Oczami Bezdomnego Psa

czwartek, 23 grudnia 2010

No to zima pełnym pyskiem – śnieg, śnieg i mróz. Dobrze, że nasi bezogoniaści wcześniej pomyśleli. Pewnego dnia patrzymy i ślepiom nie wierzymy! Nowe budy! Dziesięć! A mówią, że będzie więcej! Masywne, ciężkie, łapą nie rozwalisz, zębem nie rozerwiesz[1]. I dobrze, bo kto ma długie kłaki, temu mróz nie taki straszny, ale kto do krótkowłosych należy, ten zawsze miał zimą ciężko.

Bezogoniaści mówią też, że nazbierali tyle tego, co nie śmierdzi[2], że mogą się wziąć za remontowanie następnej wiaty. Ślicznie! Jedna już prawie skończona, teraz doszłaby druga – poprawi się nam.

Ale zacząłem o zimie…. Drogi chyba zawiało, bo wolontariusze nie docierają i rzadziej wychodzimy na spacery. Szkoda…. A może w taki mróz ostygli w uczuciach dla zwierząt? Zimne wichrzysko wiele ciepłych myśli wywiewa[3] z głowy…

Inni za to pamiętają. Sławni się robimy! Pies nosa z budy nie może wychylić, bo zaraz kamery, aparaty…

Przyszli do nas młodzi bezogoniaści z Lubuskiej Szkoły Telewizji i Filmu. Zrobili jeden filmik krótszy (już był ponoć w telewizji, nie widziałem) i jeden dłuższy. Puszczą go w telewizji Odra. Co młodsze suczki gotowe były natychmiast z futer powskakiwać, żeby się doszczekać roli. Starsze tylko głowami kiwały: dom sobie najpierw załatw, jedna z drugą, a nie role! Zgubić futro zawsze zdążysz! Ech, czasy…

Zresztą i starsze nie gorsze. Maja, kundelek, kulawy zresztą, dostała dużą rolę do zagrania. W innym filmie: siedzi smutna w Schronisku i marzy jej się własna rodzina, własny kąt, domowe święta… Wpierw ze dwie godziny pozowała w Schronisku, potem zabrali ją gdzieś do jakiegoś studia. Wróciła naładowana emocjami i z nową kością-gryzakiem w pysku (proszę, nawet tantiemy dostała!). A film będzie można zobaczyć w mieście na takich dużych ekranach, w autobusach na mniejszych i jeszcze gdzieś…

A poza tym Sharky i Luna pojechali do żużlowców Falubazu na klubową Wigilię. Też się fotografowali. Z Prezesem klubu, z żużlowcami. Sharky chciał zaraz pojeździć sobie na maszynie, po torze, ale mu nie pozwolili. Szkoda! On jest też zakręcony w lewą stronę[4]: kręci się za ogonem, a tak szybko, że wzrokiem za nim nadążyć nie można. To i tu by sobie poradził, kółka by tylko większe robił. Może by nawet rekord toru pobił… Przywieźli ze sobą kupę pamiątek klubowych, bombki z autografami żużlowców, Koszulę Prezesa. To wszystko pójdzie na aukcję w Internecie… A jednemu z żużlowców mało chyba było, bo na drugi dzień przyjechał do nas, do Schroniska, żeby się z naszą Bellą pofotografować. Z tych wszystkich zdjęć mają kalendarz drukować. Fajnie! Będzie więcej tego, co pachnie[5]. Na tę nową wiatę, albo co innego… Aha, i na stronie klubu żużlowego też jesteśmy!

O, na Doga! Przecież miało być o zimie. No to taki apel do właścicieli psów. Jak idziecie z nimi na spacer, nie zapominajcie o obrożach z adresatkami[6]. Coraz więcej psów się gubi. A że są domowe, to na śniegu, w mrozie, nie radzą sobie. Nawet jak trafiają do Schroniska, to mija parę dni, zanim je właściciele odbiorą. A one w międzyczasie wyją dni i noce. Mazgaje, ale szkoda ich! Więc pamiętajcie[7]!








[1] Paru takich, którym te nowe budy się trafiły, próbowało. Haha! Nic z tego!


[2] To, co nie śmierdzi – bywa papierowe lub z metalu; rzeczywiście nie śmierdzi, sprawdziłem autopsyjnie, gdy jednej bezogoniastej, co sprzątała w wiacie, wypadło takie coś z kieszeni. Inne nazwy tego czegoś: „kapusta” (bzdura, też sprawdzałem!), „siano” (no, jak się ma tego tak dużo, że można się w tym zagrzebać, to może i grzeje – nie ma szans, żebym to sprawdził).


[3] Wywiewa – czyli robi tak: wiuuuuu… i już.


[4] Zakręcony w lewą stronę – to taki, który… Ojej, nie chce mi się tłumaczyć. Kto się zna na żużlu, ten wie, o co chodzi.


[5] To, co pachnie - …chyba jednak przesadziłem.


[6] Adresatka – taki dzyndzelek przy obroży. Otwierany. A w środku karteczka z imieniem psa i adresem, pod którym mieszka.


[7] Pamiętajcie – i o tych zagubionych psach, i o nas w Schronisku – przecież od tego ich wycia spać nie można!

piątek, 17 grudnia 2010

Latam sobie. Bardzo rano, trochę rosy, ale za to nie pada i słońce wreszcie świeci! Bezogoniasty, który robi tutaj za stróża, powoli szykuje się do wyjścia. Zaraz się nowy dzień zacznie. To sobie szczeknę. Moje szczekanie brzmi następująco: Hauuu! Ślicznie, nie?

Za chwilę przyjdzie pierwsza bezogoniasta. Ona zawsze jest pierwsza, bo przygotowuje jedzenie dla szczeniaków, kociaków i tych zwierzaków, które są chore, na diecie[1] i nie jedzą tego, co reszta. A potem je karmi, a nam ślinka leci. Ale zaraz potem przychodzi reszta obsługi i teraz jest już nasza kolej. (Ciekawe, co dzisiaj dadzą. Ta wczorajsza puszka była całkiem, całkiem, mogliby powtórzyć.). No to karmienie, nalewanie wody do misek, a potem lekarstwa, jakie tam komu zjawy przepisały. A później sprzątanie tego no… wiecie, co wam będę szczekał. Jeden elegancko, w kąciku, co wstydliwszy za budę się wciśnie i tam sobie ulży (tylko czemu bezogoniaści wtedy narzekają – nie mam pojęcia), ale wielu po prostu, na środku kojca. No, w każdym razie jest co sprzątać. I wreszcie zmiatanie całości obejścia. I dolewanie wody. I roboty dodatkowe: coś naprawić, przybić, zamontować, kafelkami wyłożyć. My już wtedy nakarmieni, napojeni, pogadać można, odsapnąć.

A potem przychodzi druga zmiana bezogoniastych i od początku: pojenie, sprzątanie i inne roboty. A w międzyczasie wpadają zjawy. I albo po kojcach latają od psa do psa, albo siedzą w budynku i my idziemy ich odwiedzać. Bez wyjątku: szczeniaki, dorosłe psy, staruszki… (Dawniej, jak pamiętam, stare psy nie były zapraszane na takie odwiedziny. Ci nowi bezogoniaści coś pozmieniali. Ot, mamy tu takiego, Oposik się nazywa. Siedzi w schronisku od kiedy pamiętam. I pewnie tu skończy. Starowinie prawie cała sierść wylazła, bo jakiegoś zapalenia dostał. I tak łaził, goły. Skóra cała czarna, parę kłębków kłaków, nędza i rozpacz. Ale teraz nasi bezogoniaści wzięli się za niego: w jeden dzień kąpiel w wannie, na drugi dzień nacieranie jakimiś maściami, i znów kąpiel, i znów nacieranie i tak już trochę czasu. Stary wielkie oczy robi, bo wody nie kocha, ale nie protestuje: w wannie stoi, ślepia w górę, pysk otwarty i skomle sobie cichutko do Wielkiego Doga: Oj, żeby mi pomogło! Oj, żeby mi odrosło! Oj, chciałbym znów być hipis![2]... Popatrzymy, zobaczymy. Na razie skórę ma jakby ładniejszą.)

I wreszcie nadchodzi nasza ulubiona pora spacerów! Wyprowadzamy naszych bezogoniastych i wolontariuszy. Wygląda to tak. Maszerujemy: ja z przodu, wolontariusz z tyłu, na smyczy. Szkoda tylko, że wolontariuszy ciągle mało i nie każdy pies ma codziennie swojego do wyprowadzania. Ale można wreszcie odetchnąć pełną piersią! I znajomych z wiaty się spotka, obwącha elegancko, nosem potrze tu i tam… Ech, spacer! Psia poezja! Lasek, ścieżka, kretowisko, ptaszek w górze, żuczek nisko. Bywa, że czasami idziemy parami. Pełna radość – carpe diem![3] Maszeruje suczka z psem! Ogon przy ogonie – każdy ogon w pionie – łapa w łapę, chrapa w chrapę…Tutaj pszczółka, tutaj bączek, tutaj ktoś zostawił pączek: powąchamy – rozpoznamy – już wiemy! Idziemy!... Trop! To my za tropem, najlepiej galopem, ile siły w łapie! Wolontariusz sapie… Zerkam w tył – będzie żył! Nawet coś krzyczy wisząc na smyczy. No dobra, zwalniamy – odpocząć mu damy. O, na tę brzózkę podniosę nóżkę. Sorry, madame – potrzebę mam! Ulżyło – jak miło! Wracamy do bramy schroniska – już bliska. I do kojca!

A potem nadchodzi wieczór i przychodzi stróż. Tak to zwykle wygląda.

No to ciekawe, jak będzie dzisiaj. Wczoraj trzy psy poszły do nowych domów. Prawie codziennie jakieś idą. Dziś pewnie też któremuś się trafi. Życzcie mu powodzenia.



Wrrredaktor Cygan




[1] Dieta – takie żarcie, którego każdy pies najpierw chce spróbować, a potem żałuje. Ha!... (znaczy – hau!) Ale czego się nie robi dla zdrowia!... Aha – jak z tym jest u kotów – nie wiem.


[2] Hipisi – najbardziej rozwinięty gatunek bezogoniastych, tzn. do psa podobny, owłosiony i kudłaty. Preferował życie stadne w leśnych osadach (w dialekcie amerykańskich stratfordów: Woodstock). Siedział tam i próbował w pierwotnym języku mówić: peace, peace! (czytaj: pies, pies!); następnie uprawiał tzw. wolną miłość, czyli ganiał jak pies za suką. Obecnie na wymarciu. (szerzej patrz: Psipedia, hasło: Gatunki niższe)


[3] Carpe diem! – w starożytnej mowie psów znaczyło to: żyj dniem!

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Co tu leży?... Psia kość![1]… Pogryzę trochę… Ale nie o tym chciałem.


Rzecz w tym, że tracę przyjaciół! Tych najstarszych. No i smutno trochę. Ale tak naprawdę to się cieszę. Tracę ich, bo znajdują domy, chociaż nikt im nie dawał na to szans!


Ot, taki Dante. Miał w rodzinie owczarka, ale daleka to musiała być rodzina. Dość duży, silny, wesoły, ale – ślepy. Co ja mu się naszczekałem o świecie, bo wszystko chciał wiedzieć. Siedział tutaj ze dwa lata. I myśleliśmy, że posiedzi już do końca, ale nie. Bezogoniaści dali ogłoszenie w Internecie i zgłosili się jacyś Niemcy! Okazało się, że mają już w domu różne psy i koty, a wszystkie pokancerowane, bez tego i owego, chodzące nieszczęścia. No to zjawy zabrały się za Dantego, pobadały, paszport wystawiły, Niemcy przyjechali, wzięli go i ma teraz dom! Napisali po jakimś czasie, że już się przyzwyczaił, z innymi zwierzętami chodzi łapa w łapę, nawet nauczył się wdrapywać na schody! Zdjęcia przysłali – widać, że mu dobrze. Siedzi sobie, prawa przednia łapa podniesiona, środkowy pazur wyprostowany do góry[2]… Trzymaj się, Dante, o kumplach pamiętaj!


Albo Apacz, pies w sile wieku, troszeczkę wilczur, ale bez przesady. W schronisku dobre pięć lat siedział. No i znalazł dom – na wsi! Żyć, nie umierać: gospodarze na własność, kawał podwórza… No właśnie, nie na własność – jakieś blade twarze łażą i coś tam gdaczą. No to Apacz pogonił. Wrzask, pierze fruwa, jajka lecą! Apacz spróbował – dobre! No to pomyślał, jak pies, czyli logicznie: będę ganiał, będą jajka!... Za którymś razem gospodarze mieli dość. I pies wrócił do schroniska[3]… Ale niedługo posiedział. Znów wpadł komuś w oko i poszedł do drugiej adopcji. Wygląda na to, że tym razem na stałe. Niech mu się wiedzie!


Gangster też trafił dobrze. Do schroniska przyszedł jakoś w tym samym czasie, co Apacz. Kundel, mały, ale zadziora: ogon pokancerowany, uszy poogryzane i stawiał się nawet dużym psom. Lubił porządzić. Gdy go zabrali nowi właściciele, próbował sobie ustawić pana domu. No bo pies sobie spokojnie na trawniku leży, czeka, aż mu się sadełko zawiąże, sjesta, a tu pan zaczyna podlewać! A jaka to frajda leżeć na mokrym? No to warknął raz, warknął drugi, wąż potarmosił, zerknął ponuro… Potem jeszcze parę razy pan swoje, a pies swoje. No to posłali po tresera, do Przylepu. Przyjechał, Gangstera obejrzał, pogłaskał, pana wytresował i jest spokój – dogadują się. I trzeba było aż tresera sprowadzać?


Z Tigerem była inna sprawa. Już wam o nim szczekałem. Niedługo posiedział u nas, parę miesięcy. Ale też stawialiśmy na nim krzyżyk. Niby ładny, zbudowany, prawdziwy amstaf, ale z padaczką. Jak go wzięło, to strach było patrzeć! Zjawy go wzięły w obroty, dostał jakieś leki, zaczęło mu się poprawiać. No i znaleźli się ludzie, którym się spodobał. Zabrali, dalej leczyli i teraz powoli odstawiają leki, skoro ataków nie ma, to po co zwierzaka faszerować. Trzymamy tu za niego pazury.


No i wreszcie Gibbon – dojrzały pies, pięć lat w schronisku. Czystej rasy kundel, choć się chwalił, że wszyscy biorą go za teriera. Ale lubił wszystkich, a za bezogoniastymi przepadał. Tylko oni za nim nie – nikt go nie chciał: bo duży, bo kudłaty, z taką sierścią, co się łatwo kołtuni. No i z pyska niedobrze mu patrzyło: zapuszczony chuligan. Tylko że od czasu do czasu przychodzi do nas jedna fryzjerka, wybiera sobie psa i roni mu fryz. I któregoś dnia trafiło na Gibbona. Wrócił od niej taki, żeśmy go poznać nie mogli, bezogoniaści zresztą też! I zaraz znalazł się chętny do adoptowania. Wziął go i nawet nie dowiedzieliśmy się, jak mu było u fryzjera. No nic, niech ci się dobrze dzieje, ty w ząbek czesany!


Chłodno się zrobiło – będzie śnieg…










[1] Psia kość (w jęz. ogólnopsim: wrrrau, -ryyy, -rhau) – znaczy to, co znaczy, że kość należy do psa! A bezogoniaści to przetłumaczyli i używają w zastępstwie brzydkich słów. Co ma kość do jakiejś damy? Ale bo to ktoś zrozumie bezogoniastych?


[2] No i co z tego? Ulica go chowała!


[3] … a myśmy się wreszcie od niego dowiedzieli, skąd się biorą jajka.

sobota, 11 grudnia 2010

Na początek będzie trochę o tych sierściuchach miauczących. Namnożyło nam się tu tego. W ciągu paru ostatnich dni zwieziono cztery kotki. Trzy z małymi – razem trzynaście futrzanych balasków! Piszczą, bo przecież miauknąć toto jeszcze nie umie. A jedna dopiero będzie rodzić. Ich pora przyszła mnożyć się. I dla niektórych właścicieli to za duży kłopot. Jedną z tych kotek wolontariuszki[1] znalazły na klatce schodowej w bloku. W kartoniku, z małymi. Znudziły się dobrym państwu! Te maluchy ogólnie w złym stanie były. Oczy zapluszczone, ropy pełno. Codziennie się im te ślepka przemywa, a one się drą, głupie, bo nie lubią: że takie mokre, ciepłe i po oczach! Ale pomaga im – przejrzały i powoli łazić zaczynają. Tyle, że niektóre chyba słabiej będą widzieć – za późno pomoc przyszła. Zerknąłem do nich raz i drugi – istny kociniec! Nigdy, jak tylko pamiętam, nie było tu tyle tych sierściuchów. Ale niech mieszkają. Lepiej im tu niż gdzieś w krzakach. A może i ktoś je zabierze do domu?

Chociaż z tymi domami, jak widać, różnie bywa. Nasi bezogoniaści ze dwa tygodnie temu pojechali na interwencję. Ktoś przywiązał psa koło sklepu i biedak, no, właściwie to biedaczka, parę godzin już tam siedziała. No to pojechali, przywieźli. Chodząca rozpacz! Pazury długaśne, powrastane w ciało, guz potężny, łapy poocierane. I stara, ze siedemnaście lat pewnie ma. Zjawy[2] przybyły, obejrzały – niewesoło. Raczydło straszne, gdzieś w okolicach wątroby. W jej wieku operować nie ma co, może nie przetrzymać. Więc tylko antybiotyki i środki przeciwbólowe. I czekać. Może parę tygodni, może parę miesięcy.

No i została suka u nas. Lekarstwa pomogły, boleć przestało, po paru dniach już latała cała szczęśliwa, gęba uchachana, ozór do pasa, apetyt taki, że słonia[3] by zjadła! Tylko czasem jakaś markotna się robiła… Pewnie, schronisko to jednak nie dom.

Aż tu przedwczoraj jedna wolontariuszka znalazła właścicielkę suczki! I przyszła z nią do schroniska po odbiór zwierzaka. Stoję z boku, patrzę, słucham, jak rozmawiają z naszą bezogoniastą. Ta właścicielka niby zwyczajna, starsza już, nie jakiś tam element. Łzy w oczach, ręce się trzęsą… Mniej więcej tak to szło:

„Co się stało, że pani psa zostawiła?” „Ale to pierwszy i ostatni raz. To się już nie powtórzy”. „Skoro raz się zdarzyło, to jaka mamy pewność?” „Bo ta suczka jest już ze mną kilkanaście lat!” „I zostawiła ją pani przywiązaną na parę godzin?” „Bo ja się upiłam…” – i w bek… Że życie, że samotność, że beznadzieja… No i nie dała kobieta rady, spiła się, wróciła do domu, poszła spać… A rano zorientowała się, że psa nie ma. Szukała, nie znalazła. I do głowy jej nie przyszło, żeby zadzwonić do schroniska.

I co teraz? Oddać psa – nie oddać? Suczka na widok pani ucieszona, właścicielka zresztą też… Stanęło na tym, że zwierzak wrócił jednak do domu, do siebie. A pani zobowiązała się przy świadkach, że natychmiast porozumie się ze zjawami i będzie kontynuować leczenie. A nasi bezogoniaści i wolontariuszka, co mieszka w pobliżu, będą to sprawdzać. No, pożyjemy, zobaczymy. Też będę pilnował tej sprawy.

Potem odwiedziłem Tigera. To amstaf, niby nieduży, ale klata taka, że szacunek! Rasowy, ale nosa nie zadziera. Ktoś go wywalił, pewnie jak się okazało, że jest chory. Bo jest – padaczkę chyba ma. Tak powiedziały zjawy. Dostaje jakieś środki, więc już nie ma ataków. I niby normalny jest, przyjazny, bezogoniastych kocha… Ale czy ktoś weźmie chorego psa? Więc pewnie już tu zostanie.

Pora kończyć – żarcie niosą. Ciekawe, co dziś dają…



Wrrredaktor Cygan




[1] Wolontariusze – osoby z dobrego serca pomagające w schronisku w czasie wolnym. Za mało ich! No to kto ma wolny czas i trochę ciepłych uczuć dla zwierzaków – to zapraszamy! Dla wszystkich się znajdzie robota. I miejsce w naszych serduchach. A miejsca w nich duuużo!


[2] Zjawy – no co tu tłumaczyć! Zjawy, bo się zjawiają. W schronisku. Ale czasem się do nich jeździ. I – tabletka, zastrzyk, coś tam jeszcze… Czasem boli, ale pomaga. Bezogoniaści jakoś je po psiemu nazywają. Pojedyncza zjawa to wrrreterrrynarzrzrz.


[3] Słoń – nie wiadomo co. Bezogoniaści tak mówią, jak któreś z nas ma apetyt. Więc chyba coś dużego. Wielka puszka? Licho wie.

czwartek, 18 listopada 2010



No i znowu tydzień minął. Trochę się działo, bo… ale chyba lepiej się schowam, bo zimno dzisiaj jak w psiarni. Bezogoniaści[1]-wymyślają czasem takie określenia, że nie wiadomo, co o nich myśleć. Jak w psiarni! A gdzie indziej to już niby nie? Też! Sami chodzą poubierani na cebulkę, a niektórzy to jeszcze coś piją. Rozgrzewającego. Widziałem na spacerze.
Właśnie przyszła niedawno jakaś kobieta z synem. Rozgrzewała się przedtem mocno, bo czułem aż u siebie. I dalej gadać, że jej sąsiadka psa ukradła i chyba oddała do schroniska, więc ona go przyszła zabrać, bo to nieprawda, że jej dzieci się nad tym psem znęcały, że to sąsiadka wredna, a dzieci dobre, a pies kochany, więc oddawajcie, jak go macie, a on taki śliczny był, ona go tu sobie zaraz poszuka… Rozumiecie? Ale psa nie było, nikt tu takiego nie przyprowadził… Poszła wreszcie. Do bramy jakoś trafiła, a później nie wiem… Ten jej pies chyba sam zwiał. I wcale mu się nie dziwię.

Widziałem Arctica – on ma za parę dni iść do ludzi. Ci wyglądają w porządku. Dowiedzieli się dokładnie od naszych bezogoniastych, co mają przygotować w domu na jego powitanie. Poszczekaliśmy trochę. Przychodzą do niego codziennie w odwiedziny, oglądają, na spacery wyprowadzają. Będzie miał dobrze.

I jakiegoś nowego przywieźli. Z nim to coś nie tak… Padł na ziemię i tak się dziwnie rzucał… Bezogoniaści mówią, że to chyba padaczka czy jakoś tak. Popędzili zaraz po lekarstwa, dali mu – przeszło. Zobaczymy, co będzie dalej.

Dowieźli też z interwencji[2] dwie nowe suczki z małymi. Jedna miała się całkiem dobrze, ale drugą strasznie kleszcze obsiadły. Trzeba jej było te kleszcze usuwać. Popatrzyłem trochę z boku, jak to robią. Suczka zerknęła na mnie i mrugnęła – podobało jej się to. Małe też ma przyjemne – chyba znajdą się dla nich chętni do adopcji[3].

Potem poszedłem w odwiedziny do Tipsy. Jak ją przywieźli, miała takie dłuuugaśne pazury, że zaraz ją tak nazwali: Tipsy. Ale poza tym miała paskudne guzy i trzeba ją było operować. Powieźli, zrobili co trzeba, przywieźli z powrotem. Całą listwę mlekową jej usunęli przy okazji. To było parę dni temu, a dzisiaj widać, że wszystko będzie w porządku. Rany goją się doskonale, a ona zadowolona łazi, szczeka, bawi się… Tylko opatrunki jej przeszkadzają, więc zrywać próbuje i co chwilę trzeba je poprawiać. Beethoven ma podobnie. Też go zoperowali, usunęli guza z łapy. Ogromny był. A teraz pies, jak nikt nie widzi, zrywa sobie te opatrunki, ale celowo to robi, bo lubi, jak się łazi koło niego. Leży wtedy rozwalony, pozwala się bandażować, a gębę ma taką rozanieloną, jakby przed chwilą zeżarł kilogram schabu!

A potem był telefon i bezogoniaści popędzili samochodem na kolejną interwencję. Późno wrócili i przywieźli jakąś suczkę, trochę do wilka podobną. Nie chciała dać się zamknąć w kojcu, zęby pokazywała, musiałem zagadać do niej, uspokoić. Okazało się, że szła sobie spokojnie drogą, gdzieś za Ochlą, ze swoim kumplem, też wilczkiem. I jego potrącił samochód. Ktoś – może zresztą ten, kto potrącił - zadzwonił tu do nas no i nasi bezogoniaści pojechali. Jak chcieli zabrać wilczka z pobocza, to ta suczka zaczęła go bronić: warczała, obiegała w koło, nie dopuszczała… Ale bała się, w końcu więc pozwoliła i jego zabrać, i siebie do samochodu zapakować. I do lecznicy! A tam popatrzyli i powiedzieli, że miednica strzaskana i łapa. I pytają, czy składać zwierzaka, czy… brr! Nasi bezogoniaści powiedzieli, że składać, bez gadania, no to uśpili wilczka, na stół i do roboty… Nie wiadomo, co będzie, bo został tam, w lecznicy. Poczekamy, aż go przywiozą, zobaczymy…

Ciemno tu, klawiatury nie widać. Chyba jednak znowu wyjdę. Zresztą, czy muszę o wszystkim pisać od razu? Nie piekarnia! Lepiej pójdę do stróża, poszczekam… Pewnie się nudzi. Sam w taką ciemną i zimną noc… Bezogoniaści też potrzebują towarzystwa. A jaki towarzysz może być lepszy od psa?



Wrrredaktor Cygan






[1] Bezogoniaści – jak ktoś nie rozumie, co to znaczy, to znaczy, że sam jest bezogoniasty. Nasi bezogoniaści - ci, co się kręcą po schronisku i służą psom: sprzątają, jeść dają, wychodzą na spacery i takie różne

[2] Interwencja – wyjazd po bezpańskiego psa (lub kota)


[3] Interwencja – wyjazd po bezpańskiego psa (lub kota)