Karmiciele kotów to bezogoniaści o wielkich sercach. Sami z dobrej woli podejmują trud
pomagania dziko żyjącym sierściuchom. I zwykle tylko one są im wdzięczne, bo
bliscy sąsiedzi i okoliczni mieszkańcy to już niekoniecznie.
Ale zdarza się
niekiedy, że przesadzają. To zazwyczaj starsze osoby, którzy chcą jak
najlepiej: wielu z nich specjalnie gotuje kotom jedzenie, zaprasza je do swoich
domów, dostarcza smakołyków, za które płaci z własnej, pustawej kieszeni
emeryta. I w ten sposób – zamiast tylko dokarmiać i w ten sposób pomagać –
uzależniają zwierzęta od siebie. Tak bardzo, że gdy ich zabraknie, robi się
poważny problem. Kotom trudno się odzwyczaić od tego, że w wyznaczonej porze
zawsze czekała na nich pełna miska i jakieś przysmaki na dodatek. Niektóre właściwie
przestają być samodzielne, tak bardzo zdają się na pomoc karmiciela. Przestają
być dzikie, samowystarczalne. I co wtedy?...
Jedna
karmicielka zachorowała mocno. Bezogoniaści mówią, że dostała udaru. I trafiła
do szpitala. Miała pod swoją opieką blisko trzydzieści sierściuchów. Nasi
bezogoniaści dowiedzieli się o tym po paru dniach, gdy zadzwonił jej brat,
który z nią mieszka: zabierzcie koty do schroniska, bo już nikt nie będzie ich
karmił!... A pan by nie mógł, do czasu powrotu siostry?... Ani myślę, nie mogę,
nie mam czasu, nie chcę, nie lubię, wrr!!... A ktoś z sąsiadów może?...
Wrrrr!!!...
W dodatku
poparła jego żądania jedna bezogoniasta, która działa w pewnym stowarzyszeniu
zajmującym się zwierzętami! Czy ona prawa nie zna???
Nasi
skontaktowali się wtedy z inną karmicielką, mieszkającą niezbyt daleko: czy
weźmie pani pod swoją opiekę koty dokarmiane przez koleżankę, póki ona nie
wróci ze szpitala?... Pewnie, że wezmę! Będę karmić swoich podopiecznych, a
potem tamte…
No i zaczęła
dokarmiać. Ale w międzyczasie niektóre koty chorej karmicielki, nie dostając od
niej żarcia przez parę dni, przestały przychodzić. To były przede wszystkim
takie, które mają właścicieli, ale włóczą się jak bezpańskie po ulicach, bo
właściciele na to pozwalają! Kto odróżni takie sierściuchy od tych, które są
naprawdę bezpańskie? Część dzikich też sobie poszła - nie wiadomo dokąd. Więc w
sumie nie została tam nawet połowa dokarmianych dotychczas kotów.
A gdy nowa
karmicielka zaczęła swoją pracę, spotkała się z wyzwiskami okolicznych
lokatorów. Musiała więc dokarmiać pozostałe koty chorej w innym miejscu, nieco
dalej. Niewiele ich zostało. I znów minęło kilka dni…
I pewnego dnia
nie przyszedł ani jeden kot! Kolejnego – również. I następnego…
Co się z nimi
stało?
Karmicielka
zawiadomiła oczywiście schronisko. Ktoś jej powiedział, że pewien X wyłapał te
koty, załadował do samochodu i wywiózł nie wiadomo dokąd!... Teraz w okolicy
mają spokój z bezpańskimi kotami.
Nasi
bezogoniaści powiadomili policję.
A potem siedli
i zaczęli wymyślać pismo do mieszkańców miasta. Ma wisieć w każdej klatce
schodowej. A w nim będzie przypomnienie, że obowiązuje ustawa o ochronie
zwierząt. I miejska uchwała na ten temat. I będzie w tym piśmie napisane, co
wolno, a czego nie wolno robić z wolno żyjącymi kotami. Że mają prawo mieszkać
tam, gdzie mieszkają, chyba że są chore lub ranne – wtedy powinny trafić do
schroniska.
Może takie
pismo coś pomoże, bo ot – przyjechał dziś tłusty bezogoniasty swoim samochodem.
I przyniósł kotka. Niósł to czarne maleństwo jak ściereczkę. Mam tu kociaka.
Przyplątał się, będzie mi gołębie gryzł… Niestety, nie możemy go przyjąć, nie
mamy miejsc. Zresztą, kot ma prawo żyć na swobodzie. Tak mówi prawo. Niech go
pan zabierze i zostawi gdzieś w okolicach swojego domu, w jakimś spokojnym
miejscu. … Ale moje psy go zeżrą… Nie zeżrą, ucieknie.
Tłuścioch
warknął coś i poszedł sobie. Wsiadł do samochodu, ruszył i wtedy otworzył okno
i wywalił kotka.
Mamy kolejnego
lokatora.
I jeszcze
jedno zdarzenie. Całkiem inne. Nocą przyjechała do schroniska jedna z naszych bezogoniastych.
Usłyszałam z biura, jak mówi do pana stróża, że przywiozła rannego Bociana.
Pomyślałam, że to może jakiś nowy pies i wypełzłam z legowiska, żeby popatrzeć.
I widzę, że bezogoniasta wyciąga z samochodu coś białego, dość dużego. I to
coś, nagle, jak nie zerknie na mnie! Jak nie zasyczy! Jak dzioba nie rozewrze!
A długi miało i czerwonawy taki! Jak nie zaklekocze tym dziobem! Wzięłam ogon
pod siebie i chodu!
Ptaszysko, nie
pies! Jeszcze takiego nie widziałam. To znaczy widziałam, jak leciały wysoko,
ale z bliska to pierwszy raz! Wredne jakieś takie, nie podoba mi się.
Bezogoniasta
zamknęła je do osobnego pomieszczenia i tam sobie siedziało i klekotało co jakiś
czas. Ponoć mieszkało sobie w gnieździe na dachu domu w jednej z odległych wsi.
Bezogoniaści, co tam mieszkali, nazwali tego bociana Piotrek i ponoć znali go
od paru lat – patrzyli, jak rośnie. Kiedyś złamał sobie łapę i potem już nigdy
dobrze nie chodził. Aż wreszcie pewnego dnia chciał wystartować ze swojego
gniazda, polatać, ale mu nie wyszło: potknął się, stracił równowagę albo coś i
spadł na ziemię. I już się nie podniósł. Tamci bezogoniaści zawiadomili naszą
bezogoniastą, a ona przywiozła ptaka do schroniska.
Na drugi dzień
zabrały go zjawy z takiego miejsca, w którym pomaga się dzikim ptakom i innym
mieszkańcom lasów i łąk…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz