Oczami Bezdomnego Psa

środa, 29 sierpnia 2012


          … odchodzą ze schroniska na swoje śmieci, a potem często, niekiedy nawet regularnie, otrzymujemy od nich wieści z nowych domów. Od nich i oczywiście od ich nowych bezogoniastych. Poczytajcie parę takich, z ostatnich tygodni.

„Witam, postanowiłam napisać co tam u Lulu, który w schronisku nosił imię Dredzik i któremu wkrótce pyknie 5 miesięcy ze mną.
                       
Piesiu jest zdrowy, (…) raz musiałam go odrobaczyć, ale poza tym nie chorował, kaszel, który miał zimą w schronisku już na szczęście nie wrócił.
Lulu jest strasznie towarzyski i kontaktowy, ufny. Ma mnóstwo energii, uwielbia zabawy na dworze. Nie sprawia trudności, jedynie nie lubi, gdy wychodzę do pracy - woli nie zostawać sam, nie lubi też innych piesków, mimo kastracji, jak na razie, dogaduje się tyko z suczkami, a szczeka na wszystkie zwierzaki, jakie napotka.
Bardzo grzecznie zachowuje się w podróży - 6 godzinną podróż pociągiem za każdym razem odbywa bezproblemowo, co ważne, bo taką mamy odległość z Zielonej Góry do domu rodzinnego. Lulu to pies kochany, żywiołowy, strasznie radosny!) Wszyscy, którzy go poznają, zakochują się w nim od pierwszego wejrzenia!
Pozdrawiamy, Monika i Lulu”

            „Dokładnie rok temu opuściłam schronisko i pojechałam do Berlina, z tej okazji dostałam dzisiaj pyszny torcik, sami zobaczcie.
                      
Jestem tu taka szczęśliwa, mam kochająca mamę i koleżankę labradorkę Mayę[1], która bardzo pomogła mi się tu zadomowić. Czasem dziwię się, ze Maya jest taka dobra dla mnie, bo początkowo byłam o nią bardzo zazdrosna i kilka razy ją mocno pogryzłam.
Pewnie inni to by mnie od razu oddali do schroniska ale mama wiedziała, że to minie, tylko trzeba nad tym pracować i poszliśmy do szkoły. Ale tam było fajnie, szybko nauczyłam się niemieckiego (żeby rozumieć co oni tam chcą ode mnie) i byłam najlepsza w grupie, egzamin końcowy zdałam tez super i dostałam dyplom. A że tak mi się tam podobało i wszyscy mówili, że jestem taka mądra, to zaczęliśmy robić sport dla psów agility[2] i uczyć się różnych sztuczek, mam talent do tego. Codziennie jeździmy do lasu i tam spotykamy się z innymi czworonogami, świetnie się z nimi bawię, a jeden to się nawet zakochał we mnie i nie odstępuje mnie na krok.  Wszyscy mnie tu lubią i mówią, że jestem taka ładna, no bo jestem.
W domu jestem strasznym pieszczochem i prawie zawsze grzeczna. Kiedyś mama zapomniała wypakować zakupy, zostawiła torbę i wyszła, no to ja z Mayką postanowiłyśmy jej pomóc, ale jak zobaczyłyśmy te smakołyki to zrobiłyśmy się głodne (bo zawsze jesteśmy, mama mówi, ze mamy dziurę w brzuchu), ale to była uczta (ciastka, czekolada, smażona cebula, mąka, cukier). Jak mama wróciła to nie wiedziała czy się śmiać  czy płakać, bo cały pokój i my byłyśmy w śniegu z mąki i cukru, noc też nie była łatwa, bo dostałyśmy rozwolnienie. Mama nigdy nie krzyczy na mnie tylko mówi, że jestem kochany łobuz. Teraz jak jest tak ciepło jeździmy też nad jezioro, specjalnie dla psów. Początkowo bałam się pływać i mocno chlapałam ale teraz jestem już prawie taka dobra jak Maya. Jestem tutaj naprawdę bardzo szczęśliwa i stale dziękuję za to mamie dając jej buziaki.
Dziękuję Wam za wszystko i pozdrawiam:  Heaven, Maya i mama.”

„Witam,
przesyłam zdjęcia Balbiny i Witka, które niedawno adoptowaliśmy.
           
Psy czują się bardzo dobrze, chętnie się razem bawią. Cała rodzina jest nimi oczarowana i spędza z nimi każdą wolną chwilę. Balbina jest co prawda trochę leniwa, ale powoli coraz bardziej podoba jej się ruch na świeżym powietrzu.
Witek natomiast nie opuszcza nas nawet na krok, w czasie burzy śpi nawet w sypialni.”

            „Witam. Jestem Irga. Do nowego domu trafiłam jesienią zeszłego roku. Zaaklimatyzowałam się w zaledwie niecałe 2 dni po opuszczeniu schroniska. Troszkę byłam przerażona nową sytuacją ale dziś jestem pupilką wszystkich domowników.
                       
Z natury jestem ciut leniwa dlatego też baaaardzo lubię wylegiwać się w swoim kąciku. Uwielbiam pieszczoty i mam ich pod dostatkiem. 3 dni temu dołączyła do mnie koleżanka. Niełatwo się dogadujemy ale mam nadzieję, że to tylko kwestia czasu. Póki co, wolę ją obserwować z daleka.
Pozdrawiam gorąco wszystkich opiekunów ze schroniska, z którego tutaj trafiłam.”

            „Witam ponownie!
Jazz już jest w naszym domu dokładnie 7 miesięcy, w ciągu których nastąpiła znaczna poprawa i w jego wyglądzie i zachowaniu.
           
Już się zaprzyjaźnił z wszystkimi kotami i nauczył się wiele sztuczek, od proszenia, po dawanie głosu, warowanie, siadanie, dawanie łapy, aportowanie i chodzenie przy nodze.
Jedynym jego problemem jest skupianie uwagi na pani, na spacerze, jednakże coraz lepiej mu to wychodzi. Gorzej jak zobaczy kumpla. Albo sarnę. Ewentualnie wszystko, co żyje i się rusza - poza ludźmi. Wtedy pańcia już nie istnieje, ale to też się skoryguje z czasem.
Zdarzyło mu się także raz zwiać na kilka godzin i tym samym zmobilizować wszystkie służby na poszukiwanie, przyprawiając pańcię o białe włosy. Został jednak szczęśliwie sprowadzony do domu przez dzielnego znajomego, który znalazł psa CZARNEGO od taplania się w najlepsze, w błotnistym, sulechowskim stawku, gdzie robił niemałe zamieszanie wśród pobliskiej populacji kaczek (na szczęście wszystkie uszły cało).
Od dłuższego czasu zauważyłam, że Jazz uwielbia pływać, a szczęśliwym trafem, podczas spaceru po nieznanych polach, niedaleko domu, natrafiliśmy na dość spore jeziorko, gdzie Jazz nie zastanawiał się dwa razy, żeby wypróbować wodę.
Zaznajomił się także z moim koniem, pozostając bardzo słusznie nieufnym i nie podchodząc zbyt blisko, mimo, że konik nie miał wobec niego złych... w sumie żadnych zamiarów.
Jest łagodnie nastawiony do innych psów, co mnie bardzo cieszy.
Pozdrawiamy ciepło całą ekipę schroniskową!”

            „Witam ponownie
chwalę się, obstrzygałam Blusiowi pyszczek. Sama, ale jakoś poszło i nie widać żeby było jakoś krzywo... Teraz jest całkiem piękny! Nie było żadnego problemu, z brodą też nie, chociaż uprzedzono mnie, że może mu się to nie podobać. był całkiem grzeczny, tylko rusza się dużo, ale po chwili znów stoi w miarę grzecznie...
Na spacer nie woła, ale przestał sikać w domu, to jest wielki sukces! Zobaczymy, jak będzie dziś - pierwszy raz został w domu na 8 godzin... Oczywiście zdaję sobie sprawę, że pęcherz tak szybko się nie powiększa i może być potem niespodzianka. Ważne jednak, że już nie znaczy terenu. Może oznaczył, czuje, że jest u siebie i wystarczy?
Ludzie mnie zaczepiają na spacerach, nawet tacy, z którymi nigdy wcześniej nie rozmawiałam i pytają, co z poprzednim psem, wielu go pamięta. Opowiadam historię, przedstawiam Bluesa. JEDNA osoba powiedziała, że mam dobre serce. Pozostali pytają, po co mi taki stary, w dodatku niedowidzący pies. Czy jestem przygotowana na to, że mało mu życia zostało. Mówię wtedy, że po młodszego, zdrowego, być może ktoś przyjdzie jutro, pojutrze. Po takiego [jak Blues – dod.Majka] nie przyjdzie być może nikt. Kiedy się człowiek przywiąże do psa, nie jest przygotowany na jego odejście tak samo po dwóch latach, jak i po piętnastu. Trzeba myśleć jednak, że to będą dobre dwa lata. Być może rok, być może pół. Ale z własnym kocem, miską, smyczą i człowiekiem. A ja mam w zamian jego ogromną radość i wylizane od dłoni po pachy ręce...
 Pozdrawiam!
 Magda”

To się dopiero czyta, prawda?

A przy okazji: Kochani nowi bezogoniaści naszych kumpli ze schroniska! Piszcie o ich nowym życiu jak najczęściej! Nawet nie wiecie, jak się nam to podoba i jak na to czekamy! I o fotkach nie zapominajcie!
                                                           Pozdrawiam
Majka




[1] O matko suczko! To tam w tym Berlinie jest pies, który ma na imię tak jak ja! Tylko trochę inaczej pisane!
[2] Agility – to taki sport specjalnie dla psów. Polega na tym, że pies musi pokonać specjalny tor przeszkód, kierowany gestami i głosem przez swojego bezogoniastego… Fajna zabawa to musi być. Sama bym chętnie spróbowała!

niedziela, 26 sierpnia 2012


Znowu o mnie zadbali! Fakt, gorąco w futrze, ledwo łaziłam. No to zawieźli mnie do fryzjera! I jestem ostrzyżona na jeża. Ale mam gęsty podszerstek, więc skóry nie widać. Za to ponoć doskonale się mnie teraz głaszcze. Bezogoniaści gadają, że jest tak, jakby dotykali polaru… Żeby jeszcze któryś wytłumaczył, co to takiego!

Latem zawsze przybywa więcej zwierząt do schroniska. Do tego się już przyzwyczailiśmy. Ale ostatnio trafia się coraz więcej potłuczonych i poranionych. Co się dzieje?...
Nasi bezogoniaści dostali niedawno telefon z pewnej odległej wioski. Dzwonił ktoś, kto zamieszkał tam niedawno, ludzi nie zna i chyba z przezorności wolał sam nie i interweniować, tylko zadzwonił do nas: Jakiś facet na środku wioski, na placu, katuje psa! Przyjeżdżajcie natychmiast!
Łatwo powiedzieć – przecież to kawał drogi! Ale nasi ruszyli. Złamali pewnie parę przepisów ruchu drogowego, ale dotarli do wsi najszybciej jak mogli. I już z daleka zobaczyli leżącego nieruchomo na ziemi psa, a nad nim chudego pokurcza z pałą w ręku. On też ich zauważył i natychmiast zwiał.
Nasi ostrożnie wzięli psa do samochodu. Za chudym łajdakiem nie pobiegli, pies był ważniejszy. Pognali do zjaw. Tam zrobiono mu badania i na szczęście okazało się, że nie miał nic złamanego. Był tylko mocno potłuczony. Pomyślcie: gnojek zaczął bić zwierzę; ktoś nas zawiadomił; nasi pojechali a droga zajęła im dobre pół godziny. I gdy dotarli na miejsce, ten chudzielec dalej znęcał się nad psem! Tyle czasu! I nikt z tamtejszych nie zareagował! Środek wioski! Środek dnia!...
Nazajutrz – chyba powiadomiony przez człowieka, który do nas zadzwonił – przyjechał właściciel kundla. Starszy bezogoniasty. Powiedział, że wyjechał z domu na kilka dni. Przed wyjazdem poprosił kilku wioskowych obiboków, by sprzątnęli mu podwórze za drobną opłatą. Zrobili to, ale przy okazji wypuścili psa. I ten włóczył się po wiosce. Może warknął na tego chudego, może nie, dość, że ten lokalny pijaczek i kanalia, zaczął go okładać.
Nasi zasugerowali właścicielowi, żeby zawiadomił policję. Postał, popatrzył, głową pokręcił: A po co? Sam  mu mordę skuję!
Hm…
Wyszło na to, że nasi sami muszą złożyć doniesienie do władz.

Parę dni później pewna bezogoniasta przywiozła do schroniska kocurka. Obserwowała, jak przez parę dni włóczył się po okolicy, coraz bardziej zmęczony i słaby. W dodatku kulawy. Ot, taki domowy gapcio. Pewnie państwo wyjechali na wakacje, a kot – na ulicę! No to złapała go i przywiozła. Bez trudu jej to przyszło, bo sam do niej lgnął, łasił się i miauczał. Zaraz zrobiono mu badania: miał złamaną łapę i był paskudnie zakatarzony. Teraz siedzi u nas. Ma na imię Teodor.
                       

A zaraz potem druga kocia znajda. Młodzi ludzie z nie najciekawszej ulicy w mieście słyszeli nocą żałosne miauczenie. Dobiegało spod jednego z zaparkowanych przy chodniku samochodów. Zawiadomili straż pożarną, która po długich staraniach wyciągnęła kociaka, czarno-białego malucha.
                     
Jakimiś szczypcami go wyciągali, a on strasznie się zapierał i może właśnie przy tej interwencji złamała mu się łapka, takie malutkie, delikatne byle co… A może już wcześniej miał złamaną?... No to zjawy, operacja, śruby jakieś…
Teraz jest w domu tymczasowym i dochodzi do siebie. A z tego, co wiemy, pewnie już tam zostanie.

I znowu telefon! Pinczerowaty kundelek. Młody, beżowo-brązowy. Leży przy ulicy. I nogi nie ma! No to nasi w te pędy! Rzeczywiście, znaleźli biedaka, już ledwo żywego. Brak lewej przedniej łapki, tylko paskudny, poszarpany kikut został, zarobaczony już, bo rana była przynajmniej kilkudniowa. Krew, brud… W dodatku tłuczona rana na głowie…
Oczywiście psiak wylądował u zjaw, a tam czyszczenie ran, amputacja tego, co zostało z łapki, opatrunki, zastrzyki… Trwało to!
A potem kundel wylądował u nas. Dostał imię Jacek.
                       
Leżał w szpitaliku, więc nie mogłam się do niego dostać i poszczekać. Wszyscy tu zastanawialiśmy się, co mu się stało. Niedaleko miejsca, gdzie go znaleziono, biegną tory kolejowe. Może wpadł pod pociąg? A może ktoś go katował? A może złapał się we wnyki i jakimś cudem udało mu się wyrwać…
Bezogoniaści mówią, że dojdzie do siebie. Podnosi się, a apetyt ma jak rzadko. Widziałam go raz i drugi przez uchylone drzwi – rzeczywiście, najgorzej nie wyglądał. Stał sobie na tych trzech łapach i nawet zamachał do mnie ogonem! I wtedy stracił równowagę i rymsnął na koc! A potem bezogoniasta zamknęła drzwi…
A w parę dni później przyszły dwie młode bezogoniaste, zobaczyły Jacka i zakochały się w nim. No i teraz ma już swój dom!


Ale jest jeszcze Zonk, jest jeszcze Lolek[1]
           
Ech…

Ja też zaraz będę połamaniec albo przynajmniej potłuczeniec. Jak mnie bezogoniaści złapią na złodziejstwie! Nakradłam dla naszych suczek-rysowniczek mazaków cały komplet – i wtedy się okazało, że chcą kredki!!! Nie ma kredek, nie ma twórczości! Łapy opadają!... Ale czego się nie robi dla sztuki. Spróbuję jeszcze raz, może się uda… Najlepiej od razu cały komplet. Widziałam w szafie, że jest. Ot, przyszło mi, suce, na starość, dla potomstwa prawo łamać!...
 Nie rozumiecie? Niedługo zrozumiecie. A ja może doczekam z całymi kościami…



[1] Z ostatniej chwili: Lolkowi też się udało! Ma już nowy dom. Trochę daleko od nas, ale mamy o nim świeże wiadomości i zdjęcia. Zadowolony!

środa, 22 sierpnia 2012


Te wszystkie bakterie, zarazki, mikroby i wirusy to ponoć latają wszędzie! I chodzą, i pełzają, i siedzą w żarciu i w tym, co robimy po żarciu, i w ogóle, gdzie nie popatrzysz! A od nich zdarzają się nam choroby. Nasi bezogoniaści robią, co mogą, żeby ich do schroniska nie wpuścić. Przede wszystkim każdy nowy pies w schronisku trafia na kwarantannę, to znaczy siedzi odizolowany od innych, a nasi go obserwują: przyniósł jakiegoś zarazka czy nie. Bo przez te dwa tygodnie kwarantanny, to każdy mikrob się ujawnia – nie wytrzymuje tyle siedzieć w ukryciu. No i gdy tego paskudztwa nie widać, to znaczy, że pies jest zdrowy i może iść do którejś z wiat, do swojego kojca.
I dobrze.
Tylko że odwiedzają nas różni bezogoniaści, którzy albo mają swoje zwierzęta, albo spotykają się z nimi; no i my chodzimy na spacery tam, gdzie i bezpańskie psy biegają, i te, które mają właścicieli też (spacerują tam tak, jak my). No i wtedy te zarazki tak czy inaczej mogą na nas przeskoczyć. Bo one tak potrafią skakać z psa na psa jak pchły jakieś!
No i jedna taka bestia przeskoczyła! Chętnie bym sobie popatrzyła na takiego zarazka i łapą przez łeb!... Ale ich podobno nie widać.
Najpierw zachorowało kilka psów w jednej wiacie. To znaczy, … dalej niż widziały! Nasi bezogoniaści złożyli to na karb odrobaczania sprzed dwóch dni. Wiadomo, po zażyciu środków na robaki psy mają kłopoty żołądkowe. Ale następnego dnia chorowało już prawie pół wiaty – nie przelewki. Psy zaraz przeszły na dietę i dostały leki, a ich odchody poszły do zjaw, do analizy. Niech wyśledzą, jaki to paskud buszuje po psich brzuchach. Przed wejściem do wiat położono takie duże maty  nasączone płynem dezynfekującym i każdy bezogoniasty musiał wycierać dokładnie nogi gdy wchodził i wychodził z wiat.
Nie na wiele to się zdało, bo kolejnego dnia choróbsko przeniosło się do następnej wiaty. Nie było co czekać! Nasi zamknęli na jeden dzień schronisko i wszyscy, pracownicy biurowi, wolontariusze i pielęgniarze zwierząt wzięli się do roboty.
Psy kolejno wyprowadzano z kojców: zdrowe na jedną stronę, chore na drugą, żeby się nie spotykały. A w kojcach otwierano budy, wyrzucano ściółkę, myto budy dokładnie, dezynfekowano rozpylając specjalny płyn; potem szorowano podłogi, ściany, nawet pręty kojców myto dokładnie i, oczywiście, dezynfekowano. Wreszcie wkładano do bud nową ściółkę i po pół godzinie pies wracał do swojego pomieszczenia. I tak we wszystkich kojcach, we wszystkich wiatach. Na koniec szorowano kuchnię, pozostałe pomieszczenia schroniska, naczynia i narzędzia. I pod koniec dnia bezogoniaści podpierali się nosami.
Psy przeszły na ścisłą dietę i zaczęły brać nowe lekarstwo, którego dotąd jeszcze nie stosowano – jeden ze zjaw je wymyślił. W smaku paskudne, ale pomogło. Po dwóch dniach sytuacja zaczęła się poprawiać, następnego – jeszcze bardziej, aż w końcu psy wyzdrowiały. Uff…

Mnie to cały czas w biurze trzymano. A jak chciałam za potrzebą, to wychodziłam z którymś z bezogoniastych i on pilnował, żebym między wiaty nie zalazła, do tych chorych psów. Wściekłam się, bo tam akurat było najciekawiej, najwięcej się działo. A tak, to całą tę zarazę przez okno i z daleka mogłam sobie pooglądać. Gdyby nie to, że bezogoniaści gadali to i owo, to nic bym nie mogła napisać.
I bądź tu, suko, kronikarką schroniska!

            O Selenie wam opowiadałam? Chyba jeszcze nie, bo czasu nie było. Zresztą, przez jakiś czas nawet nie wiedziałam, że jest u nas. Bo siedziała wtedy na kwarantannie, a jakoś nie zauważyłam, kiedy ją przywieźli. Sama się dziwię, jak to się stało, bo nie przyjechała sama, tylko ze swoimi dzieciakami – całe osiem sztuk pysznych szczeniaków! Selena to mała, owczarkowata, młodziutka suczka o bardzo poczciwej mordce.
                       
Teraz część jej matczynych obowiązków przejęli bezogoniaści, więc młoda ma trochę więcej czasu i możemy poszczekać. Opowiedziała mi, że żyła sobie w domu na jednym z podmiejskich osiedli. Nawet dobrze miała – do czasu. Na świat przyszły młode, a jej bezogoniastym się to nie spodobało. No więc spakowali maluchy i kartonu, ją posadzili obok i wywieźli do lasu. I zostawili… Ktoś znalazł tam tę porzuconą rodzinkę i zadzwonił do nas. I tak Selena trafiła do schroniska. Dzielna sunia. Bezogoniastych lubi, inne zwierzęta też – grzeczniejszej psiny dawno nie widziałam. Opowiadam jej o życiu w schronisku, a ona uczy się i coraz lepiej daje sobie radę.
Mam nadzieję, że i ona, i jej maluchy znajdą sobie lepszych niż ci poprzedni bezogoniastych.

niedziela, 19 sierpnia 2012


Karmiciele kotów to bezogoniaści o wielkich sercach. Sami z dobrej woli podejmują trud pomagania dziko żyjącym sierściuchom. I zwykle tylko one są im wdzięczne, bo bliscy sąsiedzi i okoliczni mieszkańcy to już niekoniecznie.
Ale zdarza się niekiedy, że przesadzają. To zazwyczaj starsze osoby, którzy chcą jak najlepiej: wielu z nich specjalnie gotuje kotom jedzenie, zaprasza je do swoich domów, dostarcza smakołyków, za które płaci z własnej, pustawej kieszeni emeryta. I w ten sposób – zamiast tylko dokarmiać i w ten sposób pomagać – uzależniają zwierzęta od siebie. Tak bardzo, że gdy ich zabraknie, robi się poważny problem. Kotom trudno się odzwyczaić od tego, że w wyznaczonej porze zawsze czekała na nich pełna miska i jakieś przysmaki na dodatek. Niektóre właściwie przestają być samodzielne, tak bardzo zdają się na pomoc karmiciela. Przestają być dzikie, samowystarczalne. I co wtedy?...

Jedna karmicielka zachorowała mocno. Bezogoniaści mówią, że dostała udaru. I trafiła do szpitala. Miała pod swoją opieką blisko trzydzieści sierściuchów. Nasi bezogoniaści dowiedzieli się o tym po paru dniach, gdy zadzwonił jej brat, który z nią mieszka: zabierzcie koty do schroniska, bo już nikt nie będzie ich karmił!... A pan by nie mógł, do czasu powrotu siostry?... Ani myślę, nie mogę, nie mam czasu, nie chcę, nie lubię, wrr!!... A ktoś z sąsiadów może?... Wrrrr!!!...
W dodatku poparła jego żądania jedna bezogoniasta, która działa w pewnym stowarzyszeniu zajmującym się zwierzętami! Czy ona prawa nie zna???
Nasi skontaktowali się wtedy z inną karmicielką, mieszkającą niezbyt daleko: czy weźmie pani pod swoją opiekę koty dokarmiane przez koleżankę, póki ona nie wróci ze szpitala?... Pewnie, że wezmę! Będę karmić swoich podopiecznych, a potem tamte…
No i zaczęła dokarmiać. Ale w międzyczasie niektóre koty chorej karmicielki, nie dostając od niej żarcia przez parę dni, przestały przychodzić. To były przede wszystkim takie, które mają właścicieli, ale włóczą się jak bezpańskie po ulicach, bo właściciele na to pozwalają! Kto odróżni takie sierściuchy od tych, które są naprawdę bezpańskie? Część dzikich też sobie poszła - nie wiadomo dokąd. Więc w sumie nie została tam nawet połowa dokarmianych dotychczas kotów. 
A gdy nowa karmicielka zaczęła swoją pracę, spotkała się z wyzwiskami okolicznych lokatorów. Musiała więc dokarmiać pozostałe koty chorej w innym miejscu, nieco dalej. Niewiele ich zostało. I znów minęło kilka dni…
I pewnego dnia nie przyszedł ani jeden kot! Kolejnego – również. I następnego…
Co się z nimi stało?
Karmicielka zawiadomiła oczywiście schronisko. Ktoś jej powiedział, że pewien X wyłapał te koty, załadował do samochodu i wywiózł nie wiadomo dokąd!... Teraz w okolicy mają spokój z bezpańskimi kotami.
Nasi bezogoniaści powiadomili policję.

A potem siedli i zaczęli wymyślać pismo do mieszkańców miasta. Ma wisieć w każdej klatce schodowej. A w nim będzie przypomnienie, że obowiązuje ustawa o ochronie zwierząt. I miejska uchwała na ten temat. I będzie w tym piśmie napisane, co wolno, a czego nie wolno robić z wolno żyjącymi kotami. Że mają prawo mieszkać tam, gdzie mieszkają, chyba że są chore lub ranne – wtedy powinny trafić do schroniska.
Może takie pismo coś pomoże, bo ot – przyjechał dziś tłusty bezogoniasty swoim samochodem. I przyniósł kotka. Niósł to czarne maleństwo jak ściereczkę. Mam tu kociaka. Przyplątał się, będzie mi gołębie gryzł… Niestety, nie możemy go przyjąć, nie mamy miejsc. Zresztą, kot ma prawo żyć na swobodzie. Tak mówi prawo. Niech go pan zabierze i zostawi gdzieś w okolicach swojego domu, w jakimś spokojnym miejscu. … Ale moje psy go zeżrą… Nie zeżrą, ucieknie.
Tłuścioch warknął coś i poszedł sobie. Wsiadł do samochodu, ruszył i wtedy otworzył okno i wywalił kotka.
Mamy kolejnego lokatora.
                       

I jeszcze jedno zdarzenie. Całkiem inne. Nocą przyjechała do  schroniska jedna z naszych bezogoniastych. Usłyszałam z biura, jak mówi do pana stróża, że przywiozła rannego Bociana. Pomyślałam, że to może jakiś nowy pies i wypełzłam z legowiska, żeby popatrzeć. I widzę, że bezogoniasta wyciąga z samochodu coś białego, dość dużego. I to coś, nagle, jak nie zerknie na mnie! Jak nie zasyczy! Jak dzioba nie rozewrze! A długi miało i czerwonawy taki! Jak nie zaklekocze tym dziobem! Wzięłam ogon pod siebie i chodu!
Ptaszysko, nie pies! Jeszcze takiego nie widziałam. To znaczy widziałam, jak leciały wysoko, ale z bliska to pierwszy raz! Wredne jakieś takie, nie podoba mi się.
Bezogoniasta zamknęła je do osobnego pomieszczenia i tam sobie siedziało i klekotało co jakiś czas. Ponoć mieszkało sobie w gnieździe na dachu domu w jednej z odległych wsi. Bezogoniaści, co tam mieszkali, nazwali tego bociana Piotrek i ponoć znali go od paru lat – patrzyli, jak rośnie. Kiedyś złamał sobie łapę i potem już nigdy dobrze nie chodził. Aż wreszcie pewnego dnia chciał wystartować ze swojego gniazda, polatać, ale mu nie wyszło: potknął się, stracił równowagę albo coś i spadł na ziemię. I już się nie podniósł. Tamci bezogoniaści zawiadomili naszą bezogoniastą, a ona przywiozła ptaka do schroniska.
Na drugi dzień zabrały go zjawy z takiego miejsca, w którym pomaga się dzikim ptakom i innym mieszkańcom lasów i łąk…

środa, 15 sierpnia 2012


Kryminał, mówię wam! Tego jeszcze nie było! W skrócie wyglądało to tak.
Taki młody bezogoniasty w skórzanej kurteczce przyprowadził któregoś ranka do schroniska psa – młodego, ładnego doga. Ale nie całkiem rasowego. Zostawił go przed biurem. Wszedł, burknął coś na powitanie i od razu:
- Chcem oddać psa.
- To pański pies? – pyta nasza bezogoniasta.
- Chcem oddać!
- Ale czy to pański pies?
- Jak nie weźniecie, to ja go do lasu…
- Spokojnie, proszę pana. Pytam, czy to pański pies, bo my tutaj przyjmujemy jedynie bezpańskie.
- No to go znalazłem.
- A dokładnie gdzie?
- No w mieście.
- Mógłby pan dokładniej? Może to czyjś pies, może mieszkał niedaleko, może uda się nam odnaleźć właściciela.
- Tak dokładnie to w jednej wsi zaraz za miastem.
- Aha! Pan tam mieszka?
- No!
            Jeden z naszych bezogoniastych zabrał psa do kojca. A w tym czasie nasza bezogoniasta zadzwoniła do gminy i przedstawiła sprawę. Urzędniczka obiecała, że wyśle tam do wsi policjantów albo straż gminną, żeby popatrzyli, popytali…
- Słyszał pan? Policja zajmie się ustaleniem właściciela. Niedobrze, jeśli okaże się, że to jednak pański pies.
- Wy mnie tu …mać nie straszcie policją! Ja cztery lata garowałem, policja może mi naskoczyć. Oddawajcie psa!
- Teraz to już go panu nie oddamy. Groził pan, że zostawi go pan w lesie!...
- No to zobaczymy!
I poleciał! Nasi nawet nie zdążyli go spisać, tylko zanotowali numer samochodu.
No i minął dzień, przeszła noc, a nazajutrz przy karmieniu psów awantura! Nie ma tego nowego psa. Kojec otwarty, a psa nie ma! Nasi zadzwonili do stróża, ale ten niczego nie zauważył. Wtedy zaczęli buszować po schronisku i znaleźli pod płotem, niedaleko kojca, w którym siedział zaginiony pies, stojące krzesło. Ktoś przelazł przez płot, wziął stojące pod domkiem wolontariuszy krzesło, podstawił pod ogrodzenie, otworzył kojec, wyprowadził psa, wlazł na krzesło, przerzucił zwierzaka przez płot, sam zeskoczył za nim (chwasty za siatką były w tym miejscu mocno wydeptane) i zwiał z dogiem.
Jak on to zrobił? Stróż nic nie słyszał. Ja też nie, a sen mam czujny. Śpię w budynku, drzwi były zamknięte, ale zawsze jest tak, że nawet w nocy psy w wiatach wywęszą obcego. Jak zauważą czy poczują, że ktoś łazi, zaraz podnoszą jazgot. Taki psi alarm na pewno bym usłyszała. A tu nic!
Nasi oczywiście zawiadomili policję. No i będzie śledztwo. Zobaczymy, jak się skończy!

Swoją drogą, do tego, że ktoś potajemnie, nocą, przerzuca nam przez płot psa do schroniska, już się przyzwyczailiśmy. Nieraz się zdarzyło. Ale żeby w drugą stronę!...

Kiedy tak nasi latali po schronisku szukając psa albo jego śladów, ktoś podszedł cicho do bramy, przywiązał do niej ślicznego, wielkiego, zadbanego malamuta czystej krwi – i zniknął!
Też mu szybko poszło! Sądząc ze stanu psa i ze smyczy, którą zostawił – nowej, grubej, z doskonałej skóry -  musiał to być jakiś majętny bezogoniasty. Malamut siedział grzecznie i czekał, aż go ktoś zauważy. Pewnie mu się wreszcie znudziło, bo szczeknął parę razy…
                       
Szybko się przystosowuje do schroniskowego życia. Dostał imię Gogo.
Każdemu się podoba. I psom, i bezogoniastym, więc pewnie niedługo posiedzi.

A my mamy teraz o czym szczekać w wiatach przez parę najbliższych dni

niedziela, 12 sierpnia 2012


            Starsza bezogoniasta przyprowadziła do schroniska psa, którego znalazła przy bramie cmentarza! Był tam, gdy przyszła, i był, kiedy wychodziła po kilku godzinach. No to go zabrała. Starszy, brodaty kundelek. Pewnie porzucony…
            Na drugi dzień pod schronisko zajechała czerwonym, szykownym samochodem inna bezogoniasta. Szukała zaginionego pieska. Z opisu – wypisz, wymaluj ten nowy kundel. I rzeczywiście. To był właśnie on.
Co się stało? Ano, kundelek wraz z panią mieszka sobie niedaleko cmentarza. Bezogoniasta prowadzi aktywne życie, dba o siebie i odbywa z psem długie spacery. Pieszo, albo na rowerze. Często udaje się na cmentarz, a pies nauczył się czekać na nią pod bramą. No i właśnie na takim spacerze, jadąc przez las, bezogoniasta spotkała znajomą. Zatrzymały się, zaczęły rozmawiać. A pies znudził się i sobie poszedł, zwykłą trasą zresztą.
Gdy bezogoniaste skończyły rozmowę, zorientowały się, że nie ma psa. Nawoływania nie pomogły. Szukały w lesie, na osiedlu, pod domem. Nawet do głowy im nie przyszło, żeby pójść tam, gdzie często bezogoniasta prowadziła psa – pod cmentarz. A on tam doszedł, usiadł i czekał… Tylko że tym razem doczekał się starszej bezogoniastej, która odprowadziła go do schroniska….
No, ale skończyło się dobrze.

Prawie w tym samym czasie przyszedł do naszych bezogoniastych mail. Od bardzo poważnej pani prawniczki, która jest prezesem stowarzyszenia, co zajmuje się zwierzętami. Tylko że to stowarzyszenie działa daleko, w odległym województwie. No i ta bezogoniasta-prezeska napisała, co następuje:
Pewien pan szukał dla siebie domu na wsi. W naszym województwie. Oglądał pewną posiadłość w okolicach nieodległego miasta, oprowadzany przez jej zarządcę. I w czasie tych oględzin zauważył psa. W strasznym stanie. No to zadzwonił do tego dalekiego stowarzyszenia i poprosił o interwencję. Czemu właśnie tam zadzwonił, a nie do jakiejś bliskiej, lokalnej instytucji? Ano, nie wiadomo! Skoro jednak pojawiła się informacja o skrzywdzonym psie, to pani prezes interweniuje: prosi, by ktoś z naszych bezogoniastych pojechał do tej posiadłości i zorientował się, jak się sprawy mają!
No więc nasi natychmiast pojechali z interwencją. Znaleźli wieś, znaleźli posiadłość, a w niej nikogo: ni bezogoniastego, ni psa, ni innego zwierza. Domostwo i zabudowania gospodarcze stały opuszczone.
Szczęściem prawie zaraz nadeszła jakaś sędziwa sąsiadka. I od niej dowiedzieli się wszystkiego.
Właściciel domu zmarł dwa lata temu. Rodzina chce sprzedać posiadłość, która na razie stoi pusta. Na jej terenie, w stodole, mieszka tylko pies, a właściwie suczka. Sara. Zarządzający majątkiem pojawia się rzadko, tylko wtedy, gdy trafia się jakiś potencjalny kupiec. Ale dał tej sąsiadce karmę, daje pieniądze i ona się suczką opiekuje. Przyzwyczaiła się do Sary, a Sara do niej. Sama miała psa, ale odszedł parę miesięcy temu. Została po nim pusta buda w wiacie. Wzięłaby więc chętnie Sarę, ale…
W tym miejscu opowieści nastąpiła przerwa, bo ze stodoły wyszła Sara. Może raczej wytoczyła się, bo zapasiona była jak rzadko. Ale poza tym zdrowa i szczęśliwa. Podeszła do starszej bezogoniastej i zaczęła się łasić…
                       
No właśnie! Do domu sąsiadki jest ładnych kilkaset metrów, a Sara ledwo się toczy! Nie dojdzie! A starsza bezogoniasta żyje samotnie, nie ma jej kto pomóc i przenieść psa. Przenieść, nie przewieźć, bo Sara panicznie boi się samochodów, za nic nie wsiądzie!
No cóż, po krótkiej naradzie nasi porobili fotografie, a Sarę wzięli na koc i zanieśli do gospodarstwa sąsiadki. Tam Sara wlazła do kojca, z niego – przez specjalny otwór w ścianie – do stodoły, gdzie czekała na nią nowa buda. Zaraz się w niej umieściła.
A nasi wrócili do schroniska i zawiadomili panią prezes dalekiego stowarzyszenia, jak się rzeczy mają. Posłali jej również fotografie. Dostali od niej telefon tego bezogoniastego, co podniósł alarm. Zadzwonili więc i do niego, przesłali także fotki. Pan się najpierw ucieszył, potem krygował się trochę, wreszcie powiedział, że przesadził malując tragiczny obraz Sary. Sam ma już dwa psy i jest bardzo uczulony na psią samotność. Dlatego prosił o interwencję i ubarwił trochę przy tym swoją relację… Nasi spytali, dlaczego zadzwonił aż tam, do odległego miasta, a nie – na przykład – do nas. Odpowiedział, że wykręcił pierwszy numer, na jaki natknął się w Internecie.
Hm…
Wredna pewnie jestem, ale może ten bezogoniasty reflektował na posiadłość, a nie reflektował na starą suczkę?
Chociaż może przesadzam? Może na starość robię się coraz bardzie zgryźliwa, paskudna sucz?
Najważniejsze, że stara Sara i staruszka bezogoniasta żyją sobie razem w starym domu i dobrze im ze sobą.

środa, 8 sierpnia 2012


Jedna z naszych bezogoniastych mieszka daleko – w innym mieście. I codziennie dojeżdża do pracy. Pewnego dnia, niedawno, jechała właśnie do schroniska i po drodze zrobiła sobie postój na przydrożnym parkingu. Po krótkiej chwili jakiś inny samochód zjechał z szosy na ten parking, wyminął wóz naszej bezogoniastej, zwolnił, kierowca otworzył okienko, wywalił jakiś kartonik, nacisnął gaz i odjechał…
Bezogoniasty pewnie by nie zareagował, ale bezogoniasta… Moja płeć, więc wiem – kartonik szykowny sobie leży, może w nim jakiś puszorek, albo smyczka twarzowa… jak tu nie zerknąć! No to nasza bezogoniasta tupu tupu… podniosła, zerknęła…
A tam w środku żółw! Całkiem spory, trochę mniejszy od płaskiego talerza, ale niewiele.
No to przywiozła go do schroniska. A po drodze jeszcze zatrzymała się w sklepie i kupiła specjalne żarcie dla tego płaszczaka.
Bezogoniaści zlecieli się, ja z nimi, oglądać to dziwo. Phi, żółw jak żółw. Zaraz nalali wody do wanny, bo się okazało, że to żółw wodny, wsadzili zwierzaka i dali znać zjawom, żeby przyjechali i zbadali stwora. Dali mu żreć – ale nie zauważyłam, co to było, pewnie zresztą nic nadzwyczajnego… I rozeszli się do swoich zajęć. Później mieli zadzwonić do sklepów zoologicznych – może któryś go weźmie, bo przecież u nas miejsca dla takich zwierząt nie ma.
Zjawa przyjechał, zbadał żółwia. Stwierdził, że jest w dobrej formie, tylko skorupę ma trochę za miękką. Powiedział, że ma znajomego, który hoduje żółwie wodne, to go może weźmie. Zatelefonował i ten znajomy stwierdził, że czemu nie. I przyjechał, i zabrał.
No i doskonale!

Minęło parę dni i znów trafił się nam niecodzienny gość. Przyniosła go jedna starsza bezogoniasta. Sama nie mogła się nim opiekować bo nie miała warunków. To był gołąb. Przyleciał do mieszkania tej bezogoniastej, siadł na parapecie i potem już ani ruchu – zupełnie opadł z sił. Musiał przebyć daleką drogę. No to przyniosła go do nas.
Położyli go na biurku, a mnie odganiali, więc niewiele widziałam. Usłyszałam tylko, że ma obrączkę. Postanowili go nakarmić, bezogoniasty pokruszył bułkę, ale wtedy wszedł akurat drugi i powiedział, że tym gołębi nie wolno karmić, że od chleba one wszystkie chorują na wątrobę i mogą zdechnąć. No to ktoś pojechał po ziarno, a nasza bezogoniasta zadzwoniła do ludzi, którzy się gołębiami zajmują. Gdy przywieziono ziarno, gołąb się nażarł i poszedł do skrzyneczki. Siedział sobie nastroszony i zerkał na mnie nieufnie, gdy tylko pokazałam się w pobliżu.
Na drugi dzień przyjechał jeden z tych gołębiarzy. Obejrzał ptaka, pokiwał głową, stwierdził, że jest bardzo zmęczony, ale wydobrzeje. I że skontaktuje się z jego właścicielem – ponoć z tej obrączki na łapce ptaka można się dowiedzieć, kto nim jest.
I zabrał gołębia.

A teraz sprawa codzienna. Dla każdego nowego lokatora schroniska – jednak niecodzienna. Fotografowanie.
Tyle razy gapiłam się już w obiektyw aparatu albo kamery, tylu znanych bezogoniastych fotografowało się ze mną, że na te wszystkie sesje fotograficzne nie zwracam po prostu uwagi. Dopiero ostatnio, przypadkiem, uzmysłowiłam sobie, że dla tych świeżo przyjętych do schroniska czworonogów to może być problem. Każdy z nich bowiem po paru dniach, gdy już trochę odparuje, jest fotografowany, żeby jego podobiznę zamieścić na naszej stronie internetowej.
Szłam sobie po trawniku i zobaczyłam, ze bezogoniaści wzięli z kojca Żenię, małą, czarno-białą suczkę i prowadzą na smyczy – do zdjęcia.
                       
Stanęli tam, gdzie było dobre światło. Jeden trzymał smycz, a drugi kręcił się z aparatem, to bliżej, to dalej i starał się uchwycić małą od przodu. Pstryka i pstryka, a ona ani myśli spojrzeć w obiektyw. Przestraszyła się, bo nigdy czegoś takiego nie widziała.  To za trzymającego ją bezogoniastego się schowa, to się wyrywa, to biega dokoła, posikała się, ani na chwilę spokojnie nie usiadła. Podeszłam, warknęłam, żeby się nie wygłupiała, tylko stała spokojnie, to szybciej skończą. I sama siadłam, żeby jej dać przykład. Ale mnie odgonili, że niby pcham się w obiektyw! No to poszłam sobie, a oni jeszcze dobry kwadrans walczyli z Żenią.
Coś im tam w końcu wyszło, bo widziałam potem, że nasz bezogoniasty zamieszcza fotki Żeni w Internecie.


niedziela, 5 sierpnia 2012

Ostatnio było o schroniskowych olbrzymach. No to teraz w drugą stronę.
O ile pamiętam, był kiedyś  u nas ratlerek. Niedługo, bo zaraz zgłosiła się po niego bezogoniasta, która go zgubiła: Na rękach, proszę pani, niosłam i nawet nie wiem, kiedy go wypuściłam… a może sam wyskoczył, kruszynka moja…
Trafił się i drugi – też na chwilę.
Był również york, złośliwa miniaturka psa…
Aha, no i chihuahua też. Równie przemądrzały, jak jego pańcio.
Więcej tych rasowych zabaweczek nie pamiętam.
Małych kundelków za to było i jest sporo.
Fajerka… Oj, przecież została już adoptowana!... Ale niech tam, skoro zaczęłam, to napiszę….
                       
Bardzo miła, brązowa jamniczka, trochę chyba mieszana. Kontaktowa – bezogoniastych uwielbiała, z psami dogadywała się. Moim daniem trochę mdła. Taka przesłodzona przylepa. Ale mogła się podobać. I pewnie podobała się pierwszemu właścicielowi przez jakiś czas, ale potem miał jej dość. I któregoś dnia, nocą, przyniósł ją pod schronisko i przerzucił przez płot. I zwiał. Suczka rozszczekała się, stróż wyszedł i znalazł ją pod płotem. Szukała wyjścia, żeby biec za swoim pańciem. Ech…
Na szczęście  nie posiedziała długo. Znowu się komuś spodobała. Oby już na zawsze![1]

Jest też z nami jamniczka z niedalekiego miasta – biedna, drobna psina. Nie ma u nas swojego imienia. To znaczy pewnie ma jakieś, ale go nie znamy. Jest u nas – póki co – czasowo.
           
Chociaż… Jej właściciel został zabrany przez policję do tego schroniska dla bezogoniastych, a suczka trafiła do nas, bo tam, na miejscu, nie miał się kto nią zająć. Posiedziała kilkanaście dni. Potem jej bezogoniasty wrócił do domu. Powinien ją odebrać, ale nie chce. Za to wydzwania i pisze: nie ja psa wam dałem, więc nie ja będę go odbierał. A jak mi go nie przywieziecie, złodzieje, to was zaskarżę!... A tu koszty utrzymania suczki w schronisku rosną! Gmina płacić nie chce, bo przecież pies ma właściciela. Policja też nie – bo niby dlaczego. Naszym bezogoniastym wreszcie skończyła się cierpliwość: wystąpili do władz o odebranie psa właścicielowi. Wtedy jamniczka stanie się pełnoprawnym mieszkańcem schroniska. Ale to może potrwać.

Niedaleko niej siedzi w kojcu Spajki – pinczerowaty czterolatek. Błąkał się po terenie niedalekiej gminy. Złapano go i wsadzono do tymczasowego kojca. A stamtąd trafił do nas.
                       
Miał ciężkie początki w schronisku. Był nieufny, udawał chojraka, szczekał, gdy tylko ktoś się zbliżył. Ale właśnie wróciła z urlopu jedna z naszych bezogoniastych. Podeszła do Spajkiego z sercem, przyhołubiła, pomatkowała i psiak się odrodził. Strach minął, chętnie wychodzi na spacery, jest grzeczny… Czego więcej chcieć? Chyba tylko jak najszybszej adopcji.  

Własny dom przydałby się i Filipkowi – pisałam już o nim parę razy. I wciąż coś nowego można o nim opowiadać. Przede wszystkim to bardzo żywotny i zadziorny psiak, choć swobodnie zmieściłby się do dużego garnka.
                       
Jest teraz w domu tymczasowym, ale długo nie może w nim pozostać, bo tam jest już sporo psów i kotów. Maluch aż rwie się do kontaktów z bezogoniastymi: obskakuje znajomych, łasi się i co chwilę zerka, czy to, co robi, robi zgodnie z ich oczekiwaniami. Ostatnio nauczył się chodzić na spacery bez smyczy. Nogi się wprawdzie nie trzyma, ale nie odbiega na więcej niż dziesięć kroków – sam reguluje odległość i gdy widzi, że jest za daleko z przodu albo z tyłu, zatrzymuje się, lub dogania. I reaguje na komendy: gdy słyszy: „Stój” – staje; „Wróć” – wraca…
I ciągle mu się paszcza śmieje.



[1] Pies pisze, a życie swoje… Gdy skrobałam tego posta, nie wiedziałam, że to „na zawsze” będzie takie krótkie… Nie ma już Fajerki…

środa, 1 sierpnia 2012


Gdy ktoś nowy wchodzi do schroniska, to już od samej bramy zerka w lewo, bo tam stoją pierwsze kojce i z nich dobiegają pierwsze psie powitania gości. Te kojce są dwa, murowane, głębokie, od przodu zamknięte gęstą siatką, więc nie widać ich lokatorów. Gość więc podchodzi, zerka w głąb któregoś z kojców i najczęściej przezornie cofa się parę kroków. Bo zza siatki patrzą na niego Tycio i Mamut!
To dwa z naszych schroniskowych olbrzymów – bernardyny.
Tyciuś trafił do nas pierwszy. Właśnie piszemy o nim odcinek serialu, więc wiele teraz nie opowiem. Tyle tylko, że miał poplątane dzieje, do tragedii prawie doszło! Czarno-rudo-biały, trzyletni, dostojny…
                        
Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że niewielu mu podskoczy, więc nie próbuje się popisywać, szaleć i wrzeszczeć – jest sobie i to wystarczy. Bezogoniastych lubi na spokojny sposób, psy też akceptuje, ale bez poufałości. Spacery lubi, grzecznie chodzi na smyczy. Wybieg kocha… I tu ostatnio zrobił się problem. Był z jednym z naszych bezogoniastych na wybiegu, a potem wracali do kojca. I Tyciusiowi to nie odpowiadało. Stanął i ani w te ani we wte. Na nic prośby, groźby, ciągnięcie na smyczy – wmurowało go! Bezogoniasty spróbował sposobu: chodź, Tyciuś, poganiamy się!... I biegiem dookoła samochodu! Tyciuś, na długiej smyczy, za nim! Raz dokoła, drugi raz dokoła, trzeci raz do kojca… - a guzik! Tyciuś się zaparł. Bezogoniasty podniósł krzyk, przybiegł drugi pracownik schroniska.
            Skończyło się na tym, że jeden chwycił bernardyna pod przednie łapy, drugi – pod tylne i zanieśli go do kojca. A było co nieść! Gapiliśmy się z otwartymi pyskami, a ja sobie myślałam, co to będzie, jak Tyciusiowi spodoba się taka forma powrotu do kojca!

Mamut trafił do schroniska kilka tygodni później. Jest biało-rudy, o rok starszy i większy od Tyciusia. Nasi przywieźli go z podmiejskiej dzielnicy, zaalarmowani przez jednego z jej mieszkańców.
                        
Było koło dziesiątej rano. Telefon: Słuchajcie, biega tu zaczepny, groźny pies! Bernardyn! Zabierzcie go!... Ugryzł kogoś?... No nie, ale może ugryźć!... A dawno się tam pojawił?... No nie, przed godziną!... Aha!...
No więc pojechali, wzięli psa jak swojego i przywieźli do nas. Nie wyglądał źle, może trochę za chudy, ale poza tym – okaz zdrowia. No i nie był czystym bernardynem – miał porządną domieszkę owczarka kaukaskiego.  Albo komuś zginął, albo ktoś go wywalił. Dostał imię, kojec, szczepienia, te rzeczy i po kwarantannie zamieszkał po sąsiedzku z Tyciusiem – w największych kojcach. Jest grzeczny, miły, spokojny, ale z charakterem: potrafi warknąć, gdy mu się coś nie podoba. Umie chodzić przy nodze na spacerach. No i czekamy, może ktoś się po niego zgłosi. Ale z każdym dniem nadzieja jest mniejsza…

Parę tygodni wcześniej od Mamuta przywieziono do schroniska Kolosa. Imię ma w sam raz do warunków fizycznych: młody, potężny mieszaniec owczarka niemieckiego z czymś tam…
                        
Ale psychicznie kolos to on nie jest. Ma kłopoty ze zrozumieniem, czego chcą od niego bezogoniaści; na spacerach kręci się bezsensownie, plącze w smyczy, zatrzymuje się ni stąd ni zowąd, a potem nagle skacze w bok… Gdy wydaje się, że już, już łapie, o co chodzi, po paru dniach znowu wraca do swoich narowów. Głupi bo młody? Miejmy nadzieję…
W dodatku boi się burzy – robi się z niego wówczas przerażony szczeniak, który słysząc pioruny potrafił wyskoczyć z najwyższego kojca i w panice latać po schronisku. No więc trzeba podawać tej histerii środki uspokajające. Trochę pomaga.
Oj, mógłby wydorośleć.

Kolejnym schroniskowym wielkoludem jest Iwan, trzyletni mieszaniec owczarka niemieckiego z dogiem chyba…
                       
Z wymienionych psów on najdłużej siedzi w schronisku, już ze dwa lata. Od początku były z nim trudności, bo nie chciał słuchać bezogoniastych. A że był bardzo silny, to i stawiał na swoim. Młodzi wolontariusze nawet się do niego nie zbliżali, tylko ci najstarsi i pracownicy schroniska. Powoli jednak zaczął się przyzwyczajać. Że głupi nie jest, to gdy już postanowił się oswoić, zaczął uczyć się bardzo szybko. Dzisiaj chodzi przy nodze, reaguje na polecenia i właściwie z powodzeniem mógłby iść do jakiegoś domu – nie sprawiałby kłopotów. Ale do takiego domu, w którym nie ma dzieci, bo chyba ich nie lubi. Za innymi psami też nie przepada, czasem warczy na nie, gdy się za bardzo spoufalają. Ale z bezogoniastymi dogaduje się bez problemów.
Jakiś czas temu pewien starszy wolontariusz zakochał się w Iwanie. Ze wzajemnością. Wyglądało na to, ze weźmie Iwana do domu. Cieszyliśmy się wszyscy, ale coś się porobiło w życiu tego wolontariusza i przestał przychodzić. Iwan tęsknił, ale w końcu pogodził się z myślą, że jeszcze nie dziś, nie teraz…
No i doczekał się. Trafił na wieś, na duże gospodarstwo. Będzie tam pilnował stawu z rybami. Odwiedzimy go z wizytą podopcyjną, zobaczymy, jak mu wśród tych zimnokrwistych!

No i wreszcie Serdel, amstaf z niedalekiego miasta. Pojawił się tam któregoś dnia, całkiem niedawno i wzbudził panikę wśród tamtejszych bezogoniastych. Rozdzwoniły się telefony: zabierzcie go, jeszcze jakieś dziecko zagryzie albo innego psa! To potwór!... Nasi pojechali w te pędy. Okazało się, że wśród miejscowych bezogoniastych znalazł się jeden odważny i złapał Serdla. Pies ani nie warknął, dał sobie założyć obrożę i smycz i wraz z bezogoniastym czekał na samochód ze schroniska. Wlazł do środka bez zaproszenia. No i przyjechał.
Jak go zobaczyłam, kłaki zjeżyły mi się na karku. Pierwszy raz widziałam psa szerszego niż wyższego! Co za pierś!... W schronisku ucichło. Bestia przybyła!
A jak otworzył paszczę, to wzięłam ogon pod siebie i w nogi! Dopiero po chwili zorientowałam się, że się uśmiechnął do mnie! Co za pysk!...
Teraz Serdel siedzi w kojcu i uśmiecha się do każdego, kto go mija, obojętnie, bezogoniasty czy inny pies. Najbardziej przyjacielski potwór, jakiego znam!