Ciekawe, co u
Grozika. Fajna z niego bestia! Cieszyliśmy się, jak poszedł do nowego domu, bo
wszyscy go tu polubili. Młody, rozszczekany, ruchliwy i w dodatku bokserek.
Majka opowiadała, że raz obserwowała go na spacerze. Zwykle
wychodził nie na smyczy, ale na lince, długiej, takiej na dziesięć metrów.
Lubił przestrzeń, ruch, niech więc się wybiega. Prowadził go wolontariusz,
starszy, silny, kawał chłopa. No i szli sobie przez las.
I nagle,
nieoczekiwanie – dla bezogoniastego – Grozik szarpnął ostro. Bo nagle,
nieoczekiwanie – dla bezogoniastego i Grozika – pojawiło się z przodu kilka
saren.
- Mięcho! –
ryknął Grozik i pogalopował.
- …….! –
rzucił mięchem wolontariusz zmuszony do galopu.
Sarny gnały
zygzakami, Grozik – prosto jak strzelił, a wolontariusz tak jakby
wachlarzykiem: hyc fruuu w prawo, hyc fruuu w lewo… Sarny pędziły w ciszy.
Szczekanie Grozika odbijało się echem. Wolontariusz odbijał się od drzew.
Potem sarny
skoczyły obok kępy młodych sosenek, Grozik za nimi, a bezogoniastego akurat
zniosło w przeciwnym kierunku. No i wzięli tę kępę z dwóch stron. Nastąpiło
szarpnięcie, oba końce linki gwałtownie zbliżyły się do siebie i Grozik z
wolontariuszem z lekka tryknęli się narządami do myślenia.
Potem chwilę
leżeli, dyszeli i patrzyli na siebie mętnym wzrokiem…
A potem
ładnych parę minut wyplątywali się z kępy i wytrząsali igliwie z sierści i
ubrania.
A potem
wrócili do schroniska. Obaj czegoś niezadowoleni. Ot, niefart! Albo fart?
Zależy, z której strony patrzeć!
Czas jakiś
później zadzwonił telefon. W jednej z podmiejskich dzielnic zauważono
błąkającego się psa. Młodego, małego, brązowego w czarne łaty. Bezdomny był i w
ogóle. No to jeden z naszych bezogoniastych wsiadł w samochód i pojechał. Na
miejscu zlokalizował psa natychmiast. Zwierzak wlazł na czyjeś podwórze i się
wałęsał. To nasz bezogoniasty założył rękawice i też wlazł na podwórze. Nie,
żeby się wałęsać, ale celem wyłapania. Podszedł nawet dość blisko, nim kundel
go zauważył. Ale jak już go spostrzegł, to nie dał mu w spokoju wykonać
obowiązku służbowego, tylko kita do płotu! Bezogoniasty za nim. Psiak hyc – ale
płot był za wysoki, więc tylko zawisł na nim przednimi łapami i drapał tylnymi,
żeby wspiąć się wyżej. A bezogoniasty go cap! Na co pies się okręcił i też cap!
Wtedy bezogoniasty stwierdził, że zaraz zwierz poszarpie mu służbowe rękawice!
Co pies potwierdził. No to bezogoniasty cofnął ręce. A psu udało się akurat
wdrapać tylnymi łapami na płot. Z czego skorzystał i znalazł się po drugiej stronie.
Po nim bezogoniasty skoczył na płot, złapał się go przednimi łapami a tylnymi
drapał, żeby wspiąć się wyżej. Aż się wreszcie wspiął i zeskoczył po drugiej
stronie. Ale psa już nie było. Tylko okoliczne, udomowione, widząc i czując, co
się dzieje, rozszczekały się, dopingując uciekiniera.
I zwiał. Ot,
niefart! Albo fart? Zależy, z której strony patrzeć.
A
teraz niedawno Musiek… Mały, długi, białawy, futrzasty psiak. Dorosły już. I
dziki. Swoich bezogoniastych chyba nigdy nie miał. Szwendał się po okolicach i
jakoś wiązał koniec z końcem: tu ochłapek, tam ochłapek… Najczęściej kręcił się
po niedalekiej wiosce. Bezogoniaści widywali go tam przez dobre dwa lata,
przywykli, ale wreszcie któryś nie wytrzymał i zawiadomił schronisko.
No i nasi
zabrali Muśka. Siedział z nami kilka miesięcy i niezbyt mu kojcowe życie
służyło. Przyzwyczajał się, ale powoli. Słuchał, o czym szczekamy i uczył się.
Aż tu niedawno
słyszę:
- Tyson! –
Musiek szczeka. Patrzę i widzę, jak lezie na smyczy za jakimś bezogoniastym.
- Spacer? –
pytam.
- Nie, do
drugiego domu idę! Adoptowali mnie!
- Do drugiego?
– dziwię się. – A miałeś w ogóle pierwszy?
Musiek zaczął
się zapierać, bo dotąd szli dość szybko. Bezogoniasty próbował go delikatnie
ciagnąć.
- Miałem!
Tutaj przecież!
No masz!
Uważał schronisko za dom! W pewnym sensie racja…
- Jasne!
Trzymaj się, stary! I nie rób wstydu pierwszemu domowi!
Poszli. Musiek
zerkał za siebie, ale szedł grzecznie przy nodze bezogoniastego. Nauczył się w
międzyczasie.
I minęło kilka
dni. Aż tu w niedzielę po południu rozszczekała się pierwsza wiata. Wylazłem z
budy i kogo widzę? Muśka! Łazi od kojca do kojca i wita się z psami. Brudny jak
nieboskie stworzenie, zmechacony jakiś. Jak stąd wychodził, był czyściutki i
wyszczotkowany. Jeden z naszych bezogoniastych też go zauważył, ale nie poznał
w pierwszej chwili. Podszedł, założył mu obrożę i grzecznie zaprowadził do
kojca. Psiak zdążył mi tylko „cześć” zaszczekać.
Potem był
telefon do tego bezogoniastego, który adoptował Muśka. Okazało się, że dwa dni
wcześniej poszli do osiedlowego sklepu po zakupy. A tam kręciły się inne psy.
No i szczekanie, warczenie, podskoki – Musiek zdenerwował się a może przeląkł,
wysmyknął się z obroży i zwiał. I wrócił do schroniska.
Jeszcze tego
samego wieczora bezogoniasty przyjechał po niego i poszli…
Niefart? A
może fart… Zależy, z której strony patrzeć.