Oczami Bezdomnego Psa

niedziela, 8 lipca 2012

           Z pewnej niedalekiej gminy zadzwonił urzędnik. Miły taki, nasi bezogoniaści go lubią: Proszę państwa, mamy problem!... Czyli macie psa!... Ano tak, jak tam z naszymi limitami? Zmieści się jeszcze jakiś psiak?... Zmieści się!... No to wieziemy!... I rozłączył się.
            Ale nie minęła godzina i znów telefon: Słuchajcie, ten pierwszy pies jest mniej ważny. Mamy drugiego! Na działkach pogryzł człowieka, policja przyjechała, pilnują go. Przyjedźcie i złapcie zwierzaka!
            No to nasi pojechali, odłowili. Wystraszony był, kulawy i pewnie wyklinał, że wpakował się w taką awanturę. Ale było za późno. Trafił do samochodu i zaraz potem do lecznicy. Tam zrobiono mu badania: okazało się, że jest nafaszerowany śrutem. Skąd my to znamy! A po zabiegach trafił do schroniska. Nazwaliśmy go Sulej.
                       
            Miły mieszaniec, niestary, ma z półtora roku. Ta jego łapa dokucza mu i choć jest coraz lepiej, to prawdopodobnie zawsze będzie trochę kulał. Jeszcze go trochę boli i przeszkadza w spacerach, ale zbytnio humoru nie traci. Wesoły, rozhukany, przyjazny… Aż mi się wierzyć nie chce, że kogoś ugryzł!

            A ten pies, którego najpierw miano przywieźć do schroniska, też już jest u nas. To Dixon.
                       
            Taki trochę pinczer. Ma może rok i na razie jest trochę wystraszony schroniskiem – rzadko wychodzi z budy. W niej czuje się najpewniej: my buda is my castle! (Skąd ja znam takie powiedzenia???). Ale jak mu smakołyka podrzucić, to daje się skusić. A nawet na spacery zabierać!

A nieco później zawiadomiono naszych, że parku leży stary pies i źle z nim. Pojechali. Ano, leżał, rzeczywiście, z paskudnym guzem pod ogonem. Ten guz już pękł i wyglądało to niedobrze! Nasi zaraz zawieźli go do zjaw, dostał leki, opatrzono go i przyjechał do schroniska na obserwację – przeżyje, albo nie! W czasie badania okazało się, że Medor, bo tak ma na imię, jest zaczipowany, czyli ma właściciela.
                       
No to telefon i po kilku dniach właściciel zjawił się. Z dość odległego miasta przyjechał. I zaczął tłumaczyć, że leczył Medora, ale on mu uciekł. Hm… Nasi bezogoniaści i – co ważniejsze – zjawy uważali, że pies w takim stanie nie przeleci kilkudziesięciu kilometrów z miasta do miasta, ale powiedzmy, że mu się udało. I co dalej? No to właściciel zasugerował, żeby psa uśpić – skoro taki chory. Ba, ale o tym zadecydować może tylko weterynarz, a – jak wynikało z kilkudniowej obserwacji – konieczności uśpienia nie ma – pies powinien wydobrzeć. To może niech zostanie w schronisku? Tylko dlaczego, skoro ma właściciela?...  Stanęło na tym, że Medor zostanie u nas zoperowany, przejdzie rekonwalescencję, a potem wróci do domu.
            I tak się stało. Po Medora przyjechała cała rodzina bezogoniastych. Pies się uradował, rodzina również. Pojechali… W tym mieście mamy zaprzyjaźnione stowarzyszenie zajmujące się zwierzętami. Będą sprawdzać, jak się Medor ma i czy znowu, hm… nie zwiał…

            Więcej szczęścia miał Łut, czarny Kocurek znaleziony w lesie opodal miasta. Śliczności maluch.
                    
            Trafił na kwarantannę, ale zaraz po niej znalazł sobie bezogoniastych, którzy go zabrali.

            Podobnie było z Michaliną. Hauhauhau!... Pies by się uśmiał! To owczarek collie znaleziony na ulicy. Taki o:
                       
            Zwierzę przyjechało, do kojca trafiło, imię dostało Michalina! Zrobiłam wielkie oczy, Michalina też! Rozwrzeszczało się biedactwo na całe gardło, a psy siedzące po sąsiedzku zaczęły wyć i natrząsać się z niego, pytać, jak tam z cieczką i różne takie głupoty. Bo ta „Michalina” to właściwie samiec pełną gębą! A tu taka pomyłka! Fakt, zatrzęsienie roboty wtedy mieli bezogoniaści, zaraz potem nowy pies przybył, dwa inne były wydawane, jakieś kociaki czekały w kartoniku na przyjęcie… I przez cały dzień nikt się nie zorientował. Pies jako suczka trafił na stronę internetową. Na szczęście „Michalina” to zmyślne stworzenie. Jak tylko widział jakiegoś bezogoniastego, zaczynał sikać. I zadzierał przy tym tylną łapę jak można najwyżej! No i na drugi dzień ktoś się wreszcie połapał. A następnego dnia znalazła się właścicielka „Michaliny” i zabrała psa do domu.

Już niewiele mitów zostało do opowiedzenia. Właściwie to ten jest ostatni. Ale twórcza robota w schronisku nie ustaje. Ktoś, już nie pamiętam, kto, wpadł na pomysł, żeby zająć się prawdziwą psią historią. Bezogoniaści mają swoją, a psy – swoją. I to równie ciekawą. A mało kto ją zna. No to siedliśmy sobie którejś nocy w kojcach, każdy osobno, po cichu… Zapatrzyliśmy się w księżyc, sięgnęliśmy głęboko do naszych wspomnień, tych, do których na co dzień nie sięgamy… Bezogoniaści nazywają to instynktem albo podświamo… podmiaśwo… no, pod coś tam…, my – po prostu pamięcią dziejów. Ale wracając do mitów:
Sporo bezogoniastych Niemców przyjeżdża do nas po psy. Jeden przyjechał z własnym psem. I ten łaził sobie po schronisku i zwiedzał. Obszczekaliśmy go zdrowo, ale tak przyjaźnie: widać, że domowy, ułożony i przecież nic nam nie zrobił. Trochę się bał początkowo, łaził wolniutko z podkulonym ogonem, ale po jakimś czasie uspokoił się. Pogadał, a jakże…  Jak się dowiedział, że zbieramy psie mity, zaraz opowiedział nam jeden, który znał. Uczony pies, nie powiem… Tylko ten jego akcent!...

kliknij obrazek aby powiększyć lub najlepiej otwórz w nowej karcie



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz