Oczami Bezdomnego Psa

środa, 31 października 2012


Rozniosło się szybko po schronisku i spowodowało, że sierściuchy w kociarni wściekły się, a psy też wpadły w złość!
Pisałam kiedyś o starszej bezogoniastej karmicielce kotów w mieście, która poszła do szpitala, a jej brat postanowił pozbyć się bezdomnych kotów, którymi się opiekowała! Nasi tłumaczyli mu, że ich miejsce jest na wolności tam, gdzie żyją, że do schroniska takich kotów się nie bierze. Załatwili, że mieszkająca niezbyt daleko inna karmicielka zaopiekuje się tymi zwierzętami. I tak się stało. A wtedy ktoś, pewnie właśnie ten brat, połapał koty i wywiózł je gdzieś…
Jak się okazało, chyba niedaleko, bo minęło parę tygodni i koty wróciły! Może nie wszystkie, ale wróciły! Ta zastępcza karmicielka czuła, że tak może się stać, więc od czasu do czasu zachodziła na tę ulicę, gdzie wcześniej żyły. I doczekała się powrotu sierściuchów. I znów zaczęła je dokarmiać.
Tylko że po jakimś czasie koty znów zaczęły znikać. Tym razem po jednym…
A pewnego dnia, gdy karmicielka przyszła do swoich podopiecznych, z bramy wyszło paru bezogoniastych, zrobiło jej awanturę i na końcu pobiło! A potem bandyci wsiedli do samochodu i zwiali!
Sprawa, oczywiście, trafiła na policję i do mediów. Poczekamy i zobaczymy, co będzie…
            Ale póki co, widząc, co się dzieje, znajome karmicielki postanowiły wkroczyć do akcji. Jedna z nich zawarła jakąś umowę ze spółdzielnią mieszkaniową i wydębiła od niej pomieszczenie w piwnicy któregoś z bloków. Trzyma tam koty szczególnie słabe czy poranione. Do tego pomieszczenia postanowiła teraz pozabierać te, które tak bardzo przeszkadzają mieszkańcom i panu braciszkowi, że aż do bicia karmicielek się biorą! W tym pomieszczeniu koty zostaną przez jakiś czas, póki nie wróci ze szpitala ich właściwa karmicielka. Ona już wie, co się dzieje, a ze zdrowiem u niej coraz lepiej. (Cóż, nie chciałabym być w skórze tego braciszka, gdy ona wróci do domu!)
            I niedawno karmicielki wraz z jednym naszym bezogoniastym pojechały, by wyłapać te biedne sierściuchy z ulicy. Po kilka, powoli – wyłapali.
            No i teraz mlekopije są bezpieczne.

            A u nas w schronisku zrobił się problem z Karym, którego nazywają też Omen[1]. Trafił do schroniska latem. Ktoś zadzwonił, że na peryferiach, przy drodze, leży pies i nie rusza się. No to nasi pojechali i znaleźli Karego. Rzeczywiście! Próbował wiać, ale ledwo się ruszał, więc złapali go bez trudu.
                      
            To owczarek niemiecki, ma już z dziesięć lat. I duże problemy ze zdrowiem. Jak go zobaczyłam, to szczęka mi opadła. Wyciągnięty z samochodu ledwo stał na łapach, wykrzywiony jakiś, poskręcany, z mocno przechylonym na bok łbem… No i łapa za łapą, które mu się plątały…
            Oczywiście zaraz trafił do zjaw, które za głowy się połapały: zapalenie ucha, stare, paskudne, które przerzuciło się i na szczęki. Zapalenie kręgosłupa i stawów – no więc ani stać, ani siedzieć, ani chodzić dobrze… A po jakimś czasie okazało się, że ma w dodatku kłopoty z błędnikiem, więc czasem traci równowagę!
            Gdy wrócił od zjaw, wszedł do budy i okopał się w niej. Nie wyłaził. Nawet robił pod siebie. Coś strasznego. Musiał brać często zastrzyki, a nie chciał wyjść z budy. No to podnosili dach i kłuli go od góry! Od góry też smarowali mu i zakrapiali ucho. I jakieś maści wcierali mu w dziąsła!... Tygodniami to trwało!
            Kary początkowo boczył się, powarkiwał, ale za gryzienie się nie brał. Wiedział, że bezogoniaści chcą dobrze. No i powoli oswajał się. Stanął na nogi. No i wylazł wreszcie z budy. I na spacery zaczął chodzić, chociaż z problemami, bo się zataczał… I jakoś nie chce jeść z miski – woli, jak się go karmi z ręki (długo tak jadł siedząc w budzie; wtedy zresztą nie mógł sam żreć suchej karmy, bo zęby go paskudnie bolały i był na miękkim podawanym z ręki – no i przywykł!).
            A ten problem, o którym pisałam na początku? Ano taki to problem: jak już Kary wyszedł z budy, to przebywał cały czas na zewnątrz, nawet spał przed budą. Nikt na to nie zwrócił uwagi, bo długo było ciepło mi wiele psów spało na zewnątrz. Ale teraz zaczęły się chłody. Zwierzaki chowają się więc wieczorami do ciepłych, pełnych siana czy koców bud, a Kary nie! Dalej śpi przed budą…
            Chyba się zraził w czasie, gdy robiono mu w budzie zastrzyki. Trochę na siłę, bolesne zresztą… Czyszczenie dziąseł i uszu też się tam odbywało i nie zawsze przyjemne było. Więc buda źle mu się kojarzy! No i co robić? Do zimy niedaleko – stary pies musi mieć ciepło!
            Bezogoniaści zmienili mu budę – może zaaprobuje nową? Ale nic z tego! Na razie więc zabierają go na noce do szpitalika, pod dach… Ale tam tłok coraz większy, niedługo nie będzie miejsca i co wtedy?... Wsadzają mu do budy co raz to inne smakołyki – może się przekona, może wejdzie, choćby po to, by dorwać się do cymesów. Ale i to go nie wzrusza…
            Oj, kłopot! Ciekawe, czy znajdzie się sposób na uprzedzenia Karego.


            Pora na historię ze szczęśliwym zakończeniem. W kolejnym odcinku naszego serialu „Zdarzyło się psu…”

                      
aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce








 



[1] Fajnie ma! Ma dwa imiona! Też bym tak chciała. Żebym była i zwyczajna Majka, i jakoś tak piękniej, szlachetniej – na przykład… Świeżawątróbka… Albo chociaż Pedigri…

niedziela, 28 października 2012


Ciężki los bernardyna! Kto weźmie takiego olbrzyma? Tak więc, choć Tyciuś jest naprawdę miłym wielkopsem, małe mieliśmy nadzieje, że znajdzie sobie kiedyś nowy dom.
                       
On też chyba zbytnio na to nie liczył. Nasi się starali, zaprzyjaźnieni bezogoniaści też robili, co mogli, pisali do różnych fundacji zajmujących się bernardynami – i nic!
Aż tu niedawno wiadomość: z dalekiego miasta przyjedzie kobieta zainteresowana Tyciusiem! Jak jej się spodoba, to go weźmie!
Wieść zaraz się rozniosła i zaczęliśmy czekać na jej wizytę.
I pewnego dnia przyjechała. Niczego sobie bezogoniasta. Nasi zaraz zaprowadzili ją do Tyciusia, a on starał się jak mógł, by się jej przypodobać: skakał, ogonem machał, cieszył się, gadał do niej, obiecywał…
A bezogoniasta popatrzyła – i pokręciła nosem: Eee, nie dla mnie! Co on taki… żywy? Dlaczego tak skacze?...
Szczęki nam poopadały! A czego ona się spodziewała? Duży, zdrowy bernardyn w kwiecie wieku – i ma stać nieruchomo?? Za dywanik ma robić u stóp pańci i tylko w oczka jej zaglądać??
No i bezogoniasta odjechała sobie, a Tyciuś został. Nie powiem, dobrze to przyjął, nie załamał się. Silny pies. Może jeszcze trafi mu się jakaś szansa…

Trafiła się małemu sierściuchowi imieniem Holmes. Takiemu całkiem malutkiemu szaroburkowi z rudą domieszką. Przyszedł bezogoniasty tata z córką i wzięli mlekopija. Wygląda na to, że dobrze trafił.
          

Za to Gaston znowu ma kłopoty – znów jest w schronisku. Pisałam o nim niedawno. Został zabrany właścicielom, którzy go adoptowali, bo wbrew umowie trzymali go na krótkim łańcuchu przy budzie. Bezogoniasta, która go adoptowała przyjechała do schroniska, by odebrać Gastona i zobowiązała się pisemnie, że pies będzie mieszkał w domu. No cóż, nasi bezogoniaści uwierzyli!
                       
Tymczasem z zagranicznych wojaży wrócił mąż tamtej bezogoniastej, znalazł psa w domu, wściekł się… I gdy jedna bezogoniasta z współpracującego stowarzyszenia pojechała z wizyta podopcyjną, znalazła Gastona znowu przy budzie.
Pogadała sobie z panem na włościach. To jeden z tych zdobywców świata. Kiedyś będzie pewno panował nad całym, ale na razie króluje tylko we własnym domu. I nasłuchała się!
Kto wam daje pieniądze na takie jeżdżenie i nachodzenie ludzi? Na fanaberie jakieś? To moje pieniądze podatnika na was idą! Ja na Zachodzie byłem i widziałem! Tam krowy na pastwiskach na metrowych łańcuchach są trzymane i nikt problemów nie robi! A wy?... U mnie pies nigdy w domu mieszkał nie będzie! Ma budę, żarcie, a biegać nie musi – byle do miski sięgnął!...
No to Gaston wróci do schroniska!
A niech wraca!
A kochana pańcia, która wcześniej wypłakiwała się w schronisku, żeby jej oddać Gastona, uśmiechnęła się do psa, poklepała go po łbie, powiedziała: „No to cześć, Gastonik!” – i szybciutko zaprowadziła go do samochodu.
No i Gaston wrócił do swojego schroniskowego kojca…

A teraz kolejna opowieść wolontariusza. O Czarnej. Poczytajcie!
Opowieści Wolontariuszy
aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce

środa, 24 października 2012


Parę dni temu tak w południe mniej więcej, pod schroniskiem zaczęli się kręcić znajomi bezogoniaści. Od razu się zorientowałam, że chyba coś się zacznie dziać, bo oni byli z mediów. No to postanowiłam sobie darować drzemkę i popatrzeć, co będzie.
Po jakimś czasie zajechał samochód i wysiadło z niego kilku bezogoniastych. Nasi bezogoniaści i tamci z mediów wpadli w podniecenie, bo okazało się, że to przyjechali członkowie takiego zespołu muzycznego, który jest bardzo znany. A powód? Oczywiście – fotografowanie się z nami! Obejrzeli schronisko, pogadali z bezogoniastymi i zaczęło się robienie zdjęć. To już mniej mnie interesowało, bo sama byłam fotografowana z gwiazdami tyle razy, że… Zresztą, wiecie, pisałam już o tym parę razy. Fotki z tej sesji są już pewnie na naszej stronie internetowej, tutaj więc pokażę tylko jedną.
           

Tak więc poczłapałam uciąć sobie odłożoną drzemkę, ale nawet oka nie zmrużyłam, bo zaczęło się znowu dziać: telefon z niedalekiego miasta – przyjeżdżajcie, trzeba złapać psa-mordercę! Niech to kleszcze! Krwiożerczych psów mało było dotąd w naszym schronisku. Zapomniałam więc o spaniu i próbowałam się wtarabanić do samochodu, którym nasi mieli jechać po tego psa. Ale gdzie tam! Wygonili.
No to siadłam przed biurem – poczekam! Słoneczko świeci, bezogoniaści się kręcą, zobaczymy, co będzie.
No i po paru godzinach przyjechali z tym psem.
           
Popatrzyłam – nic takiego, zwykły owczarek! Wsadzili go do boksu, obejrzeli i poszli. No to ja do niego i pytam, co i jak… Nawet chętnie gadał, chociaż oczy latały mu na boki, bo wszędzie psy, które szczekają, gapią się, a on nieprzyzwyczajony… Niejeden z naszych popisywał się przed tym zabijaką, bo wiedział, że przecież teraz, w kojcu, jest niegroźny. Ten nowy też się szybko połapał, co jest grane i przestał na szczekaczy zwracać uwagę. I opowiedział, że niedawno biegł sobie ulicą a wtem naskoczył na niego jakiś kundel z pretensjami, że wchodzi na jego teren i niech zjeżdża, bo popamięta… Owczarek ani myślał o awanturach, bo nie był u siebie, więc odszedł, ale ten kundel zajadły biegł za nim i zaczął mu się dobierać do tylnych łap… No to owczarek się odwrócił i chaps kundla za kark! Ścisnął raz, szarpnął i wystarczyło… Bezogoniaści chodzili nieopodal, ale żaden nie zareagował. Gapili się tylko i coś tam niektórzy gadali.
A dzień później, na jakimś osiedlu, owczarek szukał czegoś do żarcia. I akurat wtedy pewien bezogoniasty wyszedł na spacer z ratlerkiem. Bez smyczy, oczywiście. Natknęli się na siebie i ratlerek zaczął się rzucać. Wiecie, jakie te małe bywają zaczepne i hałaśliwe!... I powtórzyła się historia. Owczarek kłapnął paszczą, nawet niemocno… I po ratlerku…
Wtedy dopiero zrobiła się awantura. Owczarek zwiał, ale właściciel ratlerka od razu zadzwonił po tamtejszą straż miejską, która zaczęła szukać owczarka. Jeździli samochodem, aż na niego natrafili. Zahamowali gwałtownie i wtedy pisk opon, zgrzyt i buch!... jadący za strażą samochód zdążył wyhamować, ale kolejny już nie i rąbnął w tego przed sobą… Kierowcy powyskakiwali z aut, zaczęło się gadanie, wygrażanie, bezogoniaści zajęli się sobą, a owczarek w długą!
Tamta straż zawiadomiła po pewnym czasie schronisko. No i nasi pojechali. A że owczarkowi ziemia paliła się już pod łapami, to nawet się nie opierał, gdy nasz bezogoniasty zaczął go łapać. No i trafił do schroniska… Dostał imię Nazar.
Oj, nie wiem, co teraz z nim będzie…

No i Malinie coś się stało. Siedzi w schronisku już jakiś czas, od szczeniaka. Zawsze była nieufna i wycofana, od psów też wolała trzymać się z daleka. Małe, czarne, delikatne suczątko…


Ale chuchali tu na nią, dmuchali aż wreszcie zaczęła się oswajać. Ośmieliła się nawet na tyle, że zaczęła obszczekiwać bezogoniastych przychodzących do schroniska. A to niedobrze! Szczeknąć przyjaźnie, powitać gościa – to tak, ale ujadać na niego ze złością – to już niemądre! No bo kto takiego psa zaadoptuje? Tłumaczyłam jej po dobremu: przestań, bo będziesz tu wiecznie siedziała!... Nie chciała słuchać. Do niedawna.
Odmieniło się jej jakiś miesiąc temu. Ale poszło w zupełnie inną stronę: jakby ktoś przeraził ją ogromnie! Chowa się przed bezogoniastymi, byle ruch w wiacie powoduje, że ucieka do budy. Parę dni myśleliśmy, że się obraziła, że ma humory. Ale gdy to się przeciągało, zaczęliśmy się jej bliżej przypatrywać, i my, i bezogoniaści. I widać, że boi się, jak nic! Co się stało?... Co tam sobie uroiła w głowie?... Nie chce o tym gadać… Hm…
Nasi bezogoniaści zaczęli więc pracować z nią od nowa. Prawie codziennie zabierają ja na parę godzin do biura, gdzie wciąż ktoś się kręci. I co? Swoich się nie lęka, ale niech tylko wejdzie ktoś obcy, zaraz włazi do najdalszego kąta, albo chowa się pod biurka – i końmi nie wyciągniesz…
Co za licho?... Nie wiemy!

Wiemy za to, że teraz pora na kolejny odcinek „Psichdziejów w piętnastu szczekach”

aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce


niedziela, 21 października 2012


            Paru naszych bezogoniastych, zanim zacznie z rana pracę, łazi sobie po lesie dokoła schroniska. Gdy wracają, to mają w siatkach takie małe roślinki z brązowymi łebkami, które nazywają grzyby. Ponoć to dobre do żarcia! Widziałam takie nieraz na spacerach, obwąchałam, spróbowałam nawet… Ale to paskudztwo! Niekiedy z robakami! Te robaki to jeszcze, ale reszta?! Jak ci bezogoniaści mogą to brać do paszcz? Zawsze wiedziałam, że to dziwaki! No, ale niech im pójdzie na zdrowie!

Jak przywieźli – niedawno – Barneya do schroniska, to pomyślałam, że długo tu miejsca nie zagrzeje. To taki dojrzały kundelek, pewno pięcioletni. Śliczny: nieduży, o kremowej sierści z dodatkiem pieprzu… Wesoły w dodatku i kontaktowy, jak rzadko. I często się uśmiecha…
                       
No właśnie – i tu feler! Zęby ma wystające i kamienia na nich pełno, aż brązowe! I to psuje cały efekt.
Bezogoniaści odwiedzający schronisko zaraz zwracali na niego uwagę, ale potem wpadały im w oczy te zęby… I odchodzili do innych psów.
Mimo wszystko parę dni temu znaleźli się młodzi bezogoniaści, którzy tymi kłami Barneya nie zrazili się. Powiedzieli, ze dadzą sobie z tym radę – nie ma róży bez kolców i barneyów bez wad! A on jest kapitalny! I wzięli go sobie. Kapitalnie!

Trochę wcześniej nasza główna bezogoniasta odwiedzała psy w trzeciej wiacie. Polazłam za nią, bo i tak nie miałam co robić. Ale pod dach nie wchodziłam, tylko położyłam się na rogu, skąd wszystko widać. Pod dachem cień, a ja chciałam powygrzewać się na słońcu, póki świeci.
Zwykle psy na widok tej bezogoniastej szału dostają, bo ją lubią. Ale tym razem panowała cisza. Nawet na nią nie patrzyły, tylko wgapiały się gdzieś za nią… W pierwszej chwili nie zauważyła tego, dopiero gdy zagadała do któregoś psiaka, a on nic, zorientowała się, że coś jest nie tak. Ja to wiedziałam i widziałam już od pierwszej chwili, bo poczułam!
Ta wiata przylega do ogrodzenia, za którym jest las. I pod to ogrodzenie podeszły trzy sarny. Stały sobie, żuły jakąś trawę i popatrywały na psy, a one na nie gapiły się jak zaklęte. Zawsze tak się gapią, gdy sarny podchodzą pod ogrodzenie. Prawie się oswoiły, widzą, że zamknięte psy nic im nie mogą zrobić, co najwyżej, gdy znudzą się patrzeniem, zaczną szczekać – a to niegroźne.
           
Bezogoniasta odwróciła się w końcu i zauważyła sarny. I wszystkie istoty stały długą chwilę nieruchomo. Bezogoniasta powiedziała coś cicho i dopiero wtedy sarny bez pospiechu odeszły sobie w las. A psy zaczęły się witać z bezogoniastą tak, jak to zwykle czynią.

Tak się nimi zajęła, że nie doszła do ostatnich kojców kolejnej wiaty, bo ją odwołali do biura. A tam siedzi właśnie jedna nowa suczka. Jennis ma na imię.
           
Powiadam wam, wielka jak jałówka. Niestara – i śliczna po swojemu: sierść krótka, gładka, biała, z takimi grafitowymi łatami. Rzadkie umaszczenie. I obwisłe uszy. I bardzo przyjazna, przynajmniej na pierwszy rzut oka.
Jakaś niejasna sprawa z nią była. Najpierw zadzwoniła bezogoniasta z nieodległej wsi: przybłąkał się do nas pies, duży taki (i tu dokładnie psa opisała) – zabierzcie go! Nasi wytłumaczyli jej, że z terenu, gdzie ona mieszka, psów nie zabierają, bo gmina nie podpisała umowy ze schroniskiem. I poradzili, by bezogoniasta zgłosiła psa do gminnych urzędników – niech coś ze zwierzakiem zrobią; może podpisali umowę z innym schroniskiem… Bezogoniasta podziękowała i rozłączyła się.
Minęło parę godzin i w schronisku pojawił się młody, energiczny bezogoniasty. I gada: przyjechał z wioski w odwiedziny do ciotki, która mieszka w domku w naszym mieście. No i do tej ciotki przyszedł wielki pies, a ciotka psów się boi i ich nie chce. No to on psa przyprowadza.
Nasza bezogoniasta była akurat mocno zapracowana – zawsze zresztą siedzi w jakichś papierzyskach – zawołała więc pracownika, żeby odebrał psa. Ten pracownik wrócił po jakimś czasie i zdał sprawę z przyjęcia. Gdy zaczął opisywać psa, postawiłam uszy, a nasza bezogoniasta też. Bo co się okazało? Przyjęto właśnie do schroniska suczkę, wypisz, wymaluj taką, o jakiej opowiadała tamta bezogoniasta z nieodległej wioski!
I w ten sposób niedaleka gmina pozbyła się niechcianego psa, a nam przybyła nowa lokatorka. Niezłe, co?
Między psami a bezogoniastymi jest jedna zasadnicza różnica: psy nie potrafią kłamać!

A teraz następna opowieść wolontariusza – o wolontariuszach

           
Opowieści Wolontariuszy
aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce




środa, 17 października 2012


Gaston to trochę szczęśliwy, a trochę pechowy pies. Trafił do nas z paskudnego przytuliska, z dalekiej miejscowości, razem z grupką innych psów. Przywiozło do nas te zwierzęta inne stowarzyszenie pomagające psom; był z nimi jeden z naszych dorosłych wolontariuszy. Psiaki żyły tam w strasznych warunkach, w Internecie bezogoniaści szeroko o tym pisali…
            To jest Gaston.
                       
            Miał szczęście, bo w tamtym przytulisku nie siedział długo, więc nie zdążył zachorować. I wyglądał jeszcze całkiem nieźle. No i gdy trafił do nas, to nasi bezogoniaści nawet nie zdążyli umieścić na stronie schroniska jego wizytówki, a już został adoptowany.
Pojechał na wieś, do dużego gospodarstwa.
            Po jakimś czasie odbyła się wizyta podopcyjna. Okazało się, że pies – wbrew zapewnieniom tamtych bezogoniastych, siedzi przywiązany do łańcucha! I nie wygląda najlepiej, brudny, zmierzwiony… Odbyła się rozmowa, ostrzeżenie, zapewnienia tamtych, że Gaston jest na łańcuchu tylko chwilowo… Miało się to zmienić.
            Ale odbyła się kolejna wizyta podopcyjna – i znów to samo! No to nasi zabrali psa i odwieźli z powrotem do schroniska.
            Nie minęło parę dni, a właścicielka Gastona przyjechała z jakąś młodszą bezogoniastą z rodziny. Ta młodsza, bardziej wygadana. Zaczęła tłumaczyć, że pies w zasadzie nie miał źle, bo i buda dobra, i żarcia pod dostatkiem, a że był na łańcuchu to tylko dlatego, że na kojec właścicieli w tej chwili nie stać. Bezogoniasta zobowiązała się, że odtąd pies będzie mieszkał w domu. Na piśmie!
            A co na to Gaston? Kiedy zobaczył tę swoją bezogoniastą, przywitał się z nią bardzo serdecznie. Wyglądało na to, że nie ma nic przeciwko niej.
No cóż… Bezogoniaści dostali więc kolejną szansę i Gaston wrócił z nimi na wieś. Za parę tygodni będzie kolejna podopcyjna wizyta.  

            Kudłata, ruda, malutka. I staaarusieńka. Mieszkała sobie na wsi ze swoim właścicielem. W sąsiedztwie znali i ją, i jego… Nie była niczym nowym w okolicy; kto szedł, rzucał okiem, bo nic ciekawego, albo po prostu nie zauważał. Tutaj nazwaliśmy ją Haralda.
                       
            Pewnego dnia jedna bezogoniasta szła sobie drogą pod lasem, na skraju wsi. Wtedy zza kupy połamanych gałęzi wypełzła Haralda. Miała rozwaloną głowę i paskudnie krwawiła… Ledwo żyła…
            Gdy już znalazła się u zjaw, dokonali oględzin i zaczęli ratować suczkę. Okazało się, że prócz rany na łebku, zadanej jakimś ostrym narzędziem, ma też paskudne guzy na brzuchu, uczenie nazywa się to: na obu listwach mlekowych. Rak. Taki zaawansowany! Zrobili z jej łebkiem, co mogli i zaczęło się zdrowienie. Wpierw u zjaw, później u nas, w schronisku.
            Z tego, co udało się nam dowiedzieć, było tak: suczka zachorowała; może właściciel był z nią u lekarza, może nie… Tak czy inaczej doszedł do wniosku, że albo leczenie będzie za drogie, albo suczka nie ma szans na przeżycie – raczej to drugie. I postanowił sam z nią skończyć. Rąbnął ją w łeb szpadlem albo siekierą i rzucił w chrust, i przysypał z wierzchu trochę. I poszedł.
            A Haralda po jakimś czasie oprzytomniała i wypełzła na drogę. Akurat wtedy, gdy przechodziła tamtędy bezogoniasta, co ją znalazła. Mało, że znalazła, to jeszcze poznała suczkę!
            Policja została powiadomiona i będzie sprawa.
            A Haralda? Rana na łbie dobrze się goi. Psina z początku ledwo się ruszała, ale teraz zaczęła lepiej chodzić i nasi bezogoniaści zabierają ją na spacery. Maszeruje coraz chętniej i coraz dalej. Ostatnio opuściła szpitalik i poszła do własnego kojca. Wtedy mogliśmy ją lepiej poznać. Miła jest, choć trochę przygłucha.
            Co z nią będzie dalej? Musi się zrobić jeszcze trochę zdrowsza i mocniejsza. Wtedy zostanie prześwietlona w związku z tym rakiem. No i będzie tak: jeśli nie ma przerzutów na płuca, to zostanie zoperowana – wytną jej te guzy. I pewnie całkiem wyzdrowieje. A jak będą przerzuty?... Cóż, wtedy już żadna operacja nie pomoże…
            Wszyscy trzymamy za nią kciuki.

            Smutno się zrobiło… No to teraz coś weselszego – komiks-bajka. Tym razem narysowana przez Edytę Piosik! (To pseudonim oczywiście takiej jednej młodej z drugiej wiaty!)

aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce
 

                       


niedziela, 14 października 2012


             Od pewnego czasu bezogoniaści gadali coś o jakichś rekordach. Ale co właziłam do biura, to właśnie kończyli i za nic nie mogłam zrozumieć, o co chodzi. No to pewnego dnia poleciałam załatwić się bardzo wcześnie, zanim zaczęli na dobre pracować, a potem zległam przy drzwiach zdecydowana nie ruszyć się, póki się nie dowiem. Minął dzień – nic. Nie rozmawiali na ten temat. Minął drugi – dalej nic! Tylko zaczęli mi się przyglądać i zastanawiać się, czemu nagle tak mało się ruszam. Nawet nie wyłażę poszukać jakiegoś ekstra żarcia! To ich zaniepokoiło; stwierdzili, ze pewnie źle ze mną i że trzeba mi wizyty u zjawy. Oj, narobiłam sobie!... Zaraz wstałam i zwiałam.
Ale po paru dniach, przypadkiem, byłam w biurze, kiedy nasza główna bezogoniasta obliczała, ile psów poszło do adopcji we wrześniu. Okazało się, że niewiele – nieco ponad sześćdziesiąt! Za to w sierpniu padł rekord – dziewięćdziesiąt dwa psy znalazły sobie nowe domy! No proszę!...
Ale był i drugi rekord: w lipcu trafiło do schroniska aż sto siedem psów! Tylko że to właściwie nic dziwnego – bezogoniaści mają wakacje i urlopy. I zwierzęta zaczynają przeszkadzać. Chciałoby się wyjechać, a tu w domu pies! Co z nim zrobić? Nie każdy decyduje się zabrać zwierzę ze sobą, bo to dodatkowo kosztuje. Nie każdy ma rodzinę czy znajomych, którzy zaopiekują się psiakiem w czasie nieobecności państwa. No to – radź sobie, zwierzaku, sam! I na ulicę albo do lasu! Ech…

Trochę wcześniej do schroniska zadzwoniła jakaś bezogoniasta. Była zaniepokojona. W jej sąsiedztwie była sobie firma. Ale przestała działać. Tej firmy pilnowały psy. Firma zniknęła, a one zostały. Stąd ten telefon.
No to nasi bezogoniaści pojechali z interwencją. Ciekawie to tam nie było. Spory, ogrodzony teren przy budynku, a w nim – pobojowisko: gruzy jakieś, potłuczone cegły, kamienie, rozbite szkło, jakieś rury, blachy. Głęboko z tyłu dwie klatki, otwarte, a w nich stara śmierdząca słoma. Jedna klatka zadaszona, druga nie… A w tym wszystkim cztery psy. Może nawet nie w tym, ale obok, bo w płocie była dziura, przez którą te psy wylazły i biegały sobie dokoła.
Jeden, samiec, w sile wieku, rządził w tym stadzie. Samica była mu podporządkowana tak samo jak szczeniak, wyrośnięty już, ale zastraszony i pokorny. I jeszcze jeden, też dorosły, który trzymał się z daleka.
Gdy nasi zajechali, psy podniosły straszliwy jazgot. Ale nie próbowały podejść. Stroszyły się, warczały, samiec brał się do gryzienia. Na smakołyki też nie dawały się skusić. I łap tu takie!
Trwało długo, zanim  udało się schwytać na poskrom tego samca. Z innymi poszło już łatwiej. I cała czwórka wylądowała w schronisku.
A nazajutrz awantura! Zadzwoniła pracownica tej likwidowanej firmy, która zajmowała się psami. Oskarżała naszych, że ukradli zwierzęta i żeby je natychmiast oddali. Wytłumaczono jej, że psy biegały luzem, poza ogrodzeniem, że stwarzały zagrożenie, bo są półdzikie, a warunki, w których żyły, urągają wszelkim zasadom humanitarnego traktowania zwierząt. Psy, owszem, zostaną oddane, ale wtedy, gdy ich wiata zostanie wysprzątana, dziura w ogrodzeniu załatana i gdy będzie wiadomo, jaki dalej czeka je los.
Wtedy ta bezogoniasta powiedziała, że firma nie jest likwidowana, tylko przenosi się w inne miejsce, a psy zostaną tam zabrane. Będą wtedy mieszkać w dużej hali. I że w tej paskudnej wiacie będą już niedługo, zresztą wiata zostanie zaraz uporządkowana. A psy są półdzikie dlatego, że mają pilnować terenu i ostrzegać przed złodziejami!
No cóż. Na drugi dzień nasi pojechali sprawdzić. I aż oczy przecierali ze zdumienia! Wiata czyściutka, słoma wymieniona, dziura w ogrodzeniu starannie załatana. Wszystko, jak być powinno.
I psy wróciły na swój teren. Ale to nie koniec sprawy. Bo co to znaczy, że później będą mieszkać w hangarze? W ogóle nie będą wychodzić na zewnątrz? Nasi widzieli ten hangar. Stoi nieogrodzony, więc co będzie?
Ano, za jakiś czas trzeba będzie sprawdzić.

A póki co, prezentujemy kolejne opowiadanie wolontariusza. Proszę bardzo!
                       

Opowieści Wolontariuszy
aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce
 


środa, 10 października 2012


Siedzę sobie z tyłu, za biurowcem, łeb zadarłam, gapię się…
Tam dalej, nad magazynem rozkłada gałęzie wielki dąb. I o tej porze zaczynają z niego lecieć żołędzie. Pewnie dlatego dziki czasem podchodzą pod ogrodzenie. Na wyżerkę chcą się załapać. Do tej pory ogrodzenia jeszcze nie rozwaliły, siatka trzyma, ale kto wie, jak długo…
                      
Gdy tak słucham tego stukania żołędzi o blaszany dach magazynu, to wiem, że jesień rozpoczęła się na dobre! I że niedługo mnie poskręca w stawach. Ech…
Właściwie to już dziś mnie skręca, chociaż słonko jeszcze przygrzewa. Dlatego pisać mi trudno. Zrobię więc inaczej… Będzie bardziej do patrzenia, niż do czytania…
Niedawno pisałam coś o rekordach. No to zobaczcie, jak to wygląda na co dzień. W ciągu trzech pierwszych dni października stało się, że:

Nowy dom znalazł sobie Duzers.
                       
Do swoich własnych bezogoniastych poszła Krakusia.
                       
Marcel także już jest na swoim.
                       
A Serna i Weronę odnaleźli w schronisku właściciele, którym psy zginęły.
                       
            Ktoś jeszcze?... Aha, Piórka!


Drugiego październikowego dnia było dużo gorzej, bo tylko Barney opuścił schronisko. Ale fotki nie mam.
                       

A trzeciego października też kiepsko, bo pożegnał się z nami i odszedł na swoje jedynie kot Morelek.
           


            No to tyle zwierząt poszło w trzy dni ze schroniska. Przeciętny wynik – bywa dużo lepiej. Tym razem na żaden rekord się nie zanosi… Bo i pogoda zaczyna się psuć. Jak jest słota, to bezogoniaści wolą siedzieć w domu i ani im w głowie branie zwierząt do domu…

            Za to do schroniska przyszedł zjawa, a ja zwiałam aż za trzecią wiatę, bo tak na mnie patrzył, że od razu wiedziałam, że chce mi dawać zastrzyk!... Ale chyba nie o to mu chodziło, bo nikt mnie potem nie szukał. No to odczekałam i wróciłam do biura. Scenariusz poprawić przed zamieszczeniem go na blogu. Ten o:
                       
                         aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce







niedziela, 7 października 2012


            Las się dowiedział, że w schronisku dobrze karmią. No to zwierzaki zaczęły wałęsać się dokoła. Pewnej nocy naszedł nas dzik, ale nie dostał się do środka, więc tylko przeorał pyskiem kawałek leśnej ściółki za płotem i odszedł niezadowolony. Była sarenka, ale też nie wlazła… Ptakom łatwiej, więc przylatują. Różne, nie znam się na nich zbytnio. Polatają, poskaczą, ale widzą, że dla skrzydlatych mało tutaj specjałów, ot, tyle co i za schroniskiem, no to tylko powrzeszczą po swojemu i zbierają manatki.
            A parę dni temu do bramy podszedł jeż. Zdeterminowany był, próbował wyważać! Nie wyszło. Ale szła akurat do pracy jedna z naszych bezogoniastych, zobaczyła go i wniosła do środka. Zastanowiło ją, co tutaj robi. Jeże to nocne stworzenia, w dzień powinny spać, a ten na śpiącego wcale nie wyglądał. No to go zabrała, pewnie chory!

Mamy tutaj za biurowcem małą wiatkę dla szczególnie wystraszonych i nieufnych szczeniaków. Tam spokojnie, innych psów nie widać i prawie nie słychać. Akurat była wolna, więc do niej trafił jeż. Przyjdzie zjawa, obejrzy, sprawdzi – może rzeczywiście chory!
One ponoć żrą owady, robaki, ślimaki i inne takie, a tego u nas nie uświadczysz. Dostał więc podrobionej suchej psiej karmy. No i zamieszkał. Ale chyba nie chodziło mu o zamieszkanie w zamkniętej wiacie. Nażarł się więc, a potem zaczął szukać wyjścia z klatki. Łaził dokoła, łaził, a bezogoniaści co jakiś czas do niego zaglądali. A ja pilnowałam cały czas. Pierwszy raz widziałam takiego żywego, no to byłam ciekawa.
Jeż dziury nie znalazł. Ale kratka nie przylegała ściśle do ziemi, więc spróbował się przecisnąć spodem. Podniosłam wrzask, ale łapać nie próbowałam. Nawet jakbym się dostała do środka, to ani mi we łbie chwytać łapą czy pyskiem takie kolczaste coś! Brzuch mu przeszkadzał, bo pełny, ale dał radę. A wiatka prawie przylegała do płotu. I tam była mała dziura. I jeż do dziury – i do lasu.
Po mojemu to on wcale nie był chory. Tylko głodny – nocą się widać nie nażarł. A jeże ponoć o tej porze żrą na potęgę, żeby przytyć, zanim zimą zapadną w długi sen.
Jak przyszedł zjawa, to iglaka już nie było. I dobrze bezogoniastym! Jak szczekam i alarmuję, to trzeba reagować!

Pewnego dnia do schroniska trafił Syriusz.
                       
Mimo, że była już wiosna, padał śnieg. I w tej śnieżycy jakiś samochód potrącił malca. Oczywiście, nie zatrzymał się. Znalazła go młoda bezogoniasta, gdy leżał obok drogi, bo zdążył się odczołgać na pobocze. Zawiadomiła schronisko i nasza bezogoniasta pojechała na interwencję.
Na miejscu była już policja. Znali właściciela psiaka, ale pogadać z nim nie szło, bo leżał w domu i nie był w stanie się ruszyć. On tak ponoć często… No więc Syriusz – takie imię dostał w schronisku – trafił najpierw do zjaw. Okazało się, że źle z nim: Był cały potłuczony, a najgorsze, że miał zmiażdżoną miednicę. Młody zjawa siedział nad nim cała noc i składał mu kostkę do kostki. I po wielu dniach Syriusz przybył z lecznicy do schroniska.
Jego bezogoniasty ani myślał psa zabrać, zresztą, nasi bezogoniaści by mu go nie oddali.
Niewielka była szansa, że kiedyś będzie chodził. Leżał więc w szpitaliku i lizał rany. Ale w tym małym ciałku była potężna wola przetrwania. No i powolutku zaczął stawać na nogi! Opiekowała się nim szczególnie jedna z naszych bezogoniastych. I Syriusz przywiązał się do niej. Wpierw czołgał się za nią, potem kuśtykał, aż w końcu, po paru miesiącach, zaczął chwiejnie chodzić. Każdy pies w schronisku czuł dla niego wielki szacunek – silny malec!
A ta nasza bezogoniasta porozmawiała ze swoim bezogoniastym i adoptowali go. I odtąd Syriusz miał nowy dom, w który m poczuł się doskonale. Ale w schronisku był często, bo ta bezogoniasta niekiedy zabierała go z sobą do pracy, a on snuł się za nią jak cień. Czasem tylko odpoczywał w małej budce, którą mu postawiono obok wejścia do kuchni. Albo połaził chwilę ze mną…
Niedawno jednak zostawiła go w mieszkaniu. I po pewnym czasie otrzymała telefon od swojego bezogoniastego: Czy wzięłaś Syriusza? Bo nie ma go w domu!...
 Panika – Syriusz zaginął. Bezogoniasta zwolniła się zaraz z pracy, żeby biec i szukać psa. Ale ledwo wyszła z biura, widzi, że drogą do schroniska maszeruje Syriusz. Nie wytrzymał w domu. Skorzystał z chwili, kiedy drzwi były otwarte i poleciał za swoją panią. A z ich domu do schroniska jest ładny kawałek drogi! Jak ta kaleka dała radę dojść?! Ależ się potem cieszyli! Teraz pewnie już codziennie bezogoniasta będzie go z sobą zabierała do pracy!




Opowieści Wolontariuszy
aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce

środa, 3 października 2012


Ci bezogoniaści!
Wielu z nas tu, w schronisku, nie ma wielkich powodów, by ich szczególnie kochać – często to przez nich jesteśmy tutaj. Ale niekiedy – równie często – trafiają się i tacy, którzy na naszą miłość zasługują. Niektórzy nawet na MIŁOŚĆ!
Niedawno pewna para młodych bezogoniastych postanowiła założyć własne stado. Małe na razie – tylko On i Ona, ale później pewnie przybędą i Oniątka! Jak zawsze u bezogoniastych w takim przypadku robi się wielkie święto: uroczystość, potem jedzenie, picie, tańce, zabawy, i kwiaty, i prezenty…
Ale ci bezogoniaści, o których tutaj piszę, postanowili inaczej. Do zaproszonych gości wystąpili z takim apelem:

Zwykle po weselu w domu Młodej Panny
Stoją pełne kwiatów wiaderka i wanny.
Stłoczone, ściśnięte wiązanki, bukiety –
Od kogo? Nie wiemy… faceta? Kobiety?
Weźmy tak, na przykład, róże z tego wiadra:
Od ciotki? Kuzynki? Koleżanki? Szwagra?
Zarobił ogrodnik, hurtownik, kwiaciarka…
Po trzech dniach badyle zabierze śmieciarka.
Dlatego rozsądek i dobre serduszko
Zaleca postąpić trochę inną dróżką
Zamiast rozsypywać pieniążki na darmo,
Kupmy puszki, torby ze zwierzęcą karmą!
Niech piesek ma dzisiaj mordę uśmiechniętą,
Niech w smutnym schronisku czasem będzie święto!

I rzeczywiście. Po uroczystości przyjechali do nas z całym samochodem karmy! A w niektórych paczkach było nawet to, co nie śmierdzi!
I jak tu nie kochać takich bezogoniastych? I ich bliskich? Jeszcze dzisiaj, choć już minęło sporo dni, gdy tylko o nich pomyślę, pysk mi się śmieje i ogon sam zaczyna wymachiwać! Dziękujemy!

Była sobie Czarna. Suczka jakich wiele, dość duża, umaszczona zgodnie z imieniem, choć łapy i pysk ma brązowe.
           
Włóczyła się ponad rok temu w okolicach jednego z miejskich hoteli, oddalonych od śródmieścia. Pracującym tam bezogoniastym spodobała się. Terenu wokół obiektu dużo, za miastem – niech mieszka i pilnuje! I Czarna zamieszkała. I przywiązała się do bezogoniastych. Ale właściciel hotelu kręcił nosem: że za duża, że straszy gości, że niebezpiecznie… Dyskutowali, póki mogli, ale dyskutuj tu z właścicielem. W końcu dostali polecenie – zabrać psa z terenu hotelu.
Bezogoniaści nie mieli własnego mieszkania, żyli w wynajętym. Tam Czarnej zabrać nie mogli. Nie było rady – oddali ją do schroniska. Przeżyła to strasznie! Długo nie pozwalała bezogoniastym podchodzić do siebie, warczała, próbowała gryźć… Z psami też była na bakier, nawet ze mną poszczekać nie chciała – chodząca rozpacz.
Ale po pewnym czasie zajęła się nią jedna z naszych najlepszych wolontariuszek i powoli, powoli, Czarnej zaczął wracać humor. W końcu wydawało się, że pogodziła się z losem. Mieliśmy tu zresztą nadzieję, że prędzej czy później znajdzie sobie nowych bezogoniastych, nie niestara i niebrzydka. I znalazła – ale jakich!
Gdy zobaczyłam, jak wchodzą do schroniska, wydawało mi się, że skądś ich znam. Ale bo mało to bezogoniastych tu przychodzi, a ja ich pamiętam? Nie zwróciłam uwagi i poczłapałam do kuchni – może zostawili otwarte drzwi i jakąś napoczętą puszkę postawili niewysoko… Nic z tego – zamknięte. No to powlokłam się do domku wolontariuszy – może tam się zlitują i coś dadzą… Ale domek też zamknięty – wszyscy na spacerach. To chociaż sobie poleżę na słonku…
I wtedy widzę, że ci bezogoniaści idą do wiat. Ale nie tak, jak to zwykle robią goście. Oni idą powoli, rozglądają się, a ci – prawie biegiem! Minęli mnie i poszli do pierwszej wiaty. Nie zdążyłam dobrze wstać, gdy usłyszałam szczekanie Czarnej – cieszyła się!
Wtedy sobie przypomniałam, skąd znam tych bezogoniastych, co przyszli! Przecież to oni oddali Czarną do schroniska!...
Okazało się, że wreszcie zamieszkali w swoim własnym domu! I od razu pomyśleli o Czarnej – mieli już warunki, by ją wziąć do siebie. No i przyszli. I Czarna powędrowała z nimi. Teraz już chyba na zawsze!

A teraz pora na dalszy ciąg „Psichdziejów w piętnastu szczekach”!

            aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce