Oczami Bezdomnego Psa

niedziela, 30 czerwca 2013

ZATRZĘSIENIE TYSONÓW



No, tego bym się nigdy nie spodziewała! Tyson się wstydzi!
Ciepło się znów zrobiło, więc on sobie leżał rozwalony w kojcu, a ja przycupnęłam obok niego i patrzyłam, jak się życie w schronisku toczy. I wtedy nadeszło paru gości bezogoniastych. Tacy niestarzy jeszcze, z dorastającym dzieciakiem. Tyson ani na nich nie spojrzał – wygrzewał się. Tamci stanęli przy kojcu Tysona, przeczytali wizytówkę i nagle bezogoniasta mówi:
- Słuchaj, to jest chyba ten Tyson, co pisze bloga!
- Rzeczywiście! Bo innych Tysonów tu chyba nie ma… No, Tyson, dasz sobie łapę uścisnąć?
A nasz szanowny amstaf zamrugał, szczęka mu opadła, zerwał się z miejsca, podkulił ten swój nędzny ogonek i zwiał do budy!
Wołali, prosili – nie wyszedł… No, może to lepsze, niż gdyby się wziął za ściskanie łap, bo siłę ścisku w szczękach to on ma!
I potem już przez cały dzień, gdy tylko nadchodził ktoś obcy, zmykał do budy! A chociaż przekonywałam, by nie zwracał uwagi, on tylko narzekał:
- I po co mi to było? Dotąd mieli mnie za groźnego amstafa, a teraz – za jakiegoś… jak mu tam… gryzipiórka! Nie chcę!
- To co, może pisać przestaniesz? – nastroszyłam się.
- … No nie, słowo się szczekło! Ale żebyś wiedziała, że mi  t a k a  popularność nie odpowiada!
- Przyzwyczaisz się. Zresztą, zawsze możesz udawać, że to jakiś inny Tyson pisze.
- A są inne… Ach, prawda!...
- No właśnie!

Siedział sobie przy kiosku warzywnym na jednym z miejskich osiedli. Dostojnie i spokojnie sobie siedział. I długo… Mieszaniec rottweilera, starszy już, dziesięć lat z okładem. Niby nikogo nie zaczepiał, ale niepokoił, bo wrażenie robił. No i ktoś zadzwonił do schroniska i pies wylądował u nas. Dostał na imię Olusek.
           
Zachowywał się wzorowo przez cały okres pobytu w kojcu, to znaczy około miesiąca.
A potem pojawił się starszy bezogoniasty, emeryt. Pospacerował sobie po schronisku i wybrał Oluska. Bo rzeczywiście – pies w sam raz dla niego: stateczny, ułożony, żaden wariatuńcio. Wiele spokojnych spacerów przed nimi.
Pan emeryt wypełniał w biurze formularze i podpisywał umowę adopcyjną, a jedna z naszych bezogoniastych poszła po Oluska. Przyprowadziła go przed biuro. Olusek siadł i jakby skamieniał wpatrując się w drzwi biura. Węszył tylko usilnie…
Wreszcie starszy bezogoniasty wyszedł w towarzystwie drugiej naszej bezogoniastej. Kucnął przy Olusku, który zaczął się do niego łasić i wymachiwać ogonem. Taka miłość od pierwszego wejrzenia!
Pan emeryt podniósł się wreszcie, przejął smycz od naszej bezogoniastej, ukłonił się i ruszył do wyjścia. Wtedy nasza bezogoniasta zapytała: A jak właściwie ten pies ma na imię?
Bezogoniasty stanął, pomyślał i powiedział: No dobrze… Ma na imię Tyson…. A pies natychmiast uniósł łeb, zamerdał ogonem i zaczął się bezogoniastemu ocierać o nogi.
No proszę – zaśmiała się nasza bezogoniasta. – Szkoda, że nie wiedzieliśmy wcześniej. Zamieszkałby bliżej naszego schroniskowego Tysona. Szybko by się dogadali… Ale dlaczego pozwolił mu pan tak długo siedzieć w schronisku?
Bezogoniasty tak jakoś dziwnie pokręcił głową i zaczął opowiadać. Z trudem mu szło. Jak skończył, nasze bezogoniaste westchnęły, same pokiwały głowami i spojrzały na siebie… To było… Nie, nie wszystkie historie trzeba opowiadać. Taki świat, że i zwierzętom, i bezogoniastym dzieje się czasem krzywda wołająca o pomstę do nieba…
Oczywiście o opłacie za pobyt w Oluska/Tysona w schronisku nie było mowy…
Najważniejsze, że pies i jego pan są znowu razem.

I jeszcze jedna historyjka.
Zadzwoniła do schroniska pewna starutka bezogoniasta. Powiedziała, że ma w domu wilczura, też już niemłodego, ponad dwunastoletniego. I on zachorował, pewnie na świerzb. A ona nie ma ani siły, ani pieniędzy, żeby iść z nim do zjaw. Czy więc nasi nie mogliby jej pomóc.
Czemu nie! Jedna z naszych bezogoniastych pojechała. Wzięła psa i jego wiekową panią i zjawiły się w lecznicy. Oj, paskudnie to wyglądało. Stary wilczur już prawie nie miał sierści na grzbiecie… Za to pazury miał jak u krogulca!
Pazurów pozbył się szybko. Zniósł obcinanie ze stoickim spokojem. Z sierścią było gorzej. Dostał specjalne lekarstwo i za dwa tygodnie powinien się zjawić na dalszą część kuracji.
Nasza bezogoniasta odwiozła dwoje staruszków do domu, umówiła się, kiedy przyjedzie po nich ponownie i wróciła do schroniska…

A teraz uwaga: wszystkie czworołape żarłoki i wasi kucharze - baczność! Będzie coś dla brzucha, czyli kolejny przepis. Smacznego!

aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce


środa, 26 czerwca 2013

GRYZĄ!



- Majka!
- Co?
- Miałaś kiedyś ochotę użreć bezogoniastego?
- Jeszcze jak! Zwłaszcza jak młoda byłam.
- I co?
- Nic. Byłam młoda, ale nie głupia. Jak pies ugryzie bezogoniastego, to zawsze dla niego źle się to kończy. Nawet jak bezogoniasty dobrze sobie zasłużył na wyżarcie kawałka zadka, to i tak pies obrywa… Ale czemu o to pytasz? Masz ochotę gryźć?
- Teraz już nie, ale… Słyszałaś o Alifie? Zdarzyło mu się.
- No to opowiadaj! I od razu będziemy pisali…

Gdzieś tak w lutym przyszli do schroniska starsi ludzie z synem, dorodnym trzydziestolatkiem. Przyszli po psa dla tych starszych. Na wieś, na podwórze. Połowa dnia w kojcu, połowa na swobodzie. W gospodarstwie jest drób, ale zabezpieczony.
No i dobrze! Bezogoniaści wybrali młodego owczarka Alifa i odjechali.
           
Kura to nielot, ale skakać potrafi. Afil też. A ogrodzenie, za którym siedział drób, nie było wystarczająco wysokie. No więc zwierzęta odwiedzały się nawzajem. Fakt, kurom skakanie szło gorzej, więc Alif zaczął im pomagać i jedną z drugą przeniósł w pysku na swoją stronę. A one w podróży jakoś rozstawały się z życiem… Bezogoniaści interweniowali, ale zwykle za późno. Zatrzymywali się na ogrodzeniu. Alif skakał jak tygrys, a oni – starsi przecież – zanim przeleźli, albo obeszli naokoło…
Jednak pewnego dnia syn starszych bezogoniastych zdążył w porę….
I następnego dnia cała rodzina pojawiła się w schronisku, żeby oddać Alifa. Syn wyglądał tak, jakby go jakieś zwierzę pokąsało po twarzy. Nie wierzyliśmy, że to Alif, ale oni twierdzili, żre to właśnie on. Leciał z kurą w pysku, syn krzyknął na niego, a wtedy Alif zostawił kurę i skoczył mu do twarzy. Hmmm… Zdenerwował się, że syn tak głośno krzyczy, więc zostawił kurę i pobiegł mu wytłumaczyć, żeby nie hałasował?...  A może to wyglądało tak, że Alif miał kurę w pysku, a bezogoniasty miał ciężkie buciory i zaczął robić z nich użytek? Albo pochylił się, żeby psy zabrać zdobycz i próbował wyrwać mu ją z pyska?... To, co zrobił Alif, to typowy przykład agresji przeniesionej. Z obiektu na obiekt. Tak to bezogoniaści tłumaczą. Zwykle sam krzyk nie wystarcza, trzeba rękoczynów, by taka agresja zaistniała…
No ale jak by tam nie było, Alif został w schronisku i jest na obserwacji.
Tymczasem następnego dnia bezogoniaści wrócili. Chcą wziąć Alifa z powrotem! Pogryzł nie pogryzł, chcą tego psa u siebie w obejściu! Tylko że teraz to nie takie proste. Wpierw obserwacja, czy pies, na przykład, nie ma wścieklizny, potem badania, czy mu się w głowie coś nie porobiło… Ewentualnie wtedy, jeśli bezogoniaści dalej będą go chcieli wziąć, może do nich wrócić. I jeśli uda się wyjaśnić, co właściwie tak naprawdę się wydarzyło.
No i stali przed kojcem Alifa, starsza bezogoniasta płakała, a Alif płakał razem z nią i próbował się do nich przecisnąć przez pręty…

A teraz historia Mulina. Kundel średniego wzrostu, niestary jeszcze. Pisaliśmy już o nim. Dog raczy wiedzieć, jak długo żył przywiązany do ściany łańcuchem nie dłuższym niż pół metra. Nawet odwrócić się swobodnie nie mógł. Bezogoniastych nienawidził i gdy trafił do schroniska na początku roku, okazywał to bez przerwy.
           
Psy za to kochał. Na wybiegu szalał z nimi, bawił się, wygłupiał. Ale bezogoniastego, który wszedł do jego kojca, na przykład po to, by posprzątać, potrafił wygonić bez pardonu. Tylko jeden z naszych bezogoniastych miał u niego względy i mógł swobodnie poruszać się po kojcu. Wystarczyło jednak, by pojawił się w pobliżu inny, a już Mulin rzucał się z zębami. Zaraz jednak orientował się, że próbuje ugryźć tego wybranego bezogoniastego i przepraszał. Wpychał mu głowę między nogi i czekał na wybaczające pogłaskanie… Chodził z tym bezogoniastym na spacery i cieszył się na nie jak mało który pies. I tak leciały miesiące.
Przyszła wreszcie kolej na Mulina i pojechał do zjaw na kastrację. Po paru dniach trzeba było zobaczyć, czy się coś nie robi w ranie, czy pies jej sobie nie zainfekował. No więc ten wybrany bezogoniasty wyprowadził go z kojca na prawnik, pobawił się z nim przez chwilę i zaczął mu nakładać kaganiec. W kontaktach z innymi bezogoniastymi kaganiec był nieodzowny. Mulin położył się wtedy i zaczął warczeć. Bezogoniasty próbował go uspokoić, ale tym razem nie wyszło. Może to widok zjawy, która źle mu się kojarzyła, spowodował, że Mulin szarpnął się nagle i zaatakował. Ugryzł bezogoniastego w nogę, potem w rękę, bo ten próbował go złapać, wreszcie rzucił mu się do gardła. Bezogoniasty złapał go w locie za szyję przewrócił, ale pies wywinął się i złapał go za ramię. Przyciśnięty do ziemi targnął łbem i chwycił bezogoniastego za drugą rękę. Szarpnął i rozerwał ją na wysokości łokcia, potem capnął za nadgarstek… bezogoniasty nie puszczał. Nadbiegła jedna z naszych bezogoniastych z poskromem. Wspólnie założyli go Mulinowi i odciągnęli… Ktoś zadzwonił po pogotowie, a zjawa zaczęła tamować krew bezogoniastemu, bo miał rozerwaną tętnicę…
Później bezogoniasty trafił do szpitala i na długie zwolnienie, a Mulin na obserwację… Były różne konsultacje ze zjawami i pracownikami schroniska i wreszcie powiatowy lekarz weterynarii wydał decyzję, że Mulin jest agresywny bez szans na resocjalizację.
No i już nie ma Mulina.

Powinnam dzisiaj zamieścić na blogu kolejny przepis z cyklu „Nieregularnik kucharski”… Ale jakoś głupio tak o żarciu, gdy… Dodam ten załącznik przy weselszej okazji.
Mulin biega za Mostem, gdzie nie ma bezogoniastych i już powoli zapomina o tym, co się zdarzył,o  gdy tkwił przykuty do ściany i o tym, co zaszło w schronisku… Pytał tylko o…

niedziela, 23 czerwca 2013

NIESZCZĘŚCIA CHODZĄ PARAMI…



Najpierw będzie o Zybim. Mieszkał sobie wraz z tuzinem innych psiaków u starszego bezogoniastego w niedalekim mieście. Mieli sobie domek i jakoś im się działo.
   
Wszyscy dokoła wiedzieli, ze ten bezogoniasty przygarnia psy, więc niepotrzebne, niechciane mu podrzucali. A urząd też podrzucał mu czasem psiaki na przechowanie, zanim trafiły do schroniska… A nasi podrzucali mu karmę, gdy się zwracał o pomoc…
I wszyscy byli zadowoleni.
Aż tu nieszczęście pierwsze! Któregoś dnia ten bezogoniasty dzwoni do nas z prośbą o pomoc. Eksmitowali go z domu, on sam idzie do szpitala, wariować zaczyna… Tak się czasem komuś poplącze w życiu… Zamieszkał w samochodzie, wraz z jednym psiakiem, z Zybim właśnie. Inne zabrało lokalne stowarzyszenie, które pomaga zwierzętom.
A zaraz potem nieszczęście drugie! Któregoś dnia, pod nieobecność bezogoniastego, ktoś włamał się do samochodu, w którym był Zybi. I pies oberwał paskudnie, a on nie ma pieniędzy na wizytę u miejscowego zjawy…
Nasi zaraz wykonali telefon do tego zjawy, a on zobowiązał się przyjąć psa bezpłatnie. No i przyjął, prześwietlił i odkrył w szyi Zybiego obce ciało długości siedmiu centymetrów. Próbował wyjmować, ale coś nie wyszło, uznał, że potrzebna większa operacja… Bezogoniasty jednak zdenerwował się i zabrał psa.
Nasi przekonali go więc, by oddał go do nas, będziemy leczyć. Zaufał – oddał.
Nasze zjawy zaraz zabrały się za Zybiego. Makabra! Psu odwarstwiła się skóra, wdała się martwica, gnije… Ale żadnego obcego ciała nie znaleźli… Tyle, że ran Zybiego nie można opatrywać – muszą się goić na powietrzu. I to potrwa. Trzeba je za to parę razy dziennie przemywać specjalnym lekiem i dbać, żeby muchy nie złożyły w nich jaj, z których mogą się larwy wylęgnąć. Potem dopiero będzie można na te rany położyć specjalne opatrunki żelowe: pod nimi stopniowo tworzy się naskórek, a nie ma strupów, które pies by rozdrapywał i infekował…
Tylko że to wszystko słono kosztuje… Nasi rozpisali więc prośbę o pomoc w Internecie – i pieniądze zaczęły spływać! Od razu i to całkiem sporo. Część potrzebnych leków jest już więc w schronisku…
Pewnie więc odwróciła się zła karta. I może żadne trzecie nieszczęście Zybiego nie spotka.

A teraz będzie o Hulku. To potężny zwierzak. Bernardyn w kwiecie wieku, może 5-cioletni. Był tu u nas kiedyś Tyciuś, też bernardyn, większy od Hulka, ale nie tak masywny.
Hulk pobył z nami zaledwie parę dni, potem został zabrany. Czyli – wszystko doskonale…?... Ano, nie wiemy…
                       
Nieszczęście pierwsze. Parę tygodni temu ktoś wywalił Hulka z domu, bo pewnie miał go dość. Najmodniejszym sposobem wywalił, to znaczy uwiązał do drzewa przy drodze w lesie. I Hulk tam stał nie wiadomo jak długo. Ale przejeżdżał obok w pewnym momencie jeden bezogoniasty z odległego miasta i wziął go z sobą. Duży plus – nie bał się psiego wielkoluda! No, ale miał już w domu trzy psy, więc zwierzaki mu nie pierwszyzna. I Hulk zaczął kątem mieszkać u niego. Aż w pewnego razu, gdy tego bezogoniastego nie było w domu, bo on często wyjeżdżał, a psami opiekował się wtedy jego wiekowy ojciec – Hulk zachorował. Poszło piorunem. Gdy bezogoniasty wrócił po paru dniach, pies miał już zaawansowane zapalenie skóry. Zjawa miejscowy niezbyt pomógł. Oszołomił tylko psa lekami tak, że Hulk nie wiedział, co się z nim dzieje, aż w końcu padł i tylko spał i dyszał.
Ten bezogoniasty, u którego mieszkał, nie miał innego wyjścia, jak oddać psa. Znalazł fundację, która pomaga zwierzętom i zrzekł się Hulka na ich rzecz. Tyle, że fundacja nie mogła od razu zabrać psa, więc poproszono o pomoc naszych bezogoniastych. I tak Hulk trafił do nas.
A nasze zjawy zajęły się nim porządnie, bo już bardzo niedobrze było: od oczu, przez czoło aż do łopatek rozwijało się to zapalenie, podobnie było na łapach, czy raczej na stawach, tam, gdzie miał odleżyny. Ropa i limfa z niego szły, a z uszu wyłaziły mu larwy much… Miejsca zajęte chorobą trzeba mu było ogolić i wtedy okazało się, że maszynka do golenia blokuje się na jakichś drutach. Przyjrzano się uważniej, a tam, na całym ciele, powbijane głęboko pod skórę jakieś druty, licho wie, od czego. To tak, jakby ktoś rozwalił drucianą szczotkę, taką wiecie, do zdrapywania rdzy i wszystkie druty powbijał w Hulka… Pełno ich było, kilkadziesiąt. Jedna nasza bezogoniasta powoli mu te druty wyjmowała… To pewnie od nich poszło całe to zapalenie.
A miejsca ogolone zaraz smarowano taką farbką z antybiotykiem. Ta farbka była zielona, więc Hulk wyglądał jak… Hulk. I takie dostał u nas imię.
Polepszało mu się, chociaż jeszcze nie mógł jeść, bo jak zjadł, to zaraz wymiotował…
I tu zdarzyło się nieszczęście drugie! Fundacja, która go miała zabrać, zgłosiła się po psa. Tymczasem zjawy stanowczo zabroniły transportu zwierzaka w takim stanie. Ale wytłumacz to bezogoniastym z fundacji! Zabieramy i już! Pomyśleliśmy, że może boją się, że schronisko obciąży ich kosztami leczenia Hulka. Więc nasi bezogoniaści obiecali, że tego nie zrobią… Nic z tego, zabierają!
Jeszcze nie widzieli psa, nie wiedzieli właściwie, co mu jest, ale już ogłosili w Internecie zbiórkę na jego leczenie. Więc tak tu sobie pomyśleliśmy, że może bardziej tęskno im nie do psa, tylko do tego, co nie śmierdzi… Ale my tam jesteśmy głupie schroniskowe psy, więc pewnie nie mamy racji.
No i bezogoniasta z fundacji przyjechała, wypytała, co psu jest, czy stale tak leży – i zabrała go. Podpisała tylko oświadczenie, że bierze go na własne ryzyko.
Trzymaj się, Hulk! Będziemy się dowiadywać, co z tobą.


środa, 19 czerwca 2013

TAK GO KOCHAM, ŻE AŻ GO NIE ODBIORĘ ZE SCHRONISKA…



Kiedy wylądowałam w schronisku nasi bezogoniaści byli już na interwencji, a Tyson latał po swoim kojcu i popiskiwał. Gdy mnie zobaczył, od razu wrzasnął:
- Majka! Nasi pojechali polować na jelenie!
- Na jelenie? A ile ich?
- No, właściwie to jeden. I nie jeleń, tylko jelonek! Na działkach! Leć, zobaczysz – opowiesz! Jak ja bym chciał tam byyyyyć! – zawył.
Poleciałam piorunem i akurat trafiłam na moment, gdy nasi już wysiedli z samochodu. Dwóch ich było. Przy jednej z bram stał ich samochód, a obok wóz straży pożarnej. Nasi gadali ze strażakiem.
- O, tam są! – mówił strażak i pokazywał w głąb ogródków.
Alejką nadchodziło dwóch innych strażaków. Zmordowani, zdyszani, ledwo leźli.
- No i co? – spytał ich kolega stojący koło wozu.
- Eeee… Goniliśmy, ale siedemdziesiąt na godzinę zasuwa. Próbowałem, nie wydolę… Nie w tych buciorach… A wy ze schroniska? – zauważył naszych.
- Ano, ze schroniska.
Z drugiej strony ogródków szybkim krokiem szła szykowna bezogoniasta, jakaś szefowa tych działek. Zobaczyła schroniskowy samochód i naszych:
- Oj, dobrze, że jesteście! Bo już nie wiedziałam, do kogo się zwrócić… Co do kogo zadzwonię, to słyszę, że nie oni… A ten zwierzak wlazł na działki wczoraj po południu. Złapać się nie dał. Koperek zniszczył, marchewkę podeptał, szkody robi. Ucieka, przez siatki skacze… No to może wy…
Szurnęłam w głąb działek. Ano, jest jelonek[1].
           
Stoi, pogryza warzywa. Jakieś. Nie znam się. I co chwila łeb unosi i rozgląda się. Czujny. Zaraz mnie zobaczył, ale co mu duch może zrobić? Więc tylko popatrzył chwilę i zaczął się dalej paść. Póki nie nadeszli nasi. Szli ostrożnie, powolutku, jeden z nich trzymał lasso. Umie nim rzucać. Ale żeby użyć takiego lassa, trzeba podejść na trzy-cztery metry. A jelonek nie czekał. Pognał, aż się kurzyło. Na oślep, przez krzaki, młode drzewka, o druty zahaczał i wyrywał sobie kępki sierści…
Pół godziny później nasi dali spokój i wrócili do wyjścia. Pogadali z tamtą bezogoniastą. Nie da rady, mówią, zwierzak jest za bardzo spanikowany i podejść do siebie nie pozwoli. Tylko krzywdę sobie robi. Trzeba odczekać, a po południu, gdy na działkach pojawi się więcej ludzi, pootwierać bramki, ale tylko te, które wiodą w stronę lasu. I wtedy, powolutku, pognać w tym kierunku jelonka. Nasi wrócą i albo go złapią, albo zagnają ostrożnie do lasu. To najlepsze rozwiązanie…
I nasi wrócili do schroniska, a ja za nimi. I czekali na telefon, ale nie zadzwonił. Widać, działkowcy poradzili sobie sami.
I tak to już jest. Jak się dzikie zwierzę pojawi w mieście – jest problem!
Nadleśnictwo interesuje się lasem, roślinami, nie zwierzyną…
Myśliwi interesują się co prawda zwierzyną, ale leśną; a w mieście ona przestaje być leśna, tylko staje się miejska – a myśliwi z bronią nie mogą hasać po działkach!...
Policja łapie co prawda dewastatorów działek, ale tych dwunożnych, nie czworonożnych…
Straż miejska nie ma kompetencji i pomysłu chyba też, co robić w takich sytuacjach…
Strażacy mają za ciężkie buty…
No to zostaje schronisko. Ale i nasi nie mogą ze wszystkim sobie poradzić! Trzeba mieć chociażby odpowiedni sprzęt, którego nie ma. Bo nie da się nosorożca złapać po prostu za róg na nosie!
A Tyson w tej sytuacji byłby chyba za mało delikatny.

Potem trafił do schroniska Fabio. Znaleziony na ulicy. Psy poznały go natychmiast, nasi bezogoniaści zresztą również, bo już tu był parę miesięcy temu. Miły, młody, grzeczny psiak.
           
Wtedy po kilku dniach odebrała go jego bezogoniasta. Nasi znali więc jej numer i zaraz do niej zadzwonili. Była jakaś zakłopotana. Owszem, cieszy się, że pies się znalazł, ale… czy nie mógłby zostać w schronisku parę dni? Przez weekend? Bo ona wyjeżdża, rodzina też. To barrrdzo ważny wyjazd, a oni nie mają co z psem zrobić… Nasi na to, że schronisko to nie hotel dla psów. Tam należy go oddać na czas nieobecności… No tak, no tak – przytaknęła bezogoniasta i rozłączyła się.
A po paru godzinach napisała maila, że odbierze Fabia, jak wróci po weekendzie.
Na telefony naszych nie odpowiadała.
Dodaliśmy tutaj dwa do dwóch: kobieta wyjeżdża, nie ma co z psem zrobić, no to go na ulicę. Pewnie jego pierwszy pobyt w schronisku też był tym właśnie spowodowany. Wtedy go odebrała, więc może i tym razem… Bo wieźć psa do domu chyba nie warto. Może bezogoniasta już wyjechała? Albo, jak się zorientuje, nie otworzy drzwi… I co? Z policją się ciągać? Lepiej chyba zaczekać, aż wróci. I kosztami obciążyć.
Na tym stanęło. Ale weekend minął, a bezogoniastej ani śladu. Jej telefon milczy. Za to pojawia się drugi mail: pańcia kocha pieska bardzo, ale nie może go zabrać – nie ma pieniędzy, by po niego przyjechać! (Jak gdyby przyjść było trudno!)… Więc niech psiak posiedzi jeszcze parę dni w schronisku…
I znowu milczenie. Wreszcie nasi zadzwonili z obcego telefonu i wtedy bezogoniasta odebrała… I… Ech, co szczekać… Stanęło na tym, że oficjalnie zrzekła się psa. I dobrze!
A Fabio w schronisku nie posiedział długo. Znaleźli się chętni bezogoniaści, którzy go adoptowali. Szykowni, wymowni, odświętni, majętni. I trochę tacy, co to bułkę przez bibułkę…[2]. Happy end, prawda? A guzik!
Po trzech dniach zadzwonili, że pies im się nie sprawdza i że chcą go oddać. Bo nie adaptuje się, nie przyzwyczaja i w ogóle ich nie kocha! Nasi, oczywiście, próbowali przekonywać, żeby dać psu szansę, odczekać jeszcze, bo trzy dni to za krótko, żeby pies się oswoił z nowymi warunkami… Wreszcie – widząc, że ich argumenty odbijają się jak od betoniarki - przypomnieli o karze finansowej. To skończyło rozmowę.
I co? I po paru dniach kolejny telefon: Fabio uciekł! Pan otworzył drzwi, a Fabio mu między nogami hyc kic, skok w bok i w siną dal! Taka przykrość!...
Taaa…
I co? Znów telefon! Jakaś bezogoniasta grobowym głosem sączy w słuchawkę: To wy takim ludziom psy oddajecie? Mam tu jednego: cały pobity i jeszcze czymś przypalony!... Jaki to pies, proszę pani?... A taki – i tu następuje opis psa bardzo przypominający Fabia… Proszę pani, skąd możemy tego psa odebrać?... A, tego to wam nie powiem! – ogłasza bezogoniasta i rozłącza się.
Nasi dzwonią więc do ostatnich właścicieli Fabia i mówią, że psiak się odnalazł, ale w złym stanie, pobity. I słyszą: U nas pies był traktowany idealnie!... Nie słyszą za to (a szkoda!): Gdzie on jest? Skąd go odebrać?...
I co? Fabio prawdopodobnie wrócił do swojej pierwszej bezogoniastej (choć to nie ona dzwoniła). Nasi zaraz jutro pojadą to sprawdzić. Wtedy napiszemy dalszy ciąg.

No dobra. O jelonku było, o psie było, to teraz coś dla sierściuchów. Smacznego!

aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce


[1] Ale nie ten z fotografii, tylko inny. Nasi łapali nie fotografowali.
[2] To takie powiedzenie bezogoniastych. Ma dalszy ciąg, ale nie rozumiemy, co on znaczy…

niedziela, 16 czerwca 2013

I PRZYJEMNE, I POŻYTECZNE…

Oj, naganiałam się ostatnio! Za Most i z powrotem do schroniska, za Most i z powrotem… Bo i tam się działo, i tutaj… O tych sprawach zamostowych na razie pisać nie będę, może kiedyś. A teraz o tym, co wydarzyło się w schronisku.
Nie, źle to ujęłam! Nie w schronisku, ale z pomocą schroniska.
Otóż w podmiejskim ośrodku sportowym zorganizowano Piknik Zdrowia. No i zaproszono tam również nas, schroniskowych… A nasi bezogoniaści nosili się od tygodni z pomysłem, by zorganizować coś, co się nazywa dogwalking, czyli spacer z psami. Jako próbę. Potem bowiem chcą przeprowadzić pierwsze w naszym mieście prawdziwe zawody w dogtrekingu. Czyli właściwie to samo, ale w formie rywalizacji, na czas i na dłuższej trasie… No więc zdecydowali, że ten dogwalking zorganizują właśnie na tym pikniku.
Zaraz zaczęło się wybieranie psów, które będą reprezentować schronisko. Stanęło na tym, że  pójdą pod opieką wolontariuszy Joszko
                       


Fazi
                       
i Słowian.
                       
Natomiast Hejdi i Kręcioł, będą rozbili atmosferę, uczestniczyli w kweście (a co, jak jest okazja i zgromadzenie bezogoniastych, to zawsze warto pokwestować i zdobyć parę groszy na bezdomne psy!) i w ogóle prezentowali się z dumą i zachwytem!

                       
No i tu obraził się Tyson, bo bardzo mu zależało, żeby pójść w tym dogwalkingu. I stwierdził kategorycznie, że pazurem nie ruszy, żeby tę imprezę opisać. I chciał nie chciał, musiałam dyktować komu innemu… Tak, tak, sierściuchu, o tobie mowa! Tylko się nie nadymaj, bo i tak twojego imienia nie wymienimy[1].
Na Pikniku zebrało się sporo ludzi, ale mogło być więcej, gdyby nie pogoda. No i działy się różności. Były różne stowarzyszenia zajmujące się sprawami zdrowia, byli bezogoniaści lekarze, badali słuch, kręgosłupy i inne części, jeśli ktoś był chętny…
Było też stoisko z karmą dla zwierzaków i poradami, co czworonogi mają jeść, żeby mieć kondycję i śliczną prezencję… takie tam…
                       
Nasi bezogoniaści na swoim stoisku rozmawiali z gośćmi o pielęgnacji psa, o jego żywieniu, o tym, jak zwierzaki chronić przed kleszczami, pchłami i innymi pasożytami. I o tym, że należy zbierać psie odchody w czasie spacerów… I w ogóle wszystko, co dobrze wychowany bezogoniasty powinien wiedzieć o psach i kotach.
A na zakończenie był ten dogwalking. Zgłosiło się dwanaście psów z opiekunami. Raczej takie większe zwierzaki. W różnym wieku. Nim pies ruszył na trasę, musiał pokonać krótki tor przeszkód: przejść po równoważni i przeskoczyć płotek (różnie wychodziło, oj, różnie!). A potem już marsz. Około pięciu kilometrów, według mapy, którą dostał każdy uczestnik. Psy szły na smyczach, a ich bezogoniaści mieli z sobą pojemniki z karmą i wodą na wypadek, gdyby psu zachciało się coś skonsumować i nabrać sił.
          
W czasie marszu należało trafić do pięciu punktów kontrolnych, gdzie odnotowywano przybycie psa i gdzie trzeba było się wykazać. Na przykład odpowiedzieć na jakieś pytanie związane z psami, albo udzielić pierwszej pomocy człowiekowi[2] albo wykonać jakieś zadanie zręcznościowe. Za to wszystko dostawało się punkty. Ci, którzy zdobyli punktów najwięcej, dostawali nagrody. Pierwsza nagroda to było wypasione legowisko dla psa, druga – odblaskowa obroża ze smyczą, a trzecia – komplet do zbierania psich kup. Takie drobiazgi, raczej symboliczne…
          
Tylko zanim doszło do rozdania nagród, rozdźwięczał się telefon alarmowy: ktoś zgubił się w lesie. Mimo mapy. No i nasza ekipa techniczna pojechała, znalazła zaginionych i naprowadziła na właściwą trasę.
Poza tym kłopotów nie było.
I po dwóch godzinach z hakiem dogwalking się skończył i wszyscy wróciliśmy do schroniska.
Całe towarzystwo się rozszczekało, wszystkie nosy przyklejone do ogrodzeń kojców, tylko Tyson wlazł do budy i udawał, że nie słucha.

A trochę wcześniej przyjechały do schroniska bezogoniaste, które od kilku lat robią w mieście, które się nazywa Bytom Odrz. imprezy, z których dochód przeznaczony jest dla psów w naszym i jeszcze jednym schronisku. W tamtym roku zrobiły całodzienną zabawę w miejscowym domu kultury, w tym – trochę skromniej – w szkole. A w efekcie przywiozły nam zebrane dary: karmę specjalistyczną, koce, drobiazgi różne i trochę tego, co nie śmierdzi.
Czasem pies nawet nie wie, co ma szczekać z wdzięczności!
          

Żeby i w innych miastach tak!...




[1] Przy okazji – ciężko szczekać, ale sprawiedliwość oddać trzeba (choć jedynie w przypisie i drobnym drukiem): niektóre sierściuchy piszą lepiej od psów! Prawie bez błędów. Gdzie i kiedy się nauczyły? Pojęcia nie mam.
[2] Ale nie takiemu prawdziwemu, tylko fantomowi, no, takiej lalce… Prawdziwych bezogoniastych było jednak trochę szkoda… No bo jak się zniszczy przy udzielaniu tej pierwszej pomocy?

środa, 12 czerwca 2013

KOTY, PSY… JAK TO Z NIMI BYWA



- Wika widziałaś?
- A co?
- Był u fryzjera. Szczekam ci, nie ten pies! Ostrzygli go na krótko, bo w długiej sierści się gotował. Wygląda jak owieczka. Nie ma bezogoniastego, który by go nie pogłaskał!.
- Jak się teraz zachowuje?
- Lepiej. Cieszy się ludźmi, wita się, biega za nimi, interesuje się tym, co wokoło… Coraz mniej auty… auto…
- Autystyczny.
- Właśnie! Coraz mniej.
- Ale leje wciąż, gdzie popadnie?
- Ty to byś chciała, żeby wszystko naraz mu minęło! Na razie minęło zapalenie, ale dalej robi gdzie stanie. Tylko rzadziej…
- Dobra, polecę, rzucę okiem na to cudo. Poczekaj, jak wrócę, siadamy do pisania.
            - A jest o czym, wiesz? Rani poszedł, i Lady poszła, i…
            - Czekaj, Tyson! Opowiesz, jak wrócę! Teraz Wik…

Kocur ma na imię Ramzes. Dorosły, dobrze utrzymany. Źle mu się nie żyło. Mieszkał sobie na zapleczu sklepiku z warzywami na jednym z peryferyjnych osiedli. Miał w biurze swoje legowisko, wchodził i wychodził, kiedy chciał. W święta, kiedy sklep nie działał, właścicielka przychodziła specjalnie, by go nakarmić i wypuścić… Nie odchodził daleko, bo po co? Miał wszystko, czego mu było trzeba, pod łapą. W dodatku okoliczni mieszkańcy co jakiś czas podrzucali mu smakołyki.

Ale właścicielka sklepiku miała znajomych, którzy zapałali miłością do Ramzesa. Daj go i daj go! Będzie miał prawdziwy dom!... No cóż, ugięła się, dała.
Ramzes zamieszkał w bloku. Od razu pierwszego dnia napaskudził w mieszkaniu, bo nikt go nie wypuścił na dwór. Wtedy bezogoniaści wzięli go za sierść i wystawili na balkon. A sami zabrali się za sprzątanie. To się Ramzesowi nie spodobało, więc wyskoczył z pierwszego piętra i ruszył na poszukiwanie swojego sklepu. Miał z tym kłopot, nie trafił. W dodatku musiał walczyć z innymi bezdomnymi kotami i pewnie nieraz wziął w skórę. Pomieszkiwał w centrum miasta, gdzie się dało. I z jednego z korytarzy na starówce zabrali go nasi bezogoniaści.
W schronisku dostał na imię Rani. Trafił do nas z paskudną raną na szyi. Paprała się, więc sporo czasu spędzał w szpitaliku. Był marzec…
Aż tu całkiem niedawno zgłosił się do schroniska bezogoniasty, który zobaczył Ramzesa/Raniego na stronie schroniska i wydało mu się, że to kot, który mieszkał w osiedlowym sklepiku. Nie był pewien, czy to rzeczywiście ten sam kot, więc ściągnął do schroniska właścicielkę warzywniaka. Ona poznała sierściucha od razu.
No i Ramzes znowu jest na swoich śmieciach.

Swoje śmieci miał też inny kot. Mieszkał z bardzo już leciwą bezogoniastą. I jej rodzina stwierdziła: mama nie może już zajmować się kotem. A my nie będziemy. I kota do kartonu i do schroniska. Nasi bezogoniaści, gdy zobaczyli tęgą, dojrzałą osobistość z kartonem w ręku zaraz poczuli, że będzie niedobrze.
           
Oddaję kota, bo mama nie może, a ja nie chcę – powiedziała… Więc to nie pani kot, tylko mamy?... Tak… A mama ubezwłasnowolniona?... No nie… W takim razie prosimy o kontakt z mamą, bo to ona jest właścicielką. A ona w ogóle wie, że pani oddaje kota do schroniska?... Yyyy… No tak!...
Pańcia stwierdziła, ze z kotem do domu nie wróci, prędzej go wywali gdzieś po drodze. No to nasi stwierdzili, że zawiadomią policję, bo wyrzucanie zwierząt jest prawnie zabronione. I poprosili bezogoniastą o dowód. Nie dała. Zaczęła wrzeszczeć, że cyrk jakiś się tu wyrabia i zadzwoniła po męża!
Mąż był jeszcze pokaźniejszy i bardzo macho! Wytłumaczono mu, że schronisko jest dla zwierząt bezdomnych, a nie dla niechcianych. Ale skoro jego żona chce popełnić przestępstwo i wyrzucić zwierzę, co sama stwierdziła przy świadkach, to kot zostanie w schronisku, a oni zostaną obciążeni kosztami jego utrzymania.
No to mąż chciał zabrać kota. Ale nasi nie oddali – po groźbach wyrzucenia sierściucha, nic z tego! I znów poprosili o dane męża albo żony.
Wtedy tamci obrócili się na pięcie i wyszli. A nasza bezogoniasta za nimi.
Czemu pani za nami lezie?... Bo chcę spisać numer rejestracyjny waszego samochodu. Wtedy z pomocą policji dowiemy się państwa danych i obciążymy kosztami utrzymania kota w schronisku!...
O nie! I bezogoniaści chodu do lasu. A nasza bezogoniasta stanęła i czeka. Wrócą prędzej czy później. Wrócili. Widać doszli do wniosku, że są nieprzystosowani do życia w pustyni i w puszczy. Chyłkiem, boczkiem, podskoczyli do samochodu, wsiedli i zwiali. Ale numery rejestracyjne nasza bezogoniasta spisać zdążyła.
No i kot ma swoje miejsce w schronisku, a tamci bezogoniaści mają problem. Zasłużony jak najbardziej!

A Lady zasłużyła sobie na nowy dom. I taki znalazła. Wszyscy dziwiliśmy się, że taka śliczna, rasowa suczka owczarka długowłosego, jest bezdomna. Gdy nasi zgarnęli ją wałęsającą się na skraju miasta, czekali potem długo – może zgłosi się właściciel. Gdzie tam! No więc postanowili dać ją w dobre ręce. A chętnych nie brakowało. Gdy tylko fotki Lady trafiły na stronę www. Rozdzwoniły się telefony. Ot, kłopot bogactwa. O jednego psa dziesięciu bezogoniastych się dobija, a o dziesięć psów – ani jeden! Tak to już jest.
         


Ostatecznie nasi zdecydowali się wysłać Lady na wieś. Pojechali przedtem z wizytą przedadopcyjną i zastali wszystko w najlepszym porządku. Spore gospodarstwo z dużym obejściem, a w nim obszerny kojec w nową, przestronna budą. Ale Lady będzie w nim spędzać tylko część dnia, kiedy w obejściu jest największy ruch i brama praktycznie cały czas jest otwarta. Przez resztę dnia będzie sobie hulać swobodnie po podwórzu. A że do lasu niedaleko, a bezogoniaści, którzy ją wzięli niestarzy jeszcze, to i spacerów nie będzie jej brakowało.
Wygląda na to, że Lady będzie zadowolona. W odróżnieniu od paru bezogoniastych, którzy już po jej adopcji dzwonili rozżaleni do schroniska skarżąc się, że to nie do nich trafiła śliczna suczka.

No dobra! Na zakończenie coś dla łasuchów przesadzających, czyli – jak im się zaprze!

aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce


niedziela, 9 czerwca 2013

BYŁ BLUES…



U nas miał na imię Argon. Jak poszedł do nowego domu, dostał też nowe imię – Blues. Co jakiś czas mieliśmy od niego wiadomości. I zdjęcia. Dobrze trafił…
          




A niedawno…

„Dzień Dobry...
Rok temu (plus tydzień) przyjechaliśmy do Was i powiedzieliśmy, że chcemy psa z małą szansą na adopcję. Staruszka. Wzięliśmy 11-letniego (a może więcej...) Argona. Prawie niewidomy, prawie głuchy, z chorą wątrobą, po przebytej grzybicy, więc z małą traumą, jeśli chodzi o pielęgnację łap czy brzucha.
Nauczyłam go wchodzić po schodach; pokazałam, że nikt mu w łapy czy pachwiny nic nie zrobi, że nie trzeba od razu zjadać każdej napotkanej białej chusteczki czy szmatki, żeby przypadkiem go nie chcieli przemywać... Daliśmy mu radość z biegania po łące przy bloku, ze spotkań innych psów... Często musiałam mu pokazywać inne czworonogi, żeby w porę się z nimi przywitał zanim przejdą... Tak się cieszył z każdego nowego zwierzaka obok...
Tak się cieszył z każdego zauważonego pomachania do niego, bo nie słyszał wołania... Tak lubił, jak się go czasem szturchnęło, kiedy stał i gapił się w ścianę. Cieszył się, że ktoś go znalazł... Nawet jeśli to było osiemnasty raz w tym dniu...
Wzięliśmy tego Staruszka dla niego. Nie dla nas. Dla niego, żeby nie był sam. Może dawno by go już nie było... Wiedziałam, że ta chwila nastąpi, wiedziałam od początku, że czasu jest mało...
Leczyliśmy mu wątrobę, kręgosłup. Potem tylko wątrobę, bo leki na stawy obciążały za bardzo organizm. Jeździliśmy na kontrole i badania. Gotowałam mu jedzenie albo dostawał Hepatic. Nie dostawał nic ze stołu, ani okruszka.
Miesiąc temu miał robione badania. Wątroba była w kiepskim stanie, nerki też nie miały idealnych wyników. Pisałam wtedy, że zostawia mokre plamy na legowisku. Dostał dwa rodzaje leków, plus ciągle dawany Esseliv. Niestety, w ciągu tego miesiąca jego stan się pogorszył. Pił bardzo dużo. Przed posiłkiem i po, przed spacerem i po, bardzo często. Jego posłanie było mokre kilka razy dziennie i to nie były już małe plamy. Czasami, jak stał, to po chwili leciał na jedną stronę.
Rozmawiałam dzisiaj z weterynarzem. Żadne leczenie nie dawałoby gwarancji, tym bardziej, że mimo leków było gorzej. Pamiętam, jak to było kiedyś z Elwoodem. Nie wiem czy żałuję, że cztery dni walczyliśmy o życie, jeździliśmy z nim na kroplówki, bo przecież zaraz wstanie i pobiegnie, bo przecież nic mu nie jest, będzie żył. Nie chciałam Bluesia leczyć na siłę, dla siebie, nie mając żadnej pewności... dodając mu stresu na koniec...
Daliśmy mu rok. Wesoły, ciepły, kochany. Tylko - albo aż rok... Wiedziałam o tym, wiedziałam że tak to się skończy a mimo wszystko siedzę i ryczę jak bóbr. Czy mając psa 15 lat, od szczeniaka z myślą, że będzie żył wiecznie, czy mając psa rok, żeby zapamiętał tylko dobre rzeczy… nie można się na to nijak przygotować. Można się łudzić, że człowiek jest przygotowany...

Prośba do Mai... Jak zobaczy za Mostem łaciatego kudłatego kundla gapiącego się w jeden punkt... niech go trąci nosem, on się tak strasznie ucieszy...

Magda”

Widziałam, trąciłam… Tu nic go nie boli.
Poszczekaliśmy chwilę i pognał. Spieszył się…
Więc siedząc w mieszkaniu wsłuchaj się dobrze w ciszę. I rozglądaj się, gdy chodzisz po drogach, którymi spacerowałaś z Bluesem. Może…

środa, 5 czerwca 2013

NIECHBY SIĘ WRESZCIE GDZIEŚ ZADOMOWIŁA!



A w schronisku kolejne szkolenie dla pracowników i wolontariuszy. Bezogoniaści nazywają je szkoleniem na posłuszeństwo – że niby psy mają być po nim posłuszne!...
No więc różne takie siad, waruj, przyjdź na zawołanie, spaceruj na luźnej smyczy przy nodze… Niektórym bezogoniastym się przyda.
Zerkałam od czasu do czasu z braku czegoś lepszego do roboty, ale raczej siedziałam z Tysonem w jego kojcu. On nie ćwiczył, bo od dawna to wszystko umie. A ćwiczyć bezogoniastych już mu się nie chce.
Potem się rozpadało. Bezogoniaści i psy mokli, ale pracowali. Aż wreszcie deszcz przeszedł w ulewę i wszyscy zwiali pod dach, do wiat. O ile wcześniej psy czasem robiły jedno, a bezogoniaści drugie, o tyle teraz, przyznać trzeba – wiali zgodnie.
Wróciłam do Tysona, który w międzyczasie przygotował nasz warsztat pracy i wzięliśmy się do roboty.

            Przed drogą suczka poszła jeszcze na spacerek, żeby się załatwić, bo czekała ją długa jazda samochodem do odległej wsi. A potem szybko się pożegnała ze schroniskiem i w drogę. W czasie podróży położyła się bezogoniastemu na kolanach i leżała praktycznie bez ruchu. A na miejscu czekała już na nią nowa bezogoniasta z córeczką, małym włochatym psiakiem i sierściuchem. Pierwsze kontakty nie były najserdeczniejsze. Ale powoli, powoli… Oswajali się z sobą. Suczka penetrowała nowe mieszkanie, nowe legowisko, tarmosiła trochę stare zabawki, które zabrała ze schroniska, zerkała na kota, który zaczaił się na szafce i kombinował, czy ta nowa będzie groźna… Ale cały czas zerkała na naszych bezogoniastych i gdy ci w końcu wymknęli się cichaczem, przywarowała pod drzwiami i czekała, aż wrócą….
Nie wrócili. Trudno. Przykleiła się więc do nowej pani i nie odstępowała jej na krok.
Tak Kropeczka trafiła do kolejnego domu. Tym razem chyba na dobre, bo już czas najwyższy, żeby się gdzieś zadomowiła!
Teraz jest jej tak:
                       

A w międzyczasie Hanka wymęczyła swoją autobiografię. Co by nie szczekać, Miśkowi szybciej poszło. No, ale Hanka to specyficzny pies. Odkąd jej były bezogoniasty porzucił ją i bestialsko przywiązał do słupka tuż przy torach kolejowych, coś się z nią porobiło… Ale co się dziwić. Siedziała tam całe godziny, a pociągi co rusz mijały ją dosłownie o centymetry. Cud, że nie zwariowała ze strachu… W schronisku adoptowała się z trudem. Dopiero gdy zaprzyjaźniła się z Innukiem, odtajała nieco. Ale potrwa jeszcze, zanim całkiem wróci do normy i zaufa bezogoniastym…

Streściłam wam tu początek jej życiorysu, więc opuszczam połowę jej dzieła i przytaczam to, co dotyczy chwili obecnej:

„…a do bezogoniastych wolę się zbytnio nie zbliżać. Wszyscy mi tu szczekają, że nasi bezogoniaści są dobrzy i krzywdy mi nie zrobią, ale czy to można wiedzieć na pewno? Siedzę sobie w małej wiacie, w kojcu obok Innuka, wokół mieszkają inne husky i tak jest mi całkiem dobrze. Wypuszczają nas wszystkie razem na wybieg i wtedy ganiam z nimi, z Aresem, Karmą, Rondą, Zorro… I z Innukiem, oczywiście.
Na spacery mniej lubię chodzić, bo tam nie ma moich znajomych psów, tylko bezogoniasty jakiś, który ze mną idzie. Z budy, co prawda, trzeba mnie wciąż jeszcze wyciągać. Bezogoniaści ściągają z niej dach, wpinają mi smycz, ciągną lekko, no i wtedy wychodzę. Ale jak już idę, no to idę, kłopotów mnie sprawiam…
I co tu dużo gadać, rozszczekałam się wreszcie. Jak jestem z innymi psami, szczekam tak jak one. Ale jak bezogoniaści przychodzą, milknę i chowam się w budzie.
I co jeszcze? Bezogoniaści czasem wołają na mnie „baba z brodą”, bo rzeczywiście, broda rośnie mi coraz dłuższa. Ale co się dziwić? Jestem kundlem, lecz wśród moich przodków był również brodacz monachijski…”

Ślicznie suczka napisała. A ja ślicznie poprawiłam. Wiecie, co znaczy słowo „bzegonociaśni”? Albo „psacery”?... Też się musiałam chwilę zastanowić!

Jogi poszedł czas jakiś temu ze schroniska do nowego domu. Pod miastem. I hmm… uciekał. A może po prostu włóczył się po ulicach, bo wypuszczano go bez opieki. Pańcia odbierała go ze schroniska i za jakiś czas sytuacja się powtarzała. Niedawno przywieziono go do nas ponownie. Ale tym razem nikt się nie kwapił, żeby go odebrać.
          


No to poszedł do nowego domu. I koniec. I kropka.

A właśnie! Tak sobie jeszcze pomyślałam o Kropeczce. W sadełku jej urok, ale gdyby trochę zjechała w kierunku przecinka nie byłoby chyba źle. Może więc warto dawać jej w formie przysmaków takie ciasteczka… Innym tłuściochom zresztą też!

            aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce

niedziela, 2 czerwca 2013

PRAWIE NIC O PSACH… (O KOTACH TEŻ NIC)



- O bobrze już pisaliśmy?
- Tak.
- A o żółwiu?
- Też.
- No to teraz będzie o jeszcze innym zwierzaku. Pisz, sierściuchu!...

Pewna ważna bezogoniasta latała raniutko na swoim osiedlu po krzakach. Albo obok, nie wiem dokładnie. I znalazła w nich dzikie stworzenie. Zawiadomiła, kogo mogła, że coś dzikiego lata po jej krzakach osiedlowych. Więc to coś zabierzcie, ale już, ale zaraz! I dlatego urząd zadzwonił do naszego schroniska – złapcie. Tchórzofretkę chyba! Akurat nie było u nas nikogo wolnego, za to zgłosiła się do wyłapania straż miejska. Pojechali, wyłapali, zawieźli do bezogoniastego, który opiekuje się z rannymi dzikimi zwierzętami.
A jedna z naszych bezogoniastych ma stowarzyszenie, które zajmuje się fretkami – więc jak się dowiedziała, to zadzwoniła, że ona tę fretkę weźmie. Doskonale! Kręciłam się akurat w pobliżu, więc zaraz poleciałam do tej fretki. Siedziała w zamkniętym kartonie, no to  tylko zajrzałam przez szparę i z powrotem do schroniska, bo co mogłam więcej zrobić?
Zaraz po pracy nasza bezogoniasta pojechała do tego bezogoniastego od dzikich zwierząt. On zaprowadził ją tam, gdzie w kartonie zawiązanym sznurkiem czekało żyjątko – nawet go przez tych parę godzin nie rozpakował. No bo skoro ktoś zwierzaka weźmie…
Otworzyli karton – w środku była kuna! Martwa! Stres, może brak powietrza, pokarmu… a możliwe że wszystko na raz.
Nasza bezogoniasta pyta: - Czemu pan nie zajrzał?
A on: - No bo mieliście zabrać…
Nasza bezogoniasta: – No i teraz nie żyje.
A on: - Jak by miało przeżyć, to by przeżyło!...
Filozoficzne, że tak szczeknę, podejście!
No cóż, skoro ten bezogoniasty udziela pomocy rannym dzikim zwierzętom na zasadzie: jak ma żyć, to przeżyje - to może lepiej te pieniądze, które dostaje od urzędów na pomaganie od razu przekazywać bezogoniastym księżom – pomodlą się w intencji zwierzęcia i może przeżyje!

Oho, Tyson biegnie, znikaj! Wiesz, że on was niezbyt tego…

- Cześć, Tyson! Siadaj, piszemy!

Wiosna przyszła, więc zaczęły się szkolenia dla pracowników schroniska i wolontariuszy. Były już takie, ale dobrze sobie przypomnieć podstawowe zasady, odświeżyć, żeby rutyna nie zjadła. No i zaczęło się ABC psa: jak wchodzić do kojca zwierzaka agresywnego, a jak łagodnego, jak odczytywać psie zachowania i tak dalej… Aż się zdziwiliśmy, tylu bezogoniastych zeszło się na to szkolenie.

Za dwa tygodnie kolejne. Bezogoniasty treser ma przygotować jakieś specjalne ćwiczenia.

I było jeszcze jedno szkolenie, ale nie u nas, tylko w mieście. Nazywało się „Psie sztuczki”. Kto chciał, mógł tam przyjść ze swoim psem. Od nas wybrało się dwoje wolontariuszy. Prowadziła to szkolenie bezogoniasta ze stoicy, która przywiozła swojego psa. No i pokazywała z ni te sztuczki. Ale się działo! Pies robił przewroty, skłony, slalomem latał między nogami tej bezogoniastej, albo robił „akwarium”, to znaczy przyklejał się nosem do szyby i stał nieruchomo… I wiele innych takich zabaw.
A potem ci, którzy przyprowadzili swoje psy, próbowali ich uczyć tych sztuczek. No i jednym psom jakoś wychodziło, innym nie za bardzo, a jeszcze inne miały wszystko w nosie!
Cóż, zdrowy pies od takich figli nie zachoruje, ani chory nie wyzdrowieje, ale skoro psu się spodoba taka zabawa, to czemu nie?


           
Nasi popatrzyli, spróbowali… Potem pogadali w schronisku, co widzieli i ustalili, że nas tutaj spróbują nauczyć niektórych z tych sztuczek. To może ułatwić adopcje – bezogoniaści chętniej wezmą psa, który umie się pokazać! Zdaje się, że czeka nas sporo fajnej roboty!

            Są też inni bezogoniaści, co będą kiedyś pracować ze zwierzętami. Chodzą do takiej specjalnej szkoły, a jak ją ukończą, to zostaną technikami weterynarii. No i przyszli do schroniska uczyć się. Zastrzyki robili, krew pobierali, żeby był zapas u zjaw na wypadek, gdyby jakiś psiak schroniskowy krwi potrzebował, bo wypadek… No i oni się trochę nas bali, a trochę my ich, bo igła w ręku młodego bezogoniastego to czasami koniec świata, a w każdym razie boli łapa…
                       
A dorosły zjawa coś tam im tłumaczył, my też tłumaczyliśmy, chórem, więc ci młodzi nie wiedzieli, kogo słuchać, ale machali głowami, że tak, że rozumieją… Hm…

Nie tak dawno nasi bezogoniaści pojechali do pobliskiego miasta w sprawie założenia tam wolontariatu. Bo w tym mieście, a właściwie w okolicznej wiosce, jest punkt czasowego przechowywania zwierząt (zanim trafią do naszego schroniska).
           
I młodzi bezogoniaści z tego miasta chcieliby pomagać psiakom w tamtym punkcie. Tylko że to trzeba zrobić oficjalnie, z umową. No to nasi umówili się z najważniejszą osobą w tym mieście, to znaczy sekretarka tego ważnego podała termin spotkania – i pojechali. Ważnego bezogoniastego nie było. Miał być za pół godziny. Wrócił po trzech. I zaraz miał spotkanie z mieszkańcami swojego miasta. Więc czasu dla naszych nie miał. Ale było mu bardzo przykro. Bo chciał się spotkać, a jakże, tylko nic o spotkaniu nie wiedział! A to sekretarka! Wiedziała, a nie powiedziała!...
Czekając na ważnego bezogoniastego nasi obejrzeli sobie śliczne miasteczko. I psy wiedzieli, pańskie i bezpańskie. A wolontariuszy nie widzieli ze zrozumiałych względów. I syci wrażeń wrócili do schroniska. Przedtem, oczywiście, umówili się raz jeszcze z ważnym bezogoniastym, tym razem osobiście się umówili, bez sekretarki.
No i po paru dniach spotkanie doszło do skutku. Posiedzieli, pogadali, nasi zostawili wzór umowy wolontariackiej – niech zarząd miasta ją sobie obejrzy, przemyśli, wniesie poprawki, jeśli uzna, że trzeba… A jak wszystko dobrze pójdzie, to niedługo w tamtym mieście wolontariusze zaczną działać psom i kotom na pożytek. Przedtem, oczywiście, podszkolą się pod okiem naszych bezogoniastych. Pewnie u nas, w schronisku…

A do biblioteki zawędrowała całościowa wersja „Psichdziejów” – kto chętny, niech skorzysta!