Z pewnej niedalekiej gminy zadzwonił urzędnik. Miły taki, nasi bezogoniaści go
lubią: Proszę państwa, mamy problem!... Czyli macie psa!... Ano tak, jak tam z
naszymi limitami? Zmieści się jeszcze jakiś psiak?... Zmieści się!... No to
wieziemy!... I rozłączył się.
Ale
nie minęła godzina i znów telefon: Słuchajcie, ten pierwszy pies jest mniej
ważny. Mamy drugiego! Na działkach pogryzł człowieka, policja przyjechała,
pilnują go. Przyjedźcie i złapcie zwierzaka!
No
to nasi pojechali, odłowili. Wystraszony był, kulawy i pewnie wyklinał, że
wpakował się w taką awanturę. Ale było za późno. Trafił do samochodu i zaraz
potem do lecznicy. Tam zrobiono mu badania: okazało się, że jest nafaszerowany
śrutem. Skąd my to znamy! A po zabiegach trafił do schroniska. Nazwaliśmy go
Sulej.
Miły
mieszaniec, niestary, ma z półtora roku. Ta jego łapa dokucza mu i choć jest
coraz lepiej, to prawdopodobnie zawsze będzie trochę kulał. Jeszcze go trochę
boli i przeszkadza w spacerach, ale zbytnio humoru nie traci. Wesoły, rozhukany,
przyjazny… Aż mi się wierzyć nie chce, że kogoś ugryzł!
A
ten pies, którego najpierw miano przywieźć do schroniska, też już jest u nas.
To Dixon.
Taki
trochę pinczer. Ma może rok i na razie jest trochę wystraszony schroniskiem –
rzadko wychodzi z budy. W niej czuje się najpewniej: my buda is my castle!
(Skąd ja znam takie powiedzenia???). Ale jak mu smakołyka podrzucić, to daje
się skusić. A nawet na spacery zabierać!
A nieco
później zawiadomiono naszych, że parku leży stary pies i źle z nim. Pojechali.
Ano, leżał, rzeczywiście, z paskudnym guzem pod ogonem. Ten guz już pękł i
wyglądało to niedobrze! Nasi zaraz zawieźli go do zjaw, dostał leki, opatrzono
go i przyjechał do schroniska na obserwację – przeżyje, albo nie! W czasie
badania okazało się, że Medor, bo tak ma na imię, jest zaczipowany, czyli ma
właściciela.
No to telefon i po kilku dniach
właściciel zjawił się. Z dość odległego miasta przyjechał. I zaczął tłumaczyć,
że leczył Medora, ale on mu uciekł. Hm… Nasi bezogoniaści i – co ważniejsze –
zjawy uważali, że pies w takim stanie nie przeleci kilkudziesięciu kilometrów z
miasta do miasta, ale powiedzmy, że mu się udało. I co dalej? No to właściciel
zasugerował, żeby psa uśpić – skoro taki chory. Ba, ale o tym zadecydować może
tylko weterynarz, a – jak wynikało z kilkudniowej obserwacji – konieczności
uśpienia nie ma – pies powinien wydobrzeć. To może niech zostanie w schronisku?
Tylko dlaczego, skoro ma właściciela?...
Stanęło na tym, że Medor zostanie u nas zoperowany, przejdzie
rekonwalescencję, a potem wróci do domu.
I
tak się stało. Po Medora przyjechała cała rodzina bezogoniastych. Pies się
uradował, rodzina również. Pojechali… W tym mieście mamy zaprzyjaźnione
stowarzyszenie zajmujące się zwierzętami. Będą sprawdzać, jak się Medor ma i
czy znowu, hm… nie zwiał…
Więcej
szczęścia miał Łut, czarny Kocurek znaleziony w lesie opodal miasta. Śliczności
maluch.
Trafił
na kwarantannę, ale zaraz po niej znalazł sobie bezogoniastych, którzy go
zabrali.
Podobnie
było z Michaliną. Hauhauhau!... Pies by się uśmiał! To owczarek collie
znaleziony na ulicy. Taki o:
Zwierzę
przyjechało, do kojca trafiło, imię dostało Michalina! Zrobiłam wielkie oczy,
Michalina też! Rozwrzeszczało się biedactwo na całe gardło, a psy siedzące po sąsiedzku
zaczęły wyć i natrząsać się z niego, pytać, jak tam z cieczką i różne takie
głupoty. Bo ta „Michalina” to właściwie samiec pełną gębą! A tu taka pomyłka!
Fakt, zatrzęsienie roboty wtedy mieli bezogoniaści, zaraz potem nowy pies
przybył, dwa inne były wydawane, jakieś kociaki czekały w kartoniku na
przyjęcie… I przez cały dzień nikt się nie zorientował. Pies jako suczka trafił
na stronę internetową. Na szczęście „Michalina” to zmyślne stworzenie. Jak
tylko widział jakiegoś bezogoniastego, zaczynał sikać. I zadzierał przy tym
tylną łapę jak można najwyżej! No i na drugi dzień ktoś się wreszcie połapał. A
następnego dnia znalazła się właścicielka „Michaliny” i zabrała psa do domu.
Już niewiele
mitów zostało do opowiedzenia. Właściwie to ten jest ostatni. Ale twórcza
robota w schronisku nie ustaje. Ktoś, już nie pamiętam, kto, wpadł na pomysł,
żeby zająć się prawdziwą psią historią. Bezogoniaści mają swoją, a psy – swoją.
I to równie ciekawą. A mało kto ją zna. No to siedliśmy sobie którejś nocy w kojcach,
każdy osobno, po cichu… Zapatrzyliśmy się w księżyc, sięgnęliśmy głęboko do
naszych wspomnień, tych, do których na co dzień nie sięgamy… Bezogoniaści
nazywają to instynktem albo podświamo… podmiaśwo… no, pod coś tam…, my – po
prostu pamięcią dziejów. Ale wracając do mitów:
Sporo
bezogoniastych Niemców przyjeżdża do nas po psy. Jeden przyjechał z własnym
psem. I ten łaził sobie po schronisku i zwiedzał. Obszczekaliśmy go zdrowo, ale
tak przyjaźnie: widać, że domowy, ułożony i przecież nic nam nie zrobił. Trochę
się bał początkowo, łaził wolniutko z podkulonym ogonem, ale po jakimś czasie
uspokoił się. Pogadał, a jakże… Jak się
dowiedział, że zbieramy psie mity, zaraz opowiedział nam jeden, który znał.
Uczony pies, nie powiem… Tylko ten jego akcent!...
kliknij obrazek aby powiększyć lub najlepiej otwórz w nowej karcie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz