Oczami Bezdomnego Psa

środa, 28 sierpnia 2013

ZAGŁADA TACHORGÓW



Jak wakacje to wakacje. Dość sprawozdawczego realizmu. Przynajmniej na koniec wakacyjnej laby. Dzisiejszy post ma formę rozrywkową – s-f! Zdarzenia są prawdziwe, tylko konwencja niezwyczajna. No dobra, trochę pofolgowałam wyobraźni, ale tylko trochę. Rozumiecie, nie wszystko pies pamięta, a to działo się już jakiś czas temu. Trzeba więc było uzupełnić…

…bie sobie płynęły spokojnie. Taka to była planeta.                         
A na Przystani Osamotnionych Kurdli[1] od samego rana nic się nie działo. Jej mieszkańcy odzywali się z rzadka i niemrawo. Za gorąco było, bo oba słońca nie żałowały sobie. I dopiero, gdy już minęło południe, obudził się wideofon. Obudzili się też nasi Ładziciele Osamotnionych. Z ekranu patrzyła na nich starsza Grünberżanka i trajkotała szybko i tajemniczo:
- Tu ja! Tu ja! Jak mnie słychać? Lover!
- Over, miła pani, over!
- Co?... Aha! Głodnemu… No, w każdym razie mam sąsiada, co hoduje tachorgi[2]! I jedna samica jest bardzo smutna! On chyba jej coś robi! Przyjedźcie, sprawdźcie!... Lov… znaczy, tego…
- Sprawdzimy, droga pani! Bez odbioru.
Po dziesięciu minutach byli w drodze. Rzęchor unosił się nad gręźlami wzbijając nieznaczne chmurki pyłu. I oto już Nowe Osiedle: aluminium, włókno syntetyczne i cała masa szkła smukłymi iglicami wzbijało się pod niebo. A na samym środku chatynka jak za starych, pionierskich czasów: cegła, tynk, czerwone dachówki i podwóreczko za żywopłotem z nieprzycinanych kłujzadków. Osadnik nie ugiął się. Nowi nie wyperswadowali mu. Słuchać nie chciał. I żył surowym życiem przodków z tachorgami w zagrodzie. Darły się, więc się od niego odgrodzili wysokimi ekranami wygłuszającymi. Śmierdziały, więc dokoła posadzili w czterech rzędach krzewy różowych woniaczy…
A tachorżyca była smutna rzeczywiście. Łeb zwieszony, pysk półotwarty, ledwo stąpami powłóczyła. A dzydzle miała nabrzmiałe jak rzadko która.
- Pewno, że smutna – pokiwał głową Osadnik odpowiadając na pytania Ładzicieli Osamotnionych. – Małe miała, ale zdechły. No to jak ma być wesoła?
- A co im się stało?
- Cholery te Nowe, złośliwce jakieś, e-papieru nawrzucali przez ogrodzenie i małe to zżarły. No i skręciło je… A u niej, sami widzicie, mlaści w dzydzlach jak u każdej szamoróbki. Ściągam trzy razy na dzień, łap już nie czuję… Ale żal gadziny, bo cierpi. No i męczymy się tak już od tygodnia. I jeszcze się trochę pomęczymy…
Ładziciele rozejrzeli się. Reszta tachorgów wyglądała doskonale. W zasadzie nie mieli tu czego szukać. Podziękowali, zasalutowali, do rzęchora wsiedli i z powrotem na Przystań…

Minął miesiąc…

Kurdle rozdarły się po swojemu, jak zawsze, gdy przychodził ktoś nowy. Strosze[3] też powystawiały łby z legowisk. No więc naszym Ładzicielom Osamotnionych nie zostawało nic innego, jak też się zainteresować. I widzą: nadchodzą Łowcy Wielkie D[4]. 
Mocarni byli. Weszli, giwerę ze szczękiem postawili w kącie i rozwalili się na krzesełkach.
- Sprawa jest – powiedział pierwszy Łowca. – Trzeba ją wspólnymi siłami!... Pogadajmy!
Ładziciele spojrzeli zdziwieni na siebie. Dotąd z gadania niewiele wychodziło. Niby ten sam język, a dogadać się nie szło. No, ale czemu by nie spróbować jeszcze raz?
- Był taki jeden stary – kontynuował pierwszy Łowca. – Tachorgi hodował, na paszę wyprowadzał, a mieszkał z nimi byle gdzie. Ale sfiksował i wzięli go do JestBajkowoKolorowoDająŻrećCichoSiedź. A tachorgi zostawione same sobie zdziczały. Teraz łażą po polach-lasach, szkody czynią. Całe łany żytni poniszczyły, na drogi wyłażą, wprost pod rzęchory, w końcu jakiś wypadek spowodują… Wyłapać je trzeba.
- A sami nie możecie? – spytał jeden z Ładzicieli.
- Ech, na górze chcą, żeby je humanitarnie… Zapieścić, zagłaskać i do zagrody… My takich pułapek nie mamy. A u was zdaje się, są…
- Też nie ma. Ale zrobić można…
Nasi Ładziciele wywiedzieli się jeszcze na wszelki wypadek, czy to nie o te tachorgi chodzi, u których miesiąc temu interweniowali. Ale nie, szło o inne.
No więc w dwa dni Ładziciele zrobili zagrodę-pułapkę. Z pionowych palików i poziomych lin. I byli gotowi. Chcieli wziąć z sobą jednego kurdla, może się przydać. Padło na Tysona, ale się wyłgał – uczulony na smród tachorgów. Więc pojechali sami.
Łowcy czekali już na miejscu. A w tle, na skraju lasu, pasły się tachorgi. Ładziciele szybko powbijali paliki w ziemię, liny rozciągnęli i zaczęło się polowanie z nagonką. Zaszli tachorgi od tyłu, z lewej i pomalutku, po cichutku, że ani mru mru…[5] Trzy kroczki do przodu i stop… Trzy kroczki i stop… A tachorgi: zerk zerk – i trzy kroczki do tyłu… Zerk zerk – i do tyłu (w stronę zagrody). Wtedy z prawej wyskoczyli Łowcy, z tupaniem i wołaniem: „Tachory do nory!!”. No i tachorgi dały w długą.
Łowcy zawrzasnęli z uciechą do Ładzicieli:
- To teraz po naszemu! Z giwery! Na sen im damy!
Padli na ziemię, załadowali giwerę strzykawką i podczołgali się do tachorgów. Na kilkanaście metrów.
           
I ognia! Skutek było widać. Jakieś dwa metry od tachorgów kępka zdarnionej muravii podskoczyła, zaszeleściła protestująco i zapadła w sen… Tachorgi łby podniosły i odeszły parę kroczków. Drugi Łowca wyrwał pierwszemu giwerę.
- Naucz się strzelać najpierw! Teraz ja!
I łup! Skutków nie było widać, chociaż właściwie… Bo nagle, ni stąd, ni zowąd, zaczął padać deszcz…
- Ech! – warknął drugi Łowca. – Do wielkiej d… ta giwera…
Jeden z tachorgów wspiął się na tylne stąpy, przednimi wykonał gest „takiego wała” i całe stado zapadło w las.
- Trudno – powiedział jeden z Ładzicieli. – Spłoszyliśmy je. Muszą się uspokoić. Wrócimy za trzy dni…

Ale w dwa dni później na Przystań Osamotnionych Kurdli przyszła wiadomość, że już po tachorgach. Podobno rozszarpały je dzikie kurdle… Śladów żadnych nie znaleziono. Ale – znów podobno – byli świadkowie, którzy nocą słyszeli przerażające wrzaski ginących tachorgów: „Mee-e-e-e-e!...”


[1] Kurdle - kto czytał Lema, temu wydaje się, że wie. Ale nic bardziej mylnego! Lem kłamał. Kurdle to zupełnie inne zwierzęta. A co to Przystań Osamotnionych Kurdli? Ojej, a skąd  my to wszystko piszemy?
[2] Tachorgi – kto czytał Strugackich, temu się wydaje, że wie. Ale nic bardziej mylnego! Strugaccy kłamali. Tachorgi to całkiem inne zwierzęta!
[3] Strosze – dziwne, ale nikt ich dotąd nie opisał. Choć to może i lepiej: lepiej nic nie pisać, niż kłamać! W każdym razie to takie niewielkie, różnie umaszczone, na czterech łapach, z ogonem i wrzeszczące czasem „miau”!
[4] Łowcy Wielkie D – nie mylić z kabaretem Łowcy Kropka B. Choć i ci, i ci robią niezłe jaja!
[5] Ani mru mru – też jest taki kabaret; też nieźli jajcarze. Ale tu zupełnie o nich nie chodzi…

niedziela, 25 sierpnia 2013

SŁYNNE UCIECZKI



Tyson rozwalił się na środku kojca, wziął w pysk kawał grubej gałęzi, którą dali mu bezogoniaści, żeby sobie pogryzał, gdy będzie się nudził i zamyślił się. Wreszcie zapytał:
- Ayha, heu hhy uhehayo oh uehhohoiahhyh?
- Co??
Wypluł gałąź.
- Pytam, czemu psy uciekają od bezogoniastych?
- Pytasz, jakbyś sam nie wiedział.
- Niby wiem… Bo im u bezogoniastych źle… Bo potrzebują ruchu, a bezogoniaści trzymają je w zamknięciu… Albo już taką mają naturę, że tylko na swobodzie dobrze się czują… Albo ciekawość… I jeszcze inne takie…
- No właśnie. Zależy od psa. I od warunków, w jakich żyje… Ale czemu pytasz? Znów złapali jakiegoś uciekiniera?
- Właśnie, że nie złapali.
- Dobra, opowiadaj, a potem popiszemy…

Był sobie Moris. To znaczy pewnie jeszcze jest – ale gdzie? Taki o pies:
          


W schronisku nie posiedział długo i poszedł na wieś, do kojca. Jego nowi bezogoniaści wyglądali w porządku, kojec też nie najgorzej. Przynajmniej na zdjęciu… No to jedź, psie, i niech ci się wiedzie.
Po kilku miesiącach nasi wybrali się do niego z wizytą poadopcyjną. I co widzą? Kojec otwarty, a Moris – słysząc nadjeżdżających – wypada z tego kojca i leci do bramy. Ale jest na długim łańcuchu! A przecież łańcucha miało nie być!
No więc rozmowa z jego bezogoniastymi. I co się okazuje? Ano, jak na ruchliwego psa Moris ma kojec za mały. Bezogoniaści puszczali go więc, by sobie polatał po podwórzu. Tyle, że dookoła posesji ogrodzenie niziutkie. A zaraz za ogrodzeniem – cudowny las! Który pies, zwłaszcza mający w sobie krew husky, wytrzyma spokojnie taki widok? Więc Moris przez ogrodzenie i do lasu! A bezogoniaści za nim. Poganiali za psem, ale dopaść go nie mogli. Sam wrócił, jak już miał dość latania.
Parę dni był spokój, a potem znów Moris wybrał się do lasu…
I powtarzało się to coraz częściej. A tuż obok posesji znajduje się ruchliwa droga! Tylko czekać, aż… tfu, odszczekać!
No i bezogoniaści mieli dość. Kupili długi łańcuch, przymocowali do budy i gdy otwierali kojec, by Moris pobiegał po podwórku, zaraz mu ten łańcuch zakładali.
I co robić? Kojca, z różnych względów, powiększyć się nie da. Całe ogrodzenie wokół posesji podwyższyć? Kilkaset metrów! Środków brak, zwłaszcza, że ogrodzenie nie byle jakie! Łańcuch to ostateczność, oni sami o tym wiedzą i Moris go nie znosi…
Długo rozmawiali z naszymi bezogoniastymi. Stanęło na tym, że lepiej będzie (i dla nerwów bezogoniastych, i dla Morisa) poszukać mu innego domu.
Poszły ogłoszenia w Internecie, rozpytywanie znajomych… Bez skutku. A czas mijał…
I niedawno tamci bezogoniaści zadzwonili do schroniska, że Moris znów zwiał. I tym razem nie wrócił…

Był też Bereś. Duży, owczarkowaty samiec w kwiecie wieku. Spokojny, kontaktowy, za pan brat z bezogoniastymi i innymi psami. Ale ze względu na wzrost i sporą masę robił wrażenie. Tyle, że smyczy nie lubił i na spacerach próbował często pozbyć się jej wraz z obrożą. Trzeba mu więc ją było mocno zapinać. No i miał w oczach ten błysk: po dobroci wszystko ze mną można, ale po złości – lepiej nie zaczynać!
           
Trafił się młody bezogoniasty z dużym gospodarstwem rolnym z odległej wsi. Szukał psa, który zamieszka na podwórzu, a czasem będzie wraz z nim wychodził patrolować pola. I straszyć dziki, które wyłażą z lasu i robią szkody w uprawach. Czyli – coś dla psa z ikrą.
Bezogoniasty przeszedł się po schronisku i wybrał Beresia. Nawet się nie zastanawiał. Bereś ze swojej strony też nie widział przeszkód – dogadali się natychmiast.
Parę dni wystarczyło, by Bereś zadomowił się na nowym miejscu. Latał po podwórzu, oswajał sobie bezogoniastych i bez szemrania wykonywał polecenia: siad, łapa, stój… Bezogoniasty uznał, że zawiązała się między nimi szorstka, męska przyjaźń. I po tygodniu może wyprowadził Beresia wieczorem w pole. Bez smyczy!
Pies odnalazł się po kilku dniach w schronisku w odległym mieście. Miał chipa, więc pracownicy tamtego schroniska zaraz zadzwonili do nas (jego nowy bezogoniasty nie zdążył chipa przerejestrować). Nasi natomiast wykonali telefon do właściciela Beresia. Trochę źli byli, że bezogoniasty nie posłuchał ich uwag. Każdemu adoptującemu zwierzę przede wszystkim wbija się do głowy, że pies na nowym miejscu, u nowych bezogoniastych, przynajmniej miesiąc nie może poruszać się bez smyczy. Ale niektórzy wiedzą lepiej.
Bezogoniasty pojechał po Beresia i zabrał go do domu.
A niedawno zadzwonił do nas z pytaniem, czy Bereś przypadkiem nie wylądował u nas… Nie, a dlaczego?... Bo spacer, bo pole, bo bez smyczy…
Czy ci bezogoniaści niczego się nie uczą?

Może chociaż gotowania smakowitości się nauczą!

aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce



            Że to nie kolejny przepis? Ano, nie. „Nieregularnik kucharski”, tom pierwszy, został już w całości opublikowany na blogu.
Po kompletnego e-booka zapraszamy do naszej Biblioteki im. Mieszańca Cygana. Już od dzisiaj!

środa, 21 sierpnia 2013

CHODZĄ NIESZCZĘŚCIA PO BEZOGONIASTYCH…



- Tyson, nudzisz się, jak mnie nie ma?
- Nieee… Wik mnie odwiedza codziennie. Razem z tym malutkim staruszkiem… jak mu tam?
- Czaruś?
- O, właśnie! Kręcą się obaj swobodnie po schronisku, do biura zaglądają, nowości przynoszą.
- Czaruś to nawet w biurze mieszka.
- A nie! Nie słyszałaś?
- Nie, a co?
- Już trochę doszedł do siebie, wzmocnił się, no to bezogoniaści postanowili wyprowadzić go z biura. A że się tak z Wikiem zaprzyjaźnił, to teraz mieszkają sobie razem. U Wika, na balkoniku! W biurze już tylko Lord został. Coraz rzadziej wychodzi. Na dłuższe spacery już siły i zdrowia nie ma… Siku-kupa i z powrotem… Możesz mu już powoli szykować miejsce za Mostem…
- Odszczekaj, Tyson!
- No co? Każdemu przychodzi na koniec… I nam, i bezogoniastym… Coś ci opowiem, a ty to potem ubierzesz w ładne słówka. Słuchaj…

Kawał drogi za miastem to było. Pies jechał sobie samochodem ze swoją bezogoniastą. I z jej córką, zdaje się… Gdzie się tam wybierali – nie wiadomo. Ale nie dojechali. Wypadek był… Pies przeżył. Zawiadomiono naszych, pognali i zabrali zwierzaka z miejsca wypadku. I od razu do zjaw, bo psiak był w szoku. Zbadano go dokładnie – cały. Dostał różne zastrzyki, przesiedział noc w lecznicy i przywieziono go do nas. Powolutku dochodził do siebie, ale… Strach było spojrzeć mu w ślepia. Leżał i dyszał…
Na drugi dzień zgłosił się ktoś z rodziny… Opowiedział trochę o zwierzaku. To trudny pies. Podobno dogadywał się tylko ze swoją bezogoniastą i właśnie z tym członkiem rodziny trochę. Innych bezogoniastych nie akceptował. A teraz jego bezogoniastej już nie ma…
Zamieszka teraz z tym bezogoniastym, co przyszedł. Zaraz po pogrzebie…

A swoje innych starszych bezogoniastych mieszkało sobie w mieście. Matka z synem. I nocą wybuchł pożar. I ogień, i dym, i czad… Bezogoniaści trafili do szpitala. Dla matki było już za późno. A syn wciąż walczy o życie…
Razem z nimi w mieszkaniu były trzy koty. Ocalały. Gdy tylko zaczęła się akcja ratunkowa i ktoś otworzył (albo wywalił) okno, jeden z nich uciekł i już nie wrócił.
Pozostałe dwa wlazły głęboko pod szafę i tam trzęsły się ze strachu. Ani myślały wyjść…
Przyjechała zawiadomiona o nieszczęściu rodzina. Nieliczna. Jeden bezogoniasty, bardzo zapracowany zresztą, załatwiał wszystkie formalności. I tylko on pomyślał o sierściuchach.  Jednego z nich zgodzili się wziąć sąsiedzi. Jakoś wyszedł do nich spod szafy. Tego drugiego postanowił zabrać sam bezogoniasty. Skontaktował się ze schroniskiem, bo po pogrzebie musiał wyjechać służbowo na parę dni. Pytał, czy kota można gdzieś przechować do jego powrotu. Do schroniska oddać go nie chciał. Nasi doradzili mu hotelik dla zwierząt. Przy okazji, stwierdzili, kota się zaszczepi. Bezogoniasty będzie miał problem z głowy. I na tym stanęło.
Ale na drugi dzień bezogoniasty zmienił plany. Postanowił wpierw wrócić do siebie, odwieźć tam kota, a dopiero wtedy pojechać w służbowy wyjazd. Ano, pewnie to i lepiej dla sierściucha…

Śmierci, pogrzeby… Chodzą nieszczęścia po bezogoniastych. Dla ich psów bardzo często oznacza to trafienie do schroniska. Ale nie zawsze, jak widać. Są tacy bezogoniaści, którzy nawet w smutku i żałobie pamiętają o zwierzętach swoich bliskich zmarłych… Sami z siebie pamiętają. I mówią, że to ich obowiązek – wobec zmarłych i wobec ich zwierzaków.
            Dobrze!
I jeszcze jedna historia. Trochę inna, ale też śmiercią naznaczona.

Mieliśmy tu przez miesiąc Litę, młodziutką, miłą, narwaną i zupełnie niewychowaną suczkę. Skundlona, by tak rzec, amstafka. Śliczna panna! Ale dla kogoś, kto potrafi zapanować nad jej wybuchowym charakterkiem.
           


Jak o niej pisaliśmy, nikt, prawdę szczeknąwszy, nie sądził, by prędko znalazła sobie bezogoniastych. No bo rzadko kto chce mieć w domu psi huragan. A tu, proszę, znaleźli się, trochę Polacy, trochę Niemcy – młode małżeństwo i teściowa. Zauroczyli się Litą. Ona nimi jakby mniej, to znaczy zaczęła pokazywać rogi, gdy próbowali ją brać na spacer. Ale jakoś się dogadali, choć nie od razu.
Potem oni wyjechali, nasi zaczęli sprawdzać warunki, na które pójdzie Lita, przeprowadzali badania, wyrabiali suczce paszport, a bezogoniaści z zagranicy pracowali u siebie, powiększając i zadaszając kojec, który mieli przy domu. Był już termin wyznaczony, kiedy przyjadą po Litę…
I buch! Nagle wiadomość: zmarł mąż starszej bezogoniastej, będzie pogrzeb – przyjazd po psa na razie niemożliwy. Nnno tak, niejeden w schronisku pomyślał sobie: teraz pogrzeb, potem żałoba, potem wyjazd, żeby podleczyć skołatane nerwy, potem jeszcze jakieś trzęsienie ziemi… I w sumie Lita zostanie z nami… Bo to pierwszy raz?
Ale nie! Parę dni temu młodzi przyjechali. Formalności były załatwione, więc szybko zapakowali ją do samochodu, ona pomachała nam ogonem – i odjechali.

niedziela, 18 sierpnia 2013

POLICJAAAA!...



- Majka!
- …
- Maajkaaa!...
- …
- MAAAJKAAAA!...
- Cicho, nie wrzeszcz! Jestem. O co chodzi?
- Bo ty sobie gdzieś latasz, a my mamy święto! I to jakie!
- Co za świę… Tyson! Dlaczego wszystkie psy wtrzeciejj wiacie leżą brzuchami do góry i z łapami do nieba?
- No właśnie o to chodzi…
- O świętowanie? To bezogoniaści świętują brzuchami do góry, nie psy!
- Oj, przestań! Musiałem sprawdzić…
- Co? Czy grzybicy pazurów nie mają? Nie mają! I z tego powodu ogłaszasz święto?
- Przestań wreszcie, stara suko duchowata! Musiałem sprawdzić obliczenie! Ale sam mam za mało pazurów, no to na ich pazurach liczyłem.
- Przecież znasz cyfry. Nie mogłeś zrobić normalnych obliczeń?
- Zrobiłem, ale wolałem sprawdzić. Wiesz, te cyfry pisane to mi się jeszcze czasem mylą. Dziewiątka z szóstką na przykład, a czasem i dwójka z piątką, jak niewyraźnie napisane… A pazur to zawsze pazur. Wysunąć można, dotknąć, podrapać…
- I obciąć też. Przynajmniej niektórym trzeba by było…
- Trzeba, trzeba… No więc na pazurach obliczyć można, prze-a-na-li-zo-wać…
- Haulera! Jakie mądre amstafisko! Jakich to słów używa! No i co ci wyszło?
- Że ostatnio opublikowany na naszym blogu post był dwieście pięćdziesiąty! Rozumiesz? Ćwierć tysiąca postów napisaliśmy!
- My? To znaczy kto?
- No… Najpierw Cygan, potem długo ty… I ostatnio ja… też… troszeczkę…
- Dobra, Tyson, łeb do góry! Masz swój wkład w tego bloga i to nie byle jaki! Swoją drogą nawet nie pomyślałam, że to już tyle postów. Niezła książka by się z tego uskładała… Ale święto świętem, a tu trzeba dalej pisać. Post dwieście pięćdziesiąty pierwszy. Do roboty, amstafku!... I niech te psy wstaną!
- Ale ja chciałem jeszcze raz przeliczyć, na wszelki wypadek.
- Ile ci to zajmie?
- Do rana skończę.
- A jak rano przyjdą bezogoniaści do pracy? I zobaczą całą wiatę psów leżących martwym bykiem z łapami do nieba? Wiesz, co się stanie? Na atak serca padną!
- No dobra, dobra… Psy, wstawać! Bo nam obsługa wyzdycha na serce!

No to tak: jeżeli chodzi o stróżów, to my tu, w schronisku, znamy naszych panów stróżów i niektórych stróżów prawa – policjantów i strażników miejskich. Z tymi ostatnimi mundurowymi bezogoniastymi spotykamy się częściej, z pierwszymi – rzadziej. Rzadziej więc o nich piszemy. Dziś trochę nadrobimy zaległości.

Jakiś czas temu poszedł ze schroniska na własne ten no… Jak mu było… Hej, psy, jak się wabił taki młody szary kundel, co w tamtym roku mieszkał na dwójce koło Gryzaka?... Co, żaden nie pamięta?... Psiamnezja żre to całe czworonogie towarzystwo… Chociaż z drugiej strony taki to był pies, spokojny, szary, w oczy się nie rzucał…. Dobra, Tyson, jedziemy dalej... Wydawało się, że nieźle trafił. Wieś, duże obejście… W domu, co prawda, nie mieszka, ale na łańcuchu go nie trzymają. Tyle, że zwierzak ma jeszcze zielono we łbie i jak się trafi okazja, to zwiewa z podwórza. Okazje trafiają się rzadko, ale jednak… No i raz urwał się na giganta, jeśli wiecie, co to znaczy, ale daleko nie pobiegł – na drugą stronę drogi. Bo tam sąsiedzi trzymali króliki, które sobie po podwórzu kic, kic… No więc ten… no, ten pies… przez dziurę w płocie hyc, hyc, i jednego królika ham, ham… Od drugiego zdążyli go odciągnąć…
Zjawili się panowie policjanci, sytuację ocenili, szkody ocenili i spisali, i wyrok wydali: psa łańcuchem przykuć, albo uśpić!
Oj, groźna policja! 
Tak tu sobie myślimy: a może by tak te króliki bardziej zabezpieczyć? No bo jak w płocie dziury, że pies przelezie, to i królik może przekicać (skądinąd wiemy, że przekicuje i po drodze gania!). I tak sobie jeszcze myślimy: kiedy tak królik hyca sobie drogą i jakiś bezogoniasty samochodem nadjedzie i go buch – to co zawyrokują panowie policjanci? Kierowcę na łańcuch albo uśpić?... Oj, chyba nie – różnice zbyt wielkie między kierowcą a psem: kierowca jedzie na czterech kółkach, a pies goni na czterech łapach (bo królikowi w zasadzie wszystko jedno, czy go czworołapy czy czterokołowy…).
Głupoty jakieś wypisujemy, nie? 

Ale zaraz dalej sobie myślimy: może ta policja taka groźna, bo ma pracę ciężką i ryzykowną? Ot, na przykład taka historia, część jej kiedyś już sama Majka opisywała. W pewnym mieście żyła sobie Osoba. Jak rano wychodziła załatwiać swoje sprawy, to swoje dwa psy przywiązywała sznurkiem na podwórzu i znikała na całe godziny. Budy nie ma, miski z żarciem też, z wodą – podobnie. No i deszcz czy śnieg, słota czy mróz, psy stały sobie i czekały na Osobę. Ktoś w końcu zlitował się nad zwierzakami i zawiadomił policję. Ta przyszła, sprawdziła: rzeczywiście, zwierzakom dzieje się krzywda. I zadzwoniła do schroniska. Nasi przyjechali, stwierdzili – zima akurat była – że psy wyziębione, głodne i spragnione, więc zabrali oba do schroniska. Policjanci spisali protokół z zajścia, sobie zostawili egzemplarz, drugi schronisku przekazali.
O, proszę – dobra policja!
Tu zresztą trzeba dodać, że ta policja z tego miasta zawsze ze schroniskiem współpracowała wzorowo. I to sama, z własnej inicjatywy często. Nie trzeba ich było prosić i poganiać…
Tymczasem Osoba pojawiła się u nas jeszcze tego samego dnia z prasą i członkiem jednego z lokalnych towarzystw prozwierzęcych. Okazało się, że to w dodatku Ważna Osoba. Dała sobie wytłumaczyć, że źle postępuje z własnymi psami, obiecała – na piśmie – poprawę i zabrała psiaki do domu.
A potem złożyła na policjantów skargę do jakiejś Komisji Dypsy… dyscypli… No, jakiejś tam. Że oni zrobili prowokację polityczną. I że bezprawnie weszli na posesję. I wprowadzili innych. I że w ogóle krzywda jej, Ważnej Osobie, się stała! Uch, pierze leciało!
No i minął jakiś czas. Nasi musieli interweniować we wsi niedaleko miasta, o którym właśnie pisaliśmy. Zadzwonili po tę dobrą policję. A policja… No cóż, albo nie usłyszała, albo nie zrozumiała może… W każdym razie nie pojawiła się…
My się tu nawet nie dziwimy zbytnio. Ciężki los policjantów. Nigdy z całą pewnością nie wiedzą, z kim można tak do końca, w całym majestacie prawa, a z kim lepiej udać, że się nie widziało… No i co, ryzykować? A po co? Pies też, jak mądry, nie pcha pyska między drzwi a framugę…

I jeszcze jedna historyjka. W naszym schronisku pracują tak zwani „godzinkowcy”. To tacy bezogoniaści, którzy coś narozrabiali i teraz za karę muszą społecznie pracować ileś godzin. Niekiedy całkiem sporo jest tych godzin. No więc zgłaszają się z nakazem i pracują. Na przykład dziesięć minut z miotłą i pół godziny z papierosem… Któregoś dnia było takich dwóch. Jeden akurat wszedł w jakiejś sprawie do biura i rozmawiał z naszą bezogoniastą. I wtedy przyszli policjanci. Tacy bez mundurów. I zaczęli pytać o innego godzinkowca: czy się pojawia i pracuje, bo tak w ogóle, to oni go szukają, żeby go zabrać do takiego schroniska, w którym siedzą bezogoniaści, bo…
Ten godzinkowiec, który był w biurze, zaraz wyszedł i poleciał do tego drugiego. I łaps za miotły. Tak zaczęli zamiatać, że ich w kłębach kurzu zupełnie widać nie było! Maszyny do sprzątania po prostu!
Nasi bezogoniaści na kolana padli przed policją: kochani, przychodźcie jak najczęściej! Sama wasza obecność godzinkowców motywuje do pracy! W kwadrans zrobili więcej niż kiedy indziej przez cały dzień!
Policjanci roześmiali się i obiecali, że za następnym razem pojawią się w mundurach – motywacja będzie jeszcze większa!
O, proszę – jest i wesoła policja!

I tak to bywa.
Na marginesie, przypomniało mi się właśnie. Gdy kiedyś pisaliśmy scenariusze serialu telewizyjnego „Zdarzyło się psu..” – pamiętacie? – to szukaliśmy jakichś wzorów. No i dowiedzieliśmy się, że jest taki film pod tytułem „Psy”. Poprosiliśmy naszego pana stróża, żeby nam go załatwił i pokazał. Początkowo nie chciał, coś tam mruczał o piractwie, ale w końcu jakoś ten film ściągnął i obejrzeliśmy. I szczęki nam opadły! To był film o policji!
Coś w tym jest. Są policjanci groźni, są dobrzy, są weseli i tacy niedosłyszący… Całkiem jak psy! Kto wie, może kiedyś, w prehistorii, mieliśmy wspólnego przodka? „Nasze „Psiedzieje”, co prawda, nic o tym nie mówią, ale czy to wiadomo, co jeszcze odkryje nauka?

No to zanim odkryje, dodamy kolejny odcinek „Nieregularnika kucharskiego” – tym razem specjał dla dorosłych psów.


aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce

środa, 14 sierpnia 2013

W TYMCZASOWYCH DOMACH



Domy zastępcze (albo tymczasowe) to takie miejsca, do których trafiają zwierzaki ze schroniska, te najbardziej potrzebujące pomocy, te, które w schronisku mogłyby nie przetrwać. Na pewien czas trafiają…
Póki nie znajdą dla siebie prawdziwych domów.
Albo póki nie wrócą do schroniska.
Ale zdarza się, że taki dom tymczasowy staje się w końcu tym prawdziwym domem.
Różnie bywa…

Była sobie skarpa. Taka zwyczajna, ziemna, porośnięta trawą. A pod tą skarpą ciągnęły się rury, takie grubaśne, w których płynie zwykle ciepła woda. I albo wstrząsy – bo skarpa ciągnęła się wzdłuż ruchliwej drogi wylotowej z miasta – albo deszcze, albo wreszcie brakoróbstwo spowodowało, że część skarpy się troszkę zapadła i zrobiła się dziura. Taka jamka. I w tej jamce zamieszkał sierściuch, młodziutka, niewielka, bezdomna kotka. W pobliżu jest sporo firm, magazynów, więc kręci się zawsze sporo bezogoniastych. Widzieli kotkę, więc ktoś jej podrzucił coś do żarcia, ktoś postawił spodek z wodą – i żyła sobie. Jedna z naszych bezogoniastych też ją dostrzegła i zaczęła dokarmiać codziennie, kiedy wychodziła wieczorem ze swoimi psami na spacer.
Aż pewnego dnia coś się zepsuło. Albo zestarzało. Albo ktoś musiał zarobić trochę tego, co nie śmierdzi. I przyszli bezogoniaści z maszynami, i rozkopali kawał jezdni, i tę skarpę też. I zniszczyli sierściuchowi mieszkanie. No to siedziało biedactwo wieczorem przy wykopie i zastanawiało się, co z sobą zrobić. Nasza bezogoniasta szła akurat na codzienny spacer i widząc, co się stało, odprowadziła swoje psy do domu i wróciła po kotkę. Ta nie próbowała wiać, bo w ogóle to do bezogoniastych ciągnie jak opiłki do magnesu.
Bezogoniasta wzięła ją do siebie, do domu; do schroniska nie zaniosła, bo sierściuch jest mały i słaby. Za to śliczny i może być ozdobą niejednego mieszkania. Bo tu, gdzie jest teraz, zostać nie może. Tu już mieszkają trzy psy i cztery koty. I starzy lokatorzy stwierdzili jednogłośnie: dodatkowe cztery łapy w domu powodują zbyt duże zagęszczenie. Jedno zwierzę depcze drugiemu po odciskach. I miski już się nie mieszczą na podłodze. Więc apelują do bezogoniastych, którzy odczuwają potrzebę sierściucha w domu – zabierajcie tę małą! Jest już odrobaczona, odpchlona i wysterylizowana też! Poza tym jest maleńka, czarna z  brązowo-beżowymi plamkami nieregularnie rozrzuconymi na sierści. I ślepka ma otoczone jasną obwódką…

Nasza bezogoniasta nazwała ją Elektra. Starzy domownicy zazdrościli jej początkowo, że dostała takie szlachetne, greckie imię. Ale potem im minęło, bo dowiedzieli się, że ono nie z mitologii pochodzi, ale od miejsca znalezienia sierściucha, to znaczy od pobliskiej elektrociepłowni.

W tymczasowym domu znalazł się też Misiek III.
          


Śliczne, wielkie psisko, które nigdy tak naprawdę własnego domu nie miało. Długo żył na klatce schodowej w niedalekim mieście. Jakaś litościwa dusza położyła mu tam kawałek koca, dawała jeść, ale do mieszkania nie zaprosiła. Misiek latami mieszkał więc w korytarzu razem ze swoim kumplem. Byli nierozłączni. Ale pozmieniało się. Lokatorom tego domu psy zaczęły przeszkadzać. Bo pachną nie tak… I straż miejska wzięła oba psy, i odwiozła do schroniska.
Stąd kolega Miśka szybko poszedł na swoje śmieci, a Misiek został sam. I żył sobie w kojcu z coraz to innymi psami. Szczególnie z Maleństwem się zaprzyjaźnił. Wszyscy go tu lubili, i zwierzęta, i bezogoniaści, bo był przytulny, misiowaty i dobroduszny jak rzadko. Tylko do domu nikt go wziąć nie chciał.
No to powoli tracił nadzieję i robił się coraz bardziej osowiały. I podupadł na zdrowiu. Okazało się, że ma chore serce. Bezogoniaści zaczęli go leczyć. Ale niewiele to pomagało. Zrobiono mu dokładne badania, takie od A do Z. I wtedy wyszło, że ma w dodatku białaczkę. A to prawie wyrok… Będzie brać chemię, siedem razy, raz na tydzień…
Inna nasza bezogoniasta postanowiła go wziąć na dom tymczasowy. Pojechał. Trafił do domu, gdzie już były dwa inne psy, mniejsze. A na podwórzu mieszkały jeszcze trzy. No więc tłok. Ale Misiek w nowych warunkach odżył. Dogadał się z tamtymi psami, z bezogoniastymi również. Przypomniał sobie, że był kiedyś wesołym zwierzakiem. Znów zaczął szczekać. W mieszkaniu prawie natychmiast poczuł się jak u siebie. Zawłaszczył kanapę i trzeba było trochę zachodu, żeby mu wytłumaczyć, że to jednak nie jego miejsce. No to szuka tego swojego: raz pośpi w jednym pokoju, raz w innym, czasem, bo gorąco, zlegnie na dywaniku na ganku… A najlepiej się czuje wieczorem w pokoju, gdzie stoi telewizor i zasiada cała rodzina bezogoniastych. Uwala się wtedy na podłodze, pod oknem i drzemie na jedno oko. A drugim zerka, do kogo by tu się przysunąć po należną porcję głasków.
Inna nasza bezogoniasta ze schroniska przyszła go odwiedzić. Przywitał się, a jakże, bo w schronisku lubił ją. Ale odprowadzić do bramy już nie chciał. Może obawiał się, że go zabierze z tego nowego-tymczasowego domu?
Pierwszy zabieg chemii zniósł doskonale, nie miał biegunki, nie wymiotował. Jakby te wszystkie paskudztwa, którymi go zjawy nafaszerowały, spłynęły po nim.
Może mu się uda…

niedziela, 11 sierpnia 2013

ISKIERECZKA MRUGA…



Hen tam, gdzie z ochotą kopią czarne złoto, gdzie dudnią maszyny i dymią kominy, gdzie ptak się nie zjawi (bo smog go zadławi), gdzie… O matko suczko, ale mi odpaliło! To przez te upały tak!
W każdym razie… Tyson, pisz!

Historyjka pierwsza. Daleko stąd, na południu, żył sobie amstaf imieniem Maksiu. Miał swoich bezogoniastych i dobrze (chyba) mu było, póki nie zapadł na zapalenie spojówek, którego nikt mu nie leczył. I Maksiu przestał widzieć. A wtedy jego bezogoniaści postanowili go więcej nie oglądać, zabrali go do samochodu  i wywalili gdzieś po drodze – są świadkowie. Pies wałęsał się czas jakiś, póki nie zabrano go do przytułku dla zwierząt, bo prawdziwego schroniska w okolicy nie było. Tam Maksiu zamieszkał w czymś, co chyba było klatką na króliki. Powiadają: niech i ciasne, grunt, że własne!... Można mieć inne zdanie.
                       
Pomieszkał więc tam jakiś czas, a zanim zupełnie oduczył się chodzić, trafili się młodzi bezogoniaści, którzy wypatrzyli go i zabrali do siebie. Na leczenie wzroku było już za późno, ale przynajmniej resztę życia Maksiu spędzi w komfortowych warunkach w domu z podwórzem, ogrodem, we własnym pokoju, wraz…

Historyjka druga. Całkiem niedaleko, bo w naszym mieście, żyła sobie Iskierka. Amstafka. Ślepa. Była w schronisku, ale źle się tu czuła, wycofana, przestraszona… I jej trafili się bezogoniaści, którzy postanowili przygarnąć kalekę. Przygarnęli na dwa lata – a potem się pozbyli. Znaleziona w rowie pod nieodległa wsią Iskierka znów trafiła do nas.
          

Właściciele – ponoć – oddali ją innym ludziom, na wieś. Ale ani nazwiska tych ludzi, ani ich adresu nie mogli sobie przypomnieć! Taaa… Mówili… Zresztą, nieważne, co mówili, ważne, co sąd powie.
Jak by nie było, Iskierka trafiła na stronę www. schroniska i szybko zainteresowano się nią. Zadzwonił bezogoniasty z daleka i zaoferował pomoc. Gotów był przyjechać po Iskierkę już następnego dnia, właśnie szykował się do drogi… Nasza bezogoniasta, z którą rozmawiał, przyhamowała go trochę: wie pan, gdy któryś z naszych psów ma jechać daleko, staramy się wpierw sprawdzić, na jakie warunki jedzie. Tu, w pobliżu, nie ma problemów – zawsze możemy psa odwiedzić, zobaczyć, jak mu się dzieje i interweniować w razie czego. Ale gdy piesek ma żyć daleko… Jak to! – oburzył się bezogoniasty. – Pani mi nie ufa?... Nasza bezogoniasta zażartowała: - Wie pan, ostrożność przede wszystkim. Dla dobra psa! Może mieszka pan w pałacu i jest największym przyjacielem zwierząt, ale może pan żyje w jaskini i jest zarośniętym, wytatuowanym olbrzymem, który amstafy zjada na śniadanie?... No tak, no tak… W takim razie sprawdzajcie! – zamruczał bezogoniasty.
Znajoma bezogoniasta ze stowarzyszenia, które działa w pobliżu miejsca zamieszkania tego bezogoniastego zobowiązała się sprawdzić. No i poszła. Zadzwoniła do bramy i otworzył jej wielki, w dresie, z tatuażami… Tyle, że krótko ostrzyżony! O matko suczko!
Ale okazało się, że i on, i jego żona (maleńka bezogoniasta) są cudowni. A warunki dla psów mają wymarzone. Prowadzą zresztą hotelik dla zwierząt.
A potem odbyły się jeszcze dwie krótkie rozmowy i ci bezogoniaści przyjechali po Iskierkę. Ustalono, że zabiorą ją na dom tymczasowy, będą leczyć, a jeżeli znajdą kogoś odpowiedzialnego, kto zechce wziąć Iskierkę na stałe, to ją temu komuś wydadzą. Ale bez pośpiechu, z rozwagą. Jeśli ktoś taki się nie znajdzie, Iskierka zostanie u nich. Potem pospacerowali z suczką, poznali się, przedstawili naszym bezogoniastym plan, jak będą ją  leczyć – i pojechali.

Historia pierwsza i druga – finał! Bo trzeba dodać, że bezogoniaści, którzy wzięli naszą Iskierkę, to ci sami, którzy zaadoptowali i Maksia! No i teraz oba kalekie psy mieszkają razem w dużym, zielonym pokoju z legowiskami, miskami i czego tam jeszcze psom potrzeba… Okno z żaluzjami, kaloryfery, parkiet na wysoki połysk, hau! I podwórze, i ogród!
           
Psy dogadują się bez problemów. Maksiu jest u siebie już od dłuższego czasu, czuje się więc pewniej. Ale Iskierka też zaczyna się odnajdywać w nowym otoczeniu. Podobno jest bardzo grzeczna. Jedynie wtedy, gdy zbliża się pora codziennego spaceru gdzieś w teren, zaczyna wyć – przypomina, że już czas: rzucajcie wszystko, co tam robicie! Pora na wędrówkę!

Ledwo pamiętam, bo byłam wtedy maleńka i mieszkałam z jakimiś bezogoniastymi… To było jakoś tak, że leżałam wieczorem na kocu, a starsza bezogoniasta mruczała do maleńkiego bezogoniastego, kołysząc go na kolanach:
Na Wojtusia z popielnika
Iskiereczka mruga:
Chodź, opowiem ci bajeczkę,
Bajka będzie długa…
            A mi się to teraz przerobiło i mruczę sobie, wracając za Most, kiedy schronisko już śpi:
                                   W swoim domu na Maksika
                                   Iskiereczka mruga:
                                   Ot, trafiła nam się bajka!
                                   Oby była długa…

            Od rymów zaczęłam, na rymach kończę. Taki jakiś dzień dzisiaj…

aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce

środa, 7 sierpnia 2013

TAKA GMINA…



Wyobraźcie sobie coś takiego: przytulny gabinet, szykowny stolik, a przy nim siedzi Pan Wójt razem z Panem Radcą Prawnym. Nad umową ze schroniskiem siedzą. Podpisać by ją trzeba… Ale coś im za drogo wychodzi. Bo pieniędzy w budżecie na obecny rok (zauważcie, mamy sierpień!) zarezerwowano na ten cel tyle, że raptem na cztery psy wystarczy. A tyle bezdomnych zwierzaków, bywa, w ciągu miesiąca się wyłapuje w gminie… No i co tu robić, co tu robić?...
     
A po drugiej stronie stołu siedzą nasi bezogoniaści i czekają, co Władza Gminna wymyśli.
Wymyśliła!
Umówmy się tak: nasze psy trzymacie w schronisku miesiąc, a jak się nikt chętny na nie nie znajdzie, to usypiacie!... Nie, panie wójcie! My pomagamy zwierzętom, nie zabijamy ich!... Oj, ciężko z wami się dogadać! Sami pomyślcie: miejsca by się zwolniły, następne psy można by do schroniska wziąć i im pomóc… Dostać się na drugi świat!...
Taka gmina…

Albo wyobraźcie sobie coś takiego: przestronny gabinet, biurko i fotel, śliczny stoliczek do kawy, i duży sztuczny (albo i prawdziwy) kwiat w narożniku. Oj, posiedzieliby sobie nasi bezogoniaści przy tym stoliku i pogadali z Gminna Władzą! Bo jest o czym: nasi wysyłają do gminy rachunki za przechowywanie psów w schronisku, a gmina płaci za te usługi po uważaniu: faktury swoje – a wpłaty swoje. Nijak się nie zgadza. I rośnie dług gminy.
         

Nasi próbują się umawiać z Władzą, ale: Władza jest na zebraniu, albo: władza wyjechała w teren, albo: władza jest w powiecie, albo: władza jest w mediach, albo: władza będzie wolna za dziesięć minut (a po dziesięciu minutach już władza wyszła i dziś nie wróci)… Nasi rozmawiają więc z urzędnikiem, który w tej gminie odpowiada za sprawy zwierząt bezdomnych: umów nas z Władzą. A on: oj, sami się lepiej umówicie, bo tu tyle roboty, że ja nieraz cały tydzień Władzy nie oglądam!... Hmmm…
Taka gmina…

No i wyobraźcie sobie jeszcze co następuje: gabinet jak marzenie, biurko, elegancka szafa na dokumenty… i tak dalej. Nasi byli tam raz kiedyś, pogadali, umowę podpisali i dobrze – wszystko układało się jak najlepiej. Żadnych problemów – współpraca idealna. Ale parę miesięcy temu jakieś korniki wlazły gminie w budżet i dziury wygryzają w tym budżecie… No i gdyby nasi liczyli tylko na pieniążki gminne, to psy z tej gminy musiałyby przejść na konsumpcję darni… Ale tu sytuacja się pewno poprawi – trzeba tylko znaleźć jakiś sposób na korniki…
           
Taka gmina…[1]

Tu Tyson się zaniepokoił:
- Słuchaj, Majka, jak to jest z tym, co nie śmierdzi? Gminy dużo zalegają?
- Z tego, co wiem, sporo.
- No to jak będzie? Nie wyzdychamy?
- Spokojnie, Tyson! Nie wszystkie gminy są takie. Tylko niektóre. Poza tym nasz urząd miejski daje pieniądze schronisku, nasi mają własne środki, a bezogoniaści, którzy lubią zwierzęta i chcą pomagać, też podrzucają nam to, co nie śmierdzi… To się nazywa jeden procent…
- Jeden co?
- Nieważne, kiedyś ci to dokładnie wytłumaczę. W każdym razie przeżyjemy spokojnie, nawet gdyby gminy…
- Nawet gdyby co?
- Nico! Lepiej nie szczekać, żeby nie wywołać wilka z lasu.
Tyson zerknął za kojec, za ogrodzenie, za którym od razu zaczyna się leśny gąszcz.
- To one gdzieś tu są?
- O matko suczko, Tyson! To przenośnia była!... Piszemy dalej!

Albo: telefon z gminy kategoryczny: za psa XXX nie zapłacimy!... Dlaczego?... Bo to nie my zleciliśmy wam odłowienie tego psa, tylko jakaś osoba prywatna… To był mieszkaniec waszej gminy!... Ale nie nasz urzędnik!... No tak, ale z psem było bardzo niedobrze, zagrożone było jego życie… Możliwe, ale po to są procedury, żeby ich przestrzegać. Psy z naszego terenu wyłapujcie tylko na wyraźne polecenie Gminy!...
Fakt, w umowie jest taki punkt. I z reguły się go przestrzega. Skoro gmina płaci za łapanie i trzymanie psów w schronisku, to ona decyduje – zgodnie z procedurami – którego psa spotka to szczęście. A który – też z procedurami zgodnie – zdechnie sobie pod płotem (odnowionym ze środków gminnych).
Taka gmina…

Na koniec inaczej. Przyjechali niedawno młodzi bezogoniaści z niedalekiego miasta, żeby sobie wybrać psiaka. Padło na Palila, szczeniaczka, suczkę, ostatnią z miotu, która jeszcze została w schronisku.
          

No i mała trafiła do nowego domu i tam od razu kupiła wszystkich. Kocha bezogoniastych, kocha kota, meble kuchenne, muchy, rachunki za telefon i to, co z rury wydechowej. Szaleje po domu, sika poza domem, pieści się z dwunożnymi, wylizuje czworonoga (jeśli ten nie wieje!). Modelowy psi pies z psiej bajki o psach!
Młodzi bezogoniaści nazwozili nam tutaj żarcia całkiem sporo, a ostatnio przywieźli też dwie palety porąbanego drewna brzozowego – niech wam w zimie ciepło będzie!
Ciepło będzie – i ciepło pomyśleć!



[1] Wszelkie podobieństwa do istniejących realnie gminnych gabinetów Władzy są całkowicie przypadkowe!

niedziela, 4 sierpnia 2013

TYSON W DEPRESJI



Od miesiąca wygląda to tak. Ja:
- No i czemu nos zwieszasz na kwintę?
Tyson:
- Nie było trzysta pięćdziesiąt…
Ja:
- Nie przejmuj się, będzie za następnym razem!
Tyson:
- Nie będzie…
No i jest ten następny raz. I Tyson wpada w zupełną depresję:
- No widzisz? Szczekałem przecież! Szczekałem! Nie ma!...
- Oj, to będzie za następnym razem. Tydzień temu było.
- Nie będzie! Już nigdy nie będzie! I to moja wina! Za dużo błędów robię, a ty się ciągle spieszysz i pewnie nie poprawiasz dokładnie. I stąd to wszystko!
O co chodzi? Ano, o ilość wejść na bloga. Gdy w czerwcu mieliśmy ponad trzy tysiące wejść na miesiąc, Tyson wpadł w euforię. I na własne nieszczęście zajął się statystyką. Jeśli któryś post jest czytany mniej niż trzysta pięćdziesiąt razy, zaraz rwie kudły ze łba i rozpacza: nie będzie tych trzech tysięcy miesięcznie! I siebie obarcza winą. Tłumaczę mu, że przecież są wakacje i bezogoniaści powyjeżdżali na urlopy i zajmują się odpoczywaniem. W tamtym roku było podobnie: w porze wakacyjnej mniej mieliśmy czytelników, za to więcej psów w schronisku. Przyjdzie wrzesień, październik i wszystko wróci do normy. Czytelnicy też wrócą. Ale on wie swoje. Depresja, frustracja i ogólne linienie… Czytelnictwo maleje, popularność spada, słupki lecą w dół – koniec świata! Gorzej niż jakaś gwiazda estrady albo – uczciwszy uszy – polityk!
Po co ja go liczyć uczyłam…
Mam nadzieję, że pocieszą go reklamy. Zauważyliście? Zaczęły się pojawiać na blogu. Nasi bezogoniaści pogadali z jakimś Onetem i on te reklamy na bloga podrzuca. A jak któryś z czytelników kliknie na reklamę, to zaraz zarabiamy parę groszy na schronisko. Im więcej klików, tym więcej grosików. No to jak chcecie pomóc, to wiecie… I zwierzakom będzie lepiej i Tysonowi się może humor poprawi. Bo Tyson w depresji to gorsze niż koci katar i nosówka razem wzięte.

Niedawno przyszło do schroniska troje młodziutkich bezogoniastych. Przynieśli karmę dla zwierząt. Parę woreczków, niedużo, ale gest się liczy. Tym bardziej, gdy dowiedzieliśmy się o okolicznościach tego gestu. Jeden z młodych pisał program komputerowy i miał problemy. Coś nie wyszło raz, drugi… Wreszcie założył się ze znajomymi, że za trzecim razem wyjdzie. A o co się założyli? Kto przegra, kupuje karmę i niesie do nas!
Nieważne, kto wygrał, kto przegrał. Ważne, że jeśli się już zakładać – co bezogoniaści ponoć lubią – to o takie fajne i pożyteczne rzeczy.
Jak ci młodzi wychodzili, to całe schronisko machało przyjaźnie ogonami. Nawet Wika ruszyło! Stał na trawniku i gapił się długo za wychodzącymi.
           
Stałby tak pewnie do wieczora, gdyby nie Czaruś, który wylazł z biura i zaczął dopominać się o gesty przyjaźni! Coś dziwnego – Czaruś zapałał zupełnie niespodziewaną miłością do Wika. Jest stary, trzynastoletni, wyliniały, trochę tylko większy od ratlerka, ma nieżyt skóry, zaniki mięśni w tylnych łapach, niedowidzi i w dodatku pod ogonem wyrósł mu wielki, nieoperowalny guz! Mała kupka wielkich nieszczęść. Jego właściciel zupełnie o psiaka nie dbał, więc po alarmie sąsiadów nasi pojechali, zobaczyli, co się dzieje i zabrali staruszka do nas.
           
A u nas Czaruś zamieszkał w biurze wraz z Lordem. Toleruje go – cóż, są współlokatorami. Ale innym psom nie popuszcza: duży czy mały, lepiej, żeby w drogę mu nie wchodziły. Ledwo się pojawił, już chciał zjeść Bilona  i Rzutkę, których akurat wolontariusze wyprowadzali na spacer.
           
Zadziorna bestia!
Tymczasem raz i drugi spotkał się z Wikiem, który mieszka osobno, ale najczęściej włóczy się swobodnie po schronisku. No i zakochał się w Wiku. Łazi za nim, w ślepia zagląda, ociera mu się o łapy, obwąchuje i najszczęśliwszy jest wtedy, gdy są razem. Wik natomiast zachowuje się po swojemu, to znaczy nie zwraca na malca uwagi, co najwyżej potknie się o niego i wywróci czasem.
Niedawno siedzieli razem w biurze i Wik miał słynną zapaść. Stanął między biurkami, zrobił minę typu ktojajestem-gdziejajestem, a to znak, że zaraz będzie sikał! Zauważyła to nasza bezogoniasta, zerwała się, wzięła Wika na ręce, żeby go wynieść na dwór. Ale wtedy rozszalał się Czaruś. Gdzie bierzecie mojego przyjaciela?! Zostawić go! Ręce precz o Wika! Nie pozwolę!... Stanął w drzwiach i zaczął ujadać. Nie rzucił się na bezogoniastą, bo dwunożnych szanuje, ale co się naszczekał, to jego. A potem wyszedł za Wikiem i został z nim, i szwendali się razem po trawniku, Wik w swoim świecie, a Czaruś w swoim zapatrzeniu…
A starutki Lord leżał przy biurku i wzdychał. Nie wiadomo tylko, czy ze zdziwienia nad tą nieoczekiwaną przyjaźnią, czy może dlatego, że znowu miał wzdęcia, więc nasz bezogoniasty masował mu brzuch, a on puszczał wiatry, wywalał jęzor i w oczach miał Świetlisty Blask Wielkiej Ulgi…
           

Teraz będzie przepis. Tyson mruczy, że chętnie by spróbował tych delicji. Kto wie, może ta nasza bezogoniasta, która czasem robi nam wątróbkowe ciasteczka, zrobi i te kluseczki? Jakoś trzeba będzie dać jej to do zrozumienia…

aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce