobie w okolicy…
Teraz jest u nas. Nazywa się Epika i też dobrze jej się dzieje.
           

niedziela, 22 lipca 2012


W międzyczasie skończyła się nauka w szkołach dla bezogoniastych i większość naszych wolontariuszy ma wakacje. U nas też zakończył się rok wolontariacki małym spotkaniem.
Na wybiegu nasi bezogoniaści zrobili młodym pomocnikom grilla z kiełbaskami, były napoje, ciasto, arbuzy… Wszyscy dostali nieduże ale ciekawe upominki: książki i takie rzeczy, które przydają się w pracy z psami. No i był egzamin. Oj, trudny: wpierw musieli mówić, w jakiej wiacie siedzi jaki pies (żeby pokazać, że dobrze znają schronisko), potem musieli zjeść trochę psiej lub kociej karmy (niech wiedzą, czym nas karmią!), portem musieli wykonać jedno z poleceń, których uczą psy, a wreszcie przebiec tor przeszkód, po którym i my biegamy!

            Gdzieś zapodziały mi się foty z tych zabaw, pokażę je wam kiedy indziej...

Po wakacjach wystartują nowe imprezy schroniskowe, trzeba więc było je też omówić i powoli zaczynać przygotowania. Będą ciekawe – ale o nich we właściwym czasie.

Zabawy zabawami, ale pracować też trzeba było. Tego samego dnia, od rana, zaczęły się przyjęcia psów.
            Najpierw ze niedalekiej wioski przyjechał beagle. Suczka Kiera.
                        
Włóczyła się tam, jacyś spacerowicze znaleźli ją i przytransportowali do schroniska.

            Potem nasi przywieźli foxteriera – jak się okazało, zgubił się swojej pańci. Swobody mu się zachciało. Pani zaraz zatelefonowała i okazało się, że zwierzak już jest u nas. Przyjechała. Zabrała.

            Trochę później kolejna interwencja – jasnorudy kundelek. Zadowolony jak rzadko – również uciekł. Pogonił za suczką. Przyszła po niego do schroniska cała rodzina.

            Następnie trafiła się trudniejsza sprawa. Jakaś bezogoniasta była na spacerze ze swoim cocker spanielem i zasłabła… Policja, pogotowie… Nieprzytomną panią zabrała karetka, a nasi wzięli psa. W takich wypadkach trzeba zawiadomić rodzinę chorej, albo ją samą, jeśli jest przytomna, że pies jest w schronisku – żeby nie było powodów do niepokoju o zwierzę. Policja nie mogła podać danych właścicielki, bo gdy przyjechali, kobieta była nieprzytomna. Na pogotowiu powiedzieli, ze udzielili jej pomocy i odesłali do szpitala – a danych nie spisali. A w szpitalu jakaś bezogoniasta poprosiła naszych o podanie nazwiska tej nieprzytomnej: nie znacie nazwiska, to my wam nie podamy nazwiska! Ale my dzwonimy, żeby poznać nazwisko!... A my nie możemy udzielić takiej informacji!... No ale pies… No, ale tajemnica…
No ale wariactwo! Psiak został w schronisku, dostał imię Ronaldo.
                       
Potem okazało się, że gdy bezogoniasta odzyskała przytomność, powiedziała, kim jest i poleciła zawiadomić syna. On akurat był za granicą, ale natychmiast przyjechał, odwiedził matkę, a potem zaczął szukać psa. Niegłupi był, więc zaraz zadzwonił do nas i po paru dniach Ronaldo trafił z powrotem do domu.

Tego dnia bezogoniaści padali jak muchy – trafiła się kolejna nieprzytomna bezogoniasta. Pojechała do niej policja, znalazła leżącą na chodniku. Obok niej kręcił się czarno-biały kundelek. Bezogoniasta pachniała nieciekawie tym, od czego dostaje się krowich oczu! Troszkę gadała, ale bardziej mruczała. Z tych mruków policjanci dowiedzieli się, że pies nie jest jej tylko znajomych, którzy wyjechali. A ona opiekuje się tylko tym psiakiem….
No więc nasi się nim zaopiekowali.
A bezogoniasta, gdy doszła do siebie, odebrała psa. Ciekawe, na jak długo, bo ze dwa dni potem znowu ktoś zadzwonił, że bezogoniasta ma kłopoty z prostym chodzeniem, a pies, którym się opiekuje, biega samopas po ulicy i obszczekuje ludzi…
No cóż, bezpański on nie jest…

Wreszcie na sam koniec dnia, już zmierzchało, jeden bezogoniasty, który wybrał się na ryby, trafił ostatecznie do nas. Z psem, którego znalazł w lesie, nad rzeką. Młody, czarno-biały kundelek, trochę border collie. Nazwaliśmy go Sanczo.
                       
Ale nie posiedział z nami długo – jakoś tak po tygodniu poszedł do domu tymczasowego.

W tym dniu przyjęto jeszcze dwa inne psy, ale nawet tego nie zauważyłam. Wiecie, jak pies siedzi w biurze, to widzi. Ale jak biegnie tam, gdzie szykują grilla i są kiełbaski, wtedy mu to i owo umyka. A ja biegałam… no, właściwie przemieszczałam się dostojnie, bo z bieganiem to u mnie nie bardzo…

A skoro już o wakacjach mowa – zaraz widać, że są, bo o połowę mniej bezogoniastych czyta mojego bloga! Pewnie, czytanie – ciężka praca!

środa, 18 lipca 2012


Cygan był mądrym psem. Wielu pewnie o nim nie słyszało, ale to on zaczął prowadzić tego bloga. I to w jakich warunkach! Przede wszystkim był psem siedzącym w kojcu – nie to, co ja, która mieszkam w biurze, do komputera mam stały (no, prawie…) dostęp, bo bezogoniaści już się przyzwyczaili do widoku psa przed klawiaturą. On tylko ukradkiem, nocami, mógł pisać. Przynajmniej na początku. Ale rozruszał nas tu wszystkich intelektualnie tak jak nikt przedtem! Zanim odszedł do nowego domu, rozpoczęliśmy pod jego kierunkiem prace badawcze, kolekcjonerskie i artystyczne, mające zachować wielkie tradycje psiego gatunku. To dzięki niemu zaczęliśmy publikować psią mitologię, scenariusze serialu telewizyjnego, a niektóre suczki odkryły w sobie autentyczny talent plastyczny i zaczęły rysować komiksy.
I przy tym wszystkim Cygan miał jeszcze tyle czasu, że mnie, tępawą suczkę, nauczył pisać i czytać! I parę innych psów też. I teraz możemy kontynuować jego dzieło.
                          y
                       y    y
                    y           y
                 y                  ygan!...
           Cy
Ale mi tęskno!...

Podsumujmy.
Opublikowaliśmy już dwa tomy mitów zebranych: „Mity psów świata” i „Mity psów śródziemnomorskich”.
Ukazał się pierwszy sezon serialu telewizyjnego „Zdarzyło się psu” (w scenariuszach)  – to takie prawdziwe psie historie zwierząt, które przebywały w naszym schronisku.
Przedstawiliśmy pierwszą napisaną przez psa powieść kryminalną w odcinkach „Noc w Posiadłości”.
Zebraliśmy i opublikowaliśmy pierwszy tom psich „Pieśni odzyskanych”.
No i wreszcie ukazywaliśmy w komiksach życie w naszym schronisku.
Jest tego trochę, nie?

To wszystko było. A co będzie?
Na razie mała przerwa. Musimy odsapnąć trochę. To nie znaczy, że nie robimy nic. Owszem, robimy! Ale wolniej. Teraz więc do końca miesiąca nie będzie żadnych artystycznych dodatków do moich wpisów na blogu. Dopiero w sierpniu się zaczną ukazywać nowe.
            No i teraz będą zapowiedzi wydawnicze. Może nie w takiej właśnie kolejności, ale publikować będziemy:
            Nową powieść w odcinkach „Wisi nad nami katastrofa ale niektórym to wisi” – straszne przygody znanych już Czytelnikom psów: pudla Toya i jamnika Kinga.
            Nowe odcinki serialu telewizyjnego „Zdarzyło się psu…” – drugi sezon prawdziwych psich historii, często mrożących krew w żyłach.
            Zupełną nowość: „Dzieje psów w piętnastu szczekach”; bezogoniaści mają swoje dzieje, psy – swoje. I to wcale nie mniej ciekawe.
            Kolejną nowość – „Opowieści wolontariuszy”, czyli znowu coś z prawdziwego życia. Schroniska, ale nie tylko.
            I wreszcie jeszcze jedną nowinkę: baśnie dla psiąt i kociąt „Za trzecią wiatą, za dziewiątym kojcem”. Nasze małe – podobnie jak szczenięta bezogoniastych – czytać nie lubią, nawet jeśli już trochę umieją, więc te stare psie i kocie baśnie przedstawimy w rysunkach.
            Już teraz zapraszamy do lektury!!

            Hau, ale reklama mi wyszła!

            A poza tym w schronisku jak zawsze, ktoś przychodzi, ktoś odchodzi…
I zapowiada się jedna ciekawa akcja. Weźmie w niej udział nasze schronisko i schronisko dla bezogoniastych, ale takie inne: ci bezogoniaści, którzy w nim siedzą, dostają jeść, pić, tak jak my, też chodzą na spacery; i pilnują ich inni bezogoniaści, tak jak nas. Ale nie mogą sobie znaleźć kogoś, kto ich zabierze do siebie – muszą w tym schronisku siedzieć: jedni kilka miesięcy, inni kilka lat.  Niezbyt rozumiem, dlaczego, bo oni mają zwykle własne domy… Dziwne to jakieś, ale bo to mało dziwactw wymyślają bezogoniaści? Słuchałam, jak nasi o tym rozmawiają i pojęłam tyle, że będzie współpraca:
W tym schronisku dla bezogoniastych (ono jest w innej miejscowości, ale niedaleko), zbudowane będzie sześć kojców. Trafią do nich nasze psy. Wybrane. Też sześć. Tam będą mieszkać tak, jak u nas, jeść, pić, chodzić na spacery, wiecie… Ale poza tym będą się uczyć ciekawych rzeczy! Każdy pies będzie miał dwóch opiekunów-bezogoniastych, którzy siedzą w tamtym schronisku. I ci bezogoniaści będą przygotowywać te nasze psy do pracy jako zwierzęta towarzyszące, na przykład niewidomym, albo takim, którzy nie mogą sami chodzić… Teraz ci bezogoniaści zaczną się uczyć, jak uczyć psy. Pracuje z nimi bezogoniasta, która szkoli psy policyjne. A potem będą chyba jeszcze inni nauczyciele…
No i te wyszkolone psy będą trafiać do bezogoniastych, którzy psiej pomocy potrzebują.
O szczegółach to nasi jeszcze gadają z tamtymi bezogoniastymi… Do jesieni ma się wszystko zacząć. Zobaczymy!

niedziela, 15 lipca 2012


Jak któryś pies (albo sierściuch) idzie do nowego domu, nasi bezogoniaści mają prawo (i obowiązek) sprawdzić, jak w tym nowym domu im się dzieje. Odbywają więc wizyty poadopcyjne.
Tylko że ze schroniska odchodzi wiele zwierząt, niekiedy daleko, a naszych bezogoniastych wielu nie ma. Nie do każdego więc docierają. O wielu byłych mieszkańcach schroniska dowiadujemy się, bo ich nowi bezogoniaści przysyłają zdjęcia i informacje, jak się im dzieje, co porabiają, jak się czują – niektórzy robią to regularnie. Inni, choć wiedzą, że powinni, takich informacji nie podają. To głównie do nich nasi wybierają się z wizytami. Tu w pobliżu, w mieście, na takie wizyty chodzą między innymi dorośli wolontariusze, ale dalej – to już pracownicy schroniska.
I okazuje się, że bywa różnie. Najczęściej dobrze, tak jak w przypadku Nestora. Wyjechał dość daleko od naszego miasta i nasi ruszyli go odwiedzić. I znaleźli, o:
 
                       
Sami widzicie. Szykowny budyneczek drewniany, uchylne drzwiczki, a w nich folia termoizolacyjna, a w środku:
                       
Buda, osobne legowisko, jak w budzie za gorąco, miski, dozownik z karmą… Można żyć? Jeszcze jak! A jak pies potrzebuje ruchu, to na ogród!
                       

Nie gorzej, choć na zupełnie inne warunki, trafił Cuper. Ten żyje sobie w mieszkaniu starszych bezogoniastych i chyba trochę ich tyranizuje. Nasi zerknęli do książeczki zdrowia Cupera. Do licha, wynika z niej, że gdy tylko małemu się odbije, pani zaraz biegnie z nim do weterynarza!...
Na widok naszych bezogoniastych Cuper schował się pod stół – nie poznał. A może zresztą poznał i wystraszył się, że zechcą go zabrać do schroniska?
                       
Ponoć zrobił się bardzo ruchliwym psem i najchętniej łazi na spacery. A ostatnio całe dni spędza na działce ze swoimi bezogoniastymi. I to mu pasuje!

Trochę inaczej wyglądała wizyta poadopcyjna u Dogisia. Po imieniu można się zorientować, że to dog, ale nie całkiem. Młody, blisko roczny, niedługo w schronisku posiedział. Trafił do firmy, której miał pilnować.


                       
            W listopadzie to było. Nowy bezogoniasty Dogisia zobowiązał się zbudować mu porządny kojec z budą i nie trzymać na łańcuchu…
No i potem była wizyta poadopcyjna. Okazało się, że kojca nie ma, buda taka, że pies ledwo do niej właził; łańcucha nie było, był za to sznurek może dwumetrowej długości. Bezogoniasty obraził się, że ktoś go sprawdza, doszło do brzydkiej awantury, no i nasza bezogoniasta wróciła do schroniska. Wysłano upomnienie temu bezogoniastemu, wyznaczono termin, w którym ma wykonać wszystko, do czego zobowiązał się w umowie – i dalej nic! Doszła jeszcze kolczatka, która założono Dogisiowi na szyję! Bo ponoć uciekał! Teren ogrodzony był szczelnym i wysokim płotem, nawet koń by nie przeskoczył, a co dopiero pies! No to bezogoniasty dostał kolejne upomnienie, tym razem ostatnie. Ale i ono nie przyniosło skutku, więc nasi bezogoniaści zabrali psa i przywieźli do schroniska. Tego bezogoniastego akurat nie było i psa wydała jego zona. On sam za to pojawił się tego samego dnia po południu.
Ależ pyskówka była!  Że mu skradziono psa, że namieszano zwierzakowi w głowie, że jemu było u niego dobrze, że policja, że sąd… A potem łup drzwiami i bezogoniasty pojechał.
            Na drugi dzień rano telefon. Nasza główna bezogoniasta rozmawiała i widziałam, jak jej oczy rosną! Okazało się, że wściekły bezogoniasty pomyślał, ochłonął i… przez noc ze swoimi pracownikami zbudował kojec! I prosi o oddanie Dogisia. I przeprasza za awantury!...
            Nasi zaraz pojechali sprawdzić. Rzeczywiście, kojec był, może nie najlepszy, ale do przyjęcia. Bezogoniasty zapewnił, że do zimy będzie jeszcze jeden, zadaszony. I buda zmieniona na większą. O kolczatce nie było już mowy…
            No cóż… Gdy był w schronisku, spotkał się z Dogisiem. Pies cieszył się na jego widok. Niech więc wraca!
            I Dogiś znów jest u bezogoniastego.

środa, 11 lipca 2012


Raptor. Fajne imię, nie? Dla jakiegoś groźnego psa!...
No to dostał je amstaf (no, może nie całkiem), młody, wesoły, który trafił do schroniska z jednego z nieodległych miast.
           
Kocha spacery, kocha wodę, lubi pociągnąć na smyczy tego, kto go prowadzi na spacer, ale nie zanadto, ot, dla zabawy. Z innymi psami się kumpluje, od wymachiwania do bezogoniastych prawie mu ogon odpada. Za pieszczoty da się posiekać!
Wzięła go ze schroniska pewna bezogoniasta. No i mieszka u niej i u jej trójki dzieci, takich maluchów kilkuletnich. Dogadują się doskonale, bawią jeszcze lepiej…
No to jaki ten Raptor groźny?... Ano, okazuje się, że dla niektórych tak.
Parę dni temu zadzwonił do schroniska jeden bezogoniasty. Przedstawił się, dodał, że jest członkiem wspólnoty mieszkaniowej, do której należy też bezogoniasta, która wzięła Raptora. No i on chce sprawdzić, czy pies rzeczywiście jest ze schroniska… Owszem, jest ze schroniska – ale w czym problem?... Ano w tym, że to pies niebezpiecznej rasy! Dlaczego wydajecie ludziom takie?... Cóż, pies jest na tyle niebezpieczny, na ile się go wychowa. Raptor był w schronisku sprawdzany: jest młody, żywy, ale przyjazny. Pracował z nim treser, nasi opiekunowie, wolontariusze… nie było żadnych problemów. Gdyby takie stwierdzono, na pewno nie poszedłby do ludzi. Psy agresywne, nie rokujące nadziej na poprawę, usypia się, niestety… Ale my się boimy o własne dzieci!... A czy macie państwo jakieś konkretne powody do niepokoju?... No, jeszcze nie… Aha, więc tak na zapas pan dzwoni?... Na żaden zapas! Ten pies chodzi bez kagańca!... A na smyczy?... No tak… Widzi pan, w miejscach publicznych pies musi być na smyczy. Kaganiec natomiast to sprawa regulowana przez lokalne regulaminy tworzone przez władze miejskie. Jak to u was wygląda?... No nie wiem, ale sprawdzę… To proszę sprawdzić… Poza tym ta pani nie ma zgody wspólnoty na posiadanie psa!... Wie pan, nawet we wspólnocie istnieje prawo do własności prywatnej, w którą za głęboko nie można ingerować. Czy w regulaminie wspólnoty jest mowa o tym, że musi mieć taką zgodę?... Yyy… Słucham pana?... Będę dalej badał tę sprawę!... Proszę bardzo! Do widzenia!
Po tej rozmowie nasi zadzwonili do bezogoniastej, która wzięła Raptora. Zdziwiła się – z nią nikt nie rozmawiał. Ale domyśla się, komu pies może przeszkadzać…
Sąsiad sąsiadowi!...

O Renie wam już pisałam, ale nie dodałam ciekawej właściwości tej suczki. Zabawy mamy przez to co niemiara. Bezogoniaści mniej.
                       
Rena ma kłopoty z wychodzeniem z kojca – obawia się. Ze smyczą też ma problemy. Trzeba ją wpierw wziąć na kolanka, przytulić, uspokoić, pogłaskać… I wtedy powoli zakładać obrożę i smycz. No właśnie! I tu problem – jak jakiś nowy wolontariusz wchodzi do Reny, pozostali zerkają z boku i czekają, co będzie… Bo Rena ma słabe zwieracze. I trochę ze strachu, trochę z emocji – popuszcza. Zwykle na kolana bezogoniastych.
Jedna z naszych bezogoniastych znalazła sposób. Wchodzi do kojca Reny, rozkłada szeroko ręce i mówi: Jestem! I Rena robi siku! Wtedy bezogoniasta robi dwa kroki a Rena robi, tego… A potem to już bezpiecznie można ją posadzić na kolanach.
Stałam z boku i patrzyłam – no no no!

niedziela, 8 lipca 2012

           Z pewnej niedalekiej gminy zadzwonił urzędnik. Miły taki, nasi bezogoniaści go lubią: Proszę państwa, mamy problem!... Czyli macie psa!... Ano tak, jak tam z naszymi limitami? Zmieści się jeszcze jakiś psiak?... Zmieści się!... No to wieziemy!... I rozłączył się.
            Ale nie minęła godzina i znów telefon: Słuchajcie, ten pierwszy pies jest mniej ważny. Mamy drugiego! Na działkach pogryzł człowieka, policja przyjechała, pilnują go. Przyjedźcie i złapcie zwierzaka!
            No to nasi pojechali, odłowili. Wystraszony był, kulawy i pewnie wyklinał, że wpakował się w taką awanturę. Ale było za późno. Trafił do samochodu i zaraz potem do lecznicy. Tam zrobiono mu badania: okazało się, że jest nafaszerowany śrutem. Skąd my to znamy! A po zabiegach trafił do schroniska. Nazwaliśmy go Sulej.
                       
            Miły mieszaniec, niestary, ma z półtora roku. Ta jego łapa dokucza mu i choć jest coraz lepiej, to prawdopodobnie zawsze będzie trochę kulał. Jeszcze go trochę boli i przeszkadza w spacerach, ale zbytnio humoru nie traci. Wesoły, rozhukany, przyjazny… Aż mi się wierzyć nie chce, że kogoś ugryzł!

            A ten pies, którego najpierw miano przywieźć do schroniska, też już jest u nas. To Dixon.
                       
            Taki trochę pinczer. Ma może rok i na razie jest trochę wystraszony schroniskiem – rzadko wychodzi z budy. W niej czuje się najpewniej: my buda is my castle! (Skąd ja znam takie powiedzenia???). Ale jak mu smakołyka podrzucić, to daje się skusić. A nawet na spacery zabierać!

A nieco później zawiadomiono naszych, że parku leży stary pies i źle z nim. Pojechali. Ano, leżał, rzeczywiście, z paskudnym guzem pod ogonem. Ten guz już pękł i wyglądało to niedobrze! Nasi zaraz zawieźli go do zjaw, dostał leki, opatrzono go i przyjechał do schroniska na obserwację – przeżyje, albo nie! W czasie badania okazało się, że Medor, bo tak ma na imię, jest zaczipowany, czyli ma właściciela.
                       
No to telefon i po kilku dniach właściciel zjawił się. Z dość odległego miasta przyjechał. I zaczął tłumaczyć, że leczył Medora, ale on mu uciekł. Hm… Nasi bezogoniaści i – co ważniejsze – zjawy uważali, że pies w takim stanie nie przeleci kilkudziesięciu kilometrów z miasta do miasta, ale powiedzmy, że mu się udało. I co dalej? No to właściciel zasugerował, żeby psa uśpić – skoro taki chory. Ba, ale o tym zadecydować może tylko weterynarz, a – jak wynikało z kilkudniowej obserwacji – konieczności uśpienia nie ma – pies powinien wydobrzeć. To może niech zostanie w schronisku? Tylko dlaczego, skoro ma właściciela?...  Stanęło na tym, że Medor zostanie u nas zoperowany, przejdzie rekonwalescencję, a potem wróci do domu.
            I tak się stało. Po Medora przyjechała cała rodzina bezogoniastych. Pies się uradował, rodzina również. Pojechali… W tym mieście mamy zaprzyjaźnione stowarzyszenie zajmujące się zwierzętami. Będą sprawdzać, jak się Medor ma i czy znowu, hm… nie zwiał…

            Więcej szczęścia miał Łut, czarny Kocurek znaleziony w lesie opodal miasta. Śliczności maluch.
                    
            Trafił na kwarantannę, ale zaraz po niej znalazł sobie bezogoniastych, którzy go zabrali.

            Podobnie było z Michaliną. Hauhauhau!... Pies by się uśmiał! To owczarek collie znaleziony na ulicy. Taki o:
                       
            Zwierzę przyjechało, do kojca trafiło, imię dostało Michalina! Zrobiłam wielkie oczy, Michalina też! Rozwrzeszczało się biedactwo na całe gardło, a psy siedzące po sąsiedzku zaczęły wyć i natrząsać się z niego, pytać, jak tam z cieczką i różne takie głupoty. Bo ta „Michalina” to właściwie samiec pełną gębą! A tu taka pomyłka! Fakt, zatrzęsienie roboty wtedy mieli bezogoniaści, zaraz potem nowy pies przybył, dwa inne były wydawane, jakieś kociaki czekały w kartoniku na przyjęcie… I przez cały dzień nikt się nie zorientował. Pies jako suczka trafił na stronę internetową. Na szczęście „Michalina” to zmyślne stworzenie. Jak tylko widział jakiegoś bezogoniastego, zaczynał sikać. I zadzierał przy tym tylną łapę jak można najwyżej! No i na drugi dzień ktoś się wreszcie połapał. A następnego dnia znalazła się właścicielka „Michaliny” i zabrała psa do domu.

Już niewiele mitów zostało do opowiedzenia. Właściwie to ten jest ostatni. Ale twórcza robota w schronisku nie ustaje. Ktoś, już nie pamiętam, kto, wpadł na pomysł, żeby zająć się prawdziwą psią historią. Bezogoniaści mają swoją, a psy – swoją. I to równie ciekawą. A mało kto ją zna. No to siedliśmy sobie którejś nocy w kojcach, każdy osobno, po cichu… Zapatrzyliśmy się w księżyc, sięgnęliśmy głęboko do naszych wspomnień, tych, do których na co dzień nie sięgamy… Bezogoniaści nazywają to instynktem albo podświamo… podmiaśwo… no, pod coś tam…, my – po prostu pamięcią dziejów. Ale wracając do mitów:
Sporo bezogoniastych Niemców przyjeżdża do nas po psy. Jeden przyjechał z własnym psem. I ten łaził sobie po schronisku i zwiedzał. Obszczekaliśmy go zdrowo, ale tak przyjaźnie: widać, że domowy, ułożony i przecież nic nam nie zrobił. Trochę się bał początkowo, łaził wolniutko z podkulonym ogonem, ale po jakimś czasie uspokoił się. Pogadał, a jakże…  Jak się dowiedział, że zbieramy psie mity, zaraz opowiedział nam jeden, który znał. Uczony pies, nie powiem… Tylko ten jego akcent!...

kliknij obrazek aby powiększyć lub najlepiej otwórz w nowej karcie



środa, 4 lipca 2012


Psy starych bezogoniastych…

Jest sobie w śródmieściu kamienica na bocznej ulicy. Stara, piętrowa, z drewnianymi schodami. A w niej żyje sobie samotna bezogoniasta. Też stara. Z dwoma psami i sierściuchem. Suczka wzięła się nie wiadomo skąd, potem nie wiadomo z kim się oszczeniła. Ma już dziewięć lat i nazywa się Perełka, a jej synalek, ze dwa lata młodszy – Puszek. Oboje tacy terierowaci… Z tego wszystkiego kocur jest najmłodszy, rudzielec, który trafił do bezogoniastej mocno poturbowany. Wykurowała, wykarmiła, został…
Bezogoniasta już nie pracuje. Jak ona wychodzi, to wychodzą i psy. Ona wraca – one też. Smyczy nie znają. Kocur pilnuje domostwa. Brudno tam, biednie, przychodzą różni bezogoniaści i piją coś, od czego ma się krowie oczy… Bezogoniastej też wtedy nieco skapuje…
I pewnego dnia, gdy już wypiła to, co skapnęło, wyszła z mieszkania i spadła ze schodów. Od tego czasu nie wychodzi, ledwo się rusza.  No to i psy nie wychodzą. Jakaś znajoma od czasu do czasu robi im zakupy… Jak akurat nie ma krowich oczu…
Ktoś zawiadomił schronisko i nasi pojechali na interwencję. Bezogoniasta dobrze wiedziała, że ma kłopot z psami i że lepiej będzie im w schronisku, zgodziła się więc je oddać. Tylko kocur jej został. Pewnie, było trochę łez. Ale za to nasi bezogoniaści pogonili urzędników i ta starsza bezogoniasta dostanie pomoc, bo dotąd jakoś nikt się nią nie zainteresował.
A Perełka i Puszek? Z początku przerażone. Najgorsze było to, że nie znały obroży, smyczy, a tym bardziej budy – cały czas siedziały na zewnątrz, pogoda czy niepogoda. Perełka, jako bystrzejsza, pierwsza uznała, że skoro jej kocyk leży w budzie, to i ona powinna. Puszek jednak wciąż ma opory…. Obroże dały sobie jednak założyć. I raz już poszły na wybieg – pełne szczęście! Wreszcie zaczęły ogarniać schronisko. Chyba im się spodoba.
To właśnie te psiaki:


Stary żył, póki żył, na swoim gospodarstwie, a Sierra wraz z nim (wtedy miała inaczej na imię). Ale zmarło mu się, zaś suczka została sama. Gmina biedna, limity przyjęć psów w schronisku miała już przekroczone, a pieniędzy na umieszczenie tam dodatkowego zwierzaka nie było. Jakieś stowarzyszenie obiecało zająć się Sierrą, tylko że obiecanki cacanki. No i gmina zadzwoniła do schroniska…
Nasi pojechali sprawdzić, czy pies może jeszcze zostać, czy trzeba go jednak zabrać. Znaleźli Sierrę w szopce, gdzie mieszkała, przywiązaną łańcuchem okręconym dokoła szyi. Była słaba, wychudzona, w dodatku sąg porąbanego drewna osunął się jakoś, przygniótł łańcuch i zwierzak był prawie całkiem unieruchomiony. Limity nie limity – Sierra trafiła do nas.
                       
Zadomowiła się. Odpasiona, odrobaczona, wysterylizowana nie wygląda na tamtego zabiedzonego zwierzaka. Innych psów, co prawda, nie lubi zbytnio i potrafi na nie warknąć, ale bezogoniastych akceptuje. Zwłaszcza jednego – z nim najchętniej wychodzi na spacery, na wybiegu nie odstępuje go ani na krok, wspina się na niego i obejmuje łapami. Tuli się, kiedy tylko może. Gdy widzi go, jak wchodzi do kojca, zaraz skacze na kraty, macha ogonem, przebiega łapami, stara się polizać, gdy jest obok…

Potem był telefon z administracji osiedla: lokatorzy zawiadamiają, że przed domem leży od wczoraj jakiś pies i nie wstaje. Nasi pojechali – rzeczywiście, na trawniczku przed klatką schodową leżało tłuste, krótkonogie biedactwo, takie trochę spanielowate i ani drgnęło. Zaraz znaleźli się jacyś sąsiedzi, od których nasz bezogoniasty dowiedział się, że suczka nazywa się Kubusia, że ma właściciela, ale on jest kaleką, niedawno owdowiał, siedzi w domu i pije…
Nie było co czekać. Suczce spod ogona wyłaziło jakieś mięso, paskudnie to wyglądało, więc od razu do lecznicy, a tam zjawy orzekły, że to rak, więc konieczna operacja. Ale skoro jest właściciel, potrzebna jego zgoda. Z nim nie dało się dogadać, za to znów odezwali się sąsiedzi: że pomogą, że dopilnują, że bezogoniasty, choć pije i kaleka, to kocha tego psa, tylko jest taki, hm… niezaradny życiowo… Więc oni zobowiązują się, że będą pilotować sprawę, jeśli trzeba, złożą się na operację, tyle że lepiej będzie, jeśli suczka po operacji zostanie na rekonwalescencji w schronisku.
No więc odbyła się operacja, sąsiedzi przychodzili codziennie odwiedzać Kubusię, a ona bardzo szybko wracała do siebie. Pod koniec pobytu w schronisku, a więc po paru dniach, wyglądała jak nowonarodzona. Szkoda, że nie mam jej fotki!
A potem wróciła do swojego bezogoniastego. Wiemy od tych sąsiadów, że wszystko jest dobrze, że pies bierze przepisane leki, że powoli wychodzi na spacery…
Fajni bezogoniaści!

Na wybiegu, obok wiaty huskych, powstała duża dziura. Zrobił ją Gray, kiedy jeszcze mieszkał w schronisku, a inne samce też mu pomogły. Niektóre psy, wiecie, zwłaszcza husky, nie lubią Wędrowców Długogołoogoniastych – gdy czują je, zaczynają kopać!  Ja sama czasem też kopię, bo żarcia szukam, jak mnie przyciśnie, a bezogoniaści dodatkowej porcji nie dadzą, bo mówią, że jestem za tłusta…  No w każdym razie zrobiła się wielka dziura, a na dnie, nie uwierzycie, leżała zakopana karta, już prawie cała zbutwiała. A na niej kolejna pieśń z „Xięgi…” Dawny mieszkaniec schroniska zakopał ją – chwała ci, nieznany psie! 


kliknij obrazek aby powiększyć lub najlepiej otwórz w nowej karcie





niedziela, 1 lipca 2012


Właśnie się dowiedziałam, że bezogoniaści mieli jakieś wielodniowe święto. Gromadzili się wokół wybiegów i bawili się, tak jak my. Na te wybiegi wypuszczali dwie grupy trenowanych bezogoniastych, rzucali im piłkę i kazali za nią ganiać. No to ci ganiali. Pan stróż to oglądał ostatnio w komputerze, a że nie miałam co robić, to przysiadłam i też patrzyłam.
Ale źle to było zorganizowane! Przede wszystkim piłka była tylko jedna, więc tłoczyli się, bili o nią, wywracali… No i była za duża – żadnemu nie udało się jej wziąć do pyska, chociaż próbowali, widziałam: padali, usta otwierali najszerzej jak mogli… Takiej piłki się nie da zaaportować!
Biegał razem z nimi taki jeden instruktor. Miał gwizdek, taki sam, jak nasi instruktorzy i próbował tych biegających czegoś nauczyć. Ale kiepsko mu to szło. Zagwizdał i wszyscy stawali, fakt, ale zamiast aportować, gapili się na niego… To on gwizdał znów: aport! Ale oni nic, tylko zaczynali dalej ganiać. I tak w kółko… Tym tłumom, co to oglądały, też się chyba to wszystko nie podobało, bo wrzeszczeli, gwizdali i chyba próbowali tych z wybiegu przegonić. I wreszcie się udało, bo zeszli z wybiegu do swoich wiat. Pewnie pojeść i popić. I odsapnąć przed spacerem.
Myślałam, że to koniec, ale pan stróż dalej siedział, no to i ja…
Po kwadransie znowu wyszli. Pomyślałam, że to inne grupy. Miałam nadzieję, że lepiej wyszkolone. Ale nie, to znów byli ci sami, co wcześniej. No to machnęłam łapą… I poszłam odwiedzić nowych lokatorów schroniska. A przybyło ich sporo.

Pewien bezogoniasty poszedł sobie na grzyby. Jak potem opowiadał, znalazł dwa. I jednego psa. Przywiązanego do drzewa w środku lasu. Zaraz zadzwonił na policję, ta przyjechała i porozumiała się ze schroniskiem: Mamy psa z lasu, łagodny, nawet nam się dał złapać! … A, skoro tak, to rzeczywiście łagodny! Przywoźcie go!... No to przywieźli. Stanęli samochodem pod bramą, a że ciepło było, okna mieli otwarte. Akurat ze spaceru wracał jeden z naszych psów schroniskowych. Ten przywieziony zobaczył go, wyskoczył oknem z samochodu i chodu do lasu! Policjanci za nim. Złapali. Tak trafił do nas Wój.
           
Młody jeszcze samczyk, mieszanka owczarka z husky, bo ma dwubarwne oczy. Potężny, żółty, wesoły… Od razu poczuł się tutaj jak u siebie – żadnych stresów. Bezogoniastych lubi, do innych psów pretensji nie ma, spacery kocha… Oby jak najprędzej znalazł sobie nowy dom.

            Gorzej pewnie będzie z Prosperem. Przywieźli go strażnicy miejscy. Błąkał się niedaleko pogotowia ratunkowego. Medycy przywiązali go bandażem do słupka i zawiadomili strażników. A on, biedak,. Stał przy tym słupku i trząsł się cały – nie wiedział, co się dzieje. A nie wiedział, bo nie widział. Bo jest ślepy. W dodatku starutki, ze dwanaście lat ma chyba.
                       
            I ta mała, beżowo-siwa bieda przyjechała do schroniska. Teraz na wszystkie sposoby próbuje się przystosować do nieznanych warunków. A wszyscy mu pomagają.
            Niewidomy pies nie przeżyłby w mieście, musiał więc mieć dom. Niewidomy pies z domu raczej nie ucieknie – wniosek: ktoś miał dość kaleki! Nie jestem mściwa, ale… A zresztą, co tu gadać…

A w jednej z nieodległych wsi pewien gospodarz mieszkający w domu na uboczu, na samym końcu miejscowości, patrzył właśnie w okno i zauważył dwa samochody. Przystanęły na chwilę, potem z jednego z nich ktoś wypchnął psa i auta odjechały pełnym gazem. Na poboczu została młoda, zdezorientowana amstafka.
                      
            Śliczna suczka, czekoladowej maści, żywa i wesoła. Nasi bezogoniaści, gdy tu trafiła, nazwali ją Lopezka. Bardzo rasowym amstafem to ona nie jest, ale uroku jej to nie odejmuje. Pokumplowałam się z nią od razu. Ale nie będę zazdrosna, jeśli szybko znajdzie sobie dom i pójdzie ze schroniska.

            Sierściuchów też coraz więcej.
            Jednego dnia przyniesiono ich do schroniska osiem! Wpierw sześć, a potem jeszcze dwa. Nawet nie próbuję zapamiętać ich imion. Pewnie zresztą niedługo posiedzą, bo są śliczne, głównie czarne i czarno-białe.

            Za to zapamiętałam Kleika, szaroburego Kocurka dwuletniego pewnie. Siedzi tu już ze trzy tygodnie.
                       
            Dostał takie imię, bo klei się do bezogoniastych. Kocha wdrapywać się im na karki i potem zwisać z szyi jak jakiś szalik. Trzeba go przy tym głaskać, a on za to liże bezogoniastych po uszach… Przylepa jak rzadko. Ale charakteru mu nie brakuje! Ma na nosie szramy, ślady po stoczonych poza schroniskiem walkach. Pewnie już by sobie znalazł dom, ale siedzi w szpitaliku – przyplątało mu się paskudne zapalenie ucha. Póki całkiem nie wyzdrowieje, ani mowy o tym, by poszedł do nowego domu!