Oczami Bezdomnego Psa

środa, 28 marca 2012

Przedstawiłam niedawno na blogu słowa piosenki „Trochę pije…”. I od tego czasu łażę i myślę o zwierzakach, których bezogoniaści pili, piją i chyba będą… Pewnie nie wszystkim czworonogom żyje się z nimi tak, jak temu sierściuchowi z piosenki. Mają nie za swoje! Dobrze, jak ktoś niepijący się takim zwierzakiem zainteresuje, da znać, gdzie trzeba, zainterweniuje… Tak było w kilku przypadkach, które znam.

            Jak sobie popił, to ją tłukł. Tę Perełkę, o której pisałam trochę wcześniej. Jak się pod nogi zaplątała, to obrywała takiego kopa, że odbijała się od ściany. A zaplątywała się, bo była ślepa… Sąsiedzi w końcu nie wytrzymali, dali znać straży miejskiej. Funkcjonariusze przyjechali na interwencję, akurat w porę, by zobaczyć, co się z suczką dzieje, gdy pan nie ma humoru. Zabrali małą i przywieźli do nas. Parę miesięcy mieszkała w kojcu z Oranem. Polubili się. Ale Oran niedawno poszedł do nowego domu, a ona została.
            Martwiliśmy się, co z nią będzie, bo bardzo przeżyła to rozstanie. Bezogoniaści też. Pisali o niej, mówili w radiu… I poskutkowało! Zgłosiła się para młodych bezogoniastych. Przeczytali o Perełce i postanowili pomóc. Ich matka ma w domu starego psa, też niewidomego. Uzgodnili z nią, że i Perełka tam zamieszka. Że będzie to jej dom tymczasowy. A oni będą pomagać, utrzymywać, wychodzić na spacery… Póki się nie znajdzie ktoś, kto zechce Perełkę na stałe.  I zabrali suczkę. Trzymamy kciuki. Zdarza się, wcale nie rzadko, że pies idzie na dom tymczasowy i – zostaje na stałe. No to może…

            Lina, pięcioletnia suka czarno umaszczona, też nie miała lekkiego życia. Jej bezogoniasty pijał to, od czego dostaje się krowich oczu. I wtedy znikał na wiele dni. A ona czekała na jego powrót.
                         
Ktoś to wreszcie zgłosił, nasi bezogoniaści pojechali. Zastali ruinę, jakaś spalona chałupa, brud, śmieci, zimno, wilgoć… Jedyny cały mebel to łóżko, właściwie barłóg z brudnymi kocami. A na nim suczka… Po właścicielu oczywiście ani śladu. No i trafiła Lina do schroniska. Jest z nami od roku. Uczuciowa, wesoła, chętna do zabawy… Uwielbia ganiać za piłką. Na obcych szczeka, ale swoich zawsze radośnie wita i garnie się do nich, do bezogoniastych samiczek szczególnie. Na wybiegu psy spuszcza się ze smyczy. Większość zaczyna wtedy biegać, szaleć, a Lina nie – trzyma się wolontariuszki, która ją wyprowadza. Na krok nie odchodzi. Dla jakiejś bezogoniastej byłaby doskonałym psem-obrońcą. Ale czy ktoś weźmie czarnego, dużego zwierza, który swoje zjeść musi, trochę miejsca potrzebuje, no i już nie jest taki całkiem młody?...

            Kiara miała trochę lepiej. Żyła ze swoim pijącym bezogoniastym w mieście nieopodal. Łaziła z nim po mieście, gdy on szukał tego, co mu najbardziej smakowało. Do czasu…
                       
            Robiła wrażenie, jak każdy amstaf. A chodziła bez smyczy, bez kagańca, więc niejeden się przestraszył, gdy nagle pojawiała się zza zakrętu, wyprzedzając swego chwiejącego się pana. Ktoś wreszcie zgłosił mundurowym bezogoniastym, że ona jest zagrożeniem dla ludzi, że jest agresywna, robi co chce i że to się pewnie niedobrze skończy. No i oficjalnie odebrano ją właścicielowi i oddano do nas. Tu się okazało, że taka ona agresywna, jak jeż zimą. Posiedziała w schronisku raptem trzy miesiące i znalazła sobie nowy dom. Pewnie lepszy. I na stałe.

            Losy Myszy były bardziej skomplikowane. Miała w sobie coś z owczarka, ale nie za wiele. Młoda jeszcze była. Błąkała się po mieście ze szczeniakiem.
            Odchowała go w schronisku, malec poszedł do adopcji, a ona została. I nagle, ni stąd, ni zowąd, znaleźli się jej bezogoniaści. Tacy niestarzy jeszcze i jak to się mówi – zabawowi. Mieli Myszę, ale i swoje sprawy mieli – o psie raz pamiętali, raz nie, raz dali jeść, dwa razy zapomnieli… No i nie obchodziło ich, jak biegała samopas po mieście.
Ale gdy zgłosili się po nią, twierdzili, że ten okres w ich życiu minął bezpowrotnie. Że ustatkowali się, pracują, zaczynają od nowa. A psa kochają. Głupio im, czują się winni i tak dalej… Mysza na ich widok zaczęła skakać z radości… No i cóż, wróciła do nich.
Bezogoniaści zgodzili się na kontrole. Była jedna, za jakiś czas druga – wszystko wskazywało na to, że rzeczywiście idzie ku dobremu. Pies był najedzony, zadbany, dobrze wyglądał. I mijały miesiące….
A potem znowu telefon z zawiadomieniem o błąkającym się od wielu dni psie. Nasi pojechali i znaleźli Myszę. Już nie była śliczna i zadbana. A pod adresem, gdzie przebywała, mieszkali już inni, obcy ludzie…
No to znów schronisko. Na niedługo – znalazła sobie nowych bezogoniastych. Takich solidnych. I dobrze jej teraz.

            I jeszcze Heaven, owczarkowata, ładniutka, niestara, z półtora roku miała, gdy przywieziono ją do schroniska. Z niedaleka.
                       
            Miała swój dom, ale ktoś ją wywalił. Przygarnęli ją trunkowi bezogoniaści i zabrali na melinę. Mieszkała tam jakiś czas i darmo chleba (postnego, oj, bardzo!) nie jadła. Pijaczkowie zmyślni byli. Suczka wyglądała ładnie, umiała się łasić, wesoła była – podobała się. No to oni z tego korzystali – wyłudzali pieniądze od innych bezogoniastych, niby to na karmę dla zwierzaka. Akurat ją oglądała! Co zdobyli, wydawali na picie, a ona dostawała jakieś odpadki. Jakaś bezogoniasta bardziej myśląca i bardziej wrażliwa też, połapała się w tym w końcu i zawiadomiła, kogo trzeba. Po interwencji strażników miejskich Heaven znalazła się w schronisku. Na pół roku. Dziś żyje już w nowym domu.

W nieodległym mieście mieszkała sobie bezogoniasta. Miała starego psa, którego nazwała Brahman. Straszna baba – jadała same warzywa i inne liście, i takie białe ziarenka, które my dostajemy, gdy jesteśmy na diecie. I zmuszała Brahmana, by żarł to samo!!! Bo to ponoć zdrowo! W dodatku bardzo często siadała na podłodze z podwiniętymi nogami i z przednimi łapami nad głową, albo zakładała sobie tylne łapy na szyję i tak sterczała godzinami, pomrukując jakieś „Ommmm… ommm…”. Sąsiedzi nazywali ją Baba Joga czy jakoś tak. Brahman nie wytrzymał i zwiał. Nie szukała go. Pewnie była rozczarowana, że nie chciał żreć marchewki…
A on trafił do schroniska. Jedyne, co wyniósł ze swego domu, to parę opowieści, które od tej Baby Jogi słyszał. Jedna z nich, jak się okazało, była starym psim mitem. Oto on: 


  kliknij obrazek aby powiększyć lub najlepiej otwórz w nowej karcie
 

niedziela, 25 marca 2012

Miał sierściuch więcej szczęścia niż rozumu. Wpadł pod samochód na osiedlowej ulicy. Od razu po wypadku znalazł go jakiś bezogoniasty, który wszystko widział i zawiózł go do zjaw. Tam się okazało, że zwierzak jest cały, tylko trochę potłuczony. I doradzili panu, żeby go zawiózł do schroniska. No to przywiózł sierściucha. Miauczur w porządku – niestary, szarobury… Bezogoniasty też w porządku – zrobił, co do niego należało, nie patrząc na koszty. Ha, zrobił jeszcze więcej. Tego kota widywał już nieraz w swoich okolicach. No to zanim go do nas przywiózł, zrobił mu zdjęcie. I wydrukował ogłoszenia, i porozwieszał je na osiedlu…
                      
            Po tygodniu przyszli inni bezogoniaści. Zobaczyli ogłoszenie, przeczytali, że kot jest u nas, a znali go. Był bezpański, ale nie całkiem dziki: przemieszkiwał to przy jednym domku, to przy drugim, to jeszcze gdzie indziej. Wszędzie dostawał żarcie i picie, mógł włazić do piwnic. Taki „sąsiedzki” kot! Tu u nas doszedł do siebie i właściwie nic mu już nie dolegało. No to zabrali go. I wrócił na swoje terytorium!

            Mniej szczęścia miała Kaja. Wyglądało to tak. Do schroniska przyszedł z rana jakiś młody bezogoniasty. I w biurze oznajmił, że przywiózł psa. Ten pies należy do sąsiadki.
 – A gdzie sama sąsiadka? – spytała nasza bezogoniasta.
– W szpitalu, sparaliżowało ją!
            No to nasza bezogoniasta za telefon, żeby sprawdzić, czy mają tam taką. Jeszcze się nie połączyła, a ten bezogoniasty mówi, że nie w tutejszym szpitalu, tylko w pewnym mieście nieopodal.
Dobrze, dzwonimy do nieopodal… A tam nikt o takiej kobiecie nie ma pojęcia!
W czasie tej rozmowy bezogoniasty wyszedł, jak się okazało, żeby wyprowadzić suczkę z samochodu i przywiązać do płotu. I wrócił. I od progu: - Właściwie, to ona jest w swoim mieszkaniu w Zielonej Górze. To ja jestem z tego miasta nieopodal. Moja żona jest krewną tej sparaliżowanej, więc staliśmy się jej opiekunami… Nie lubię zwierząt i nie życzymy sobie psa w naszym domu!
- Ba, ale to jest raczej dom tego pieska, nie wasz!
Cisza, a po chwili:
- Jak go nie weźmiecie, to zostawię w lesie!
- A może by tak popróbować poszukać psu jakiegoś innego domu? Prasa, Internet, wie pan…
- Nie mam czasu! To bierzecie?
- Oczywiście, bierzemy. Proszę o pańskie dane.
Dał dowód, spisano dane, a potem:
- Skoro oddaje pan psa, który nie jest bezpański, bo przecież dom ma, będzie pan pokrywał koszty każdego dnia pobytu zwierzęcia w schronisku.
- Cooo???!! Ani myślę, zabieram psa!
- Już go panu nie oddamy wiedząc, co zamierza pan z nim zrobić.
(Kaję w międzyczasie inni nasi bezogoniaści odprowadzili do kojca)
- Ani grosza nie dam! I żebyście mnie nie nękali żadną korespondencją, bo nie odpowiem!
I bezogoniasty za drzwi siup, drzwiami łup!, korytarzem tuptuptup… I odjechał.
Czasem dziękuję Wielkiemu Dogowi, że szczęk już nie mam takich, jak za młodu i nie ruszam się zbyt szybko.


Jest tu u nas od niedawna pewien sierściuch. Na swobodzie żył sobie w pobliżu punktu skupu makulatury. Niewiele już takich zostało, ale jeszcze są. Bezogoniaści nie wyganiali go, przeciwnie, nawet zapraszali do środka. Wszystko dlatego, że w stertach papieru lęgły się myszy. No to sierściuch jak znalazł. Co upolował, to jego, nie musiał się dzielić. Dobrze mu było. W jednym z mysich gniazd znalazł ozdobną kartkę, a na niej słowa pieśni. Umiał czytać, o dziwo – wśród mlekopijów rzadkość! Zorientował się, co mu wpadło w łapy i postanowił nauczyć się tej pieśni na pamięć… I jakimś cudem udało mu się.
Potem skup makulatury zamknęli, a sierściuch trafił do schroniska. I podyktował nam tę pieśń.

 kliknij obrazek aby powiększyć lub najlepiej otwórz w nowej karcie

środa, 21 marca 2012

Nie lubiła jeździć samochodami. Fobia taka rasowego persa. Zaraz zaczynała miauczeć, biegać po fotelach, włazić na kierowcę, szturchać… Jej bezogoniaści wozili ją więc zawsze w takiej przenośnej klateczce. Raz zapomnieli – pośpiech, albo co… No i gdy podróż się skończyła i otworzyli drzwi, obrażony sierściuch tylko smyrgnął z wozu i tyle go widzieli! A domowy zwierzak na wolności przeżywa różne przygody. Jej też się trafiło – przywieziono ją do nas z wielką gulą w miejscu oka. Zjawy zaraz zaczęły ją leczyć, ale szło opornie…
               
A czas też szedł. Jej bezogoniaści niby jej szukali, ale jakoś niemrawo. Przesiedziała w schronisku miesiąc, zanim się po nią zgłosili. Z początku nie uwierzyła, że to oni. Dopiero po długiej chwili skoczyła do nich i zaczęła lizać ich po rękach… Złe się skończyło!
Ciekawe, czy niechęć do samochodów skończyła się też.
            W ogóle to był taki koci dzień. Cztery sierściuchy poszły z kociarni do nowych bezogoniastych. Niech się im wiedzie.
            Byłam na spacerze, jak wydawali ostatniego z nich. Wróciłam trochę zziajana i na materacyk odsapnąć. Ale słyszę, że wolontariuszka, z którą byłam w lesie po cichutku pyta naszych bezogoniastych, gdzie jest szczotka! Zwiałam, aż się kurzyło. Do schowanka! Mam takie już wam pisałam. Czesać się nie dam! Starczy raz na rok, a tu co chwilę!... Po pół godzinie wylazłam – pewnie już jej przeszło. A gdzie tam! Zaczaiła się! I łaps! Trudno, niech tam… Zresztą, spacerowała ze mną ładny kawał czasu, no to niech jej będzie, skoro tak lubi. I dałam się wyczesać. Co też stary pies musi czasami znosić!
            W międzyczasie nasi bezogoniaści wpadli na nowy pomysł i ogłosili, gdzie mogli, że w schronisku będą się odbywać zajęcia dla tych, którzy adoptowali tu stąd jakieś zwierzęta i mają z nimi problemy. Najróżniejsze. Z chodzeniem na smyczy, z załatwianiem się, z niesłuchaniem komend, wiecie… No i zaraz zgłosiło się kilkadziesiąt osób! W wyznaczonych dniach będą więc przychodzili do schroniska, najlepiej ze swoimi zwierzętami i taki jeden treser będzie ich uczył, co robić. Niby dobrze, ale kto zrobi zajęcia dla psów, jak mają sobie radzić z bezogoniastymi?
Ot, przyjechała do schroniska starsza bezogoniasta i przywiozła kotkę. Wpierw ogłosiła, że chce tu sierściucha zostawić i spieszy się, bo taksówka czeka. Dlaczego? Bo mąż umarł i ona właśnie się przeprowadza do córki. A kotki z sobą wziąć nie może? Ano, nie, bo córka też ma kota. Agresywnego! To może by jednak dać zwierzakom szansę? Może się zaakceptują? No nie, bo bezogoniasta ma jeszcze dwa inne koty, które bierze ze sobą. A, więc dokonała pani selekcji! I dlaczego wyszło na tę właśnie? Bo ona ma już dziesięć lat! Stara!... A ma pani serce, proszę pani?... Jak jej nie weźmiecie, to ją… wypuszczę!... No tak!
Sierściuch, oczywiście, został w schronisku. Była… była… A niech to!...
                    
            Ale zdarzył się cud i ktoś upodobał sobie staruszkę. Poszła po dwóch tygodniach. Radość!
Oran, mały kundelek, trzy lata przesiedział w schronisku. Trudno o milszego czworonoga – a szczęścia nie miał! Do teraz. Znaleźli się bezogoniaści, którym się spodobał. Dość daleko stąd mieszkają. Ale mają własny dom z obejściem. I Oran będzie mógł mieszkać albo w domu, albo na podwórzu w budzie – jak mu się spodoba! No, no, jeszcze wybór będzie miał! Radość!
               
Ledwie ci bezogoniaści stanęli przy jego kojcu, a zwierzak już poczuł, że coś się stanie. Zaczął się niespokojnie wiercić, chciał zwiać do budy, dopiero psy z sąsiednich kojców mu wytłumaczyły, że idzie do swojego domu, więc niech się zachowuje i nie robi nam tu poruty! To się opamiętał, dał się wyprowadzić, nawet wziąć na ręce tej nowej bezogoniastej! Ale minę miał nietęgą. Zresztą, trudno się dziwić: schronisko było jego domem przez większą część życia, a tu nagle trzeba ruszać w niewiadomą… No, ale pojechał!
A w kojcu została sama Perełka, która mieszkała z nim od paru miesięcy. Też kundelek, wdzięczna suczka jak rzadko. Dobrze byłoby, żeby i ona…
Ale kto weźmie ślepego psiaka?
                       
Komu radość, komu smutek…

niedziela, 18 marca 2012

Że diabeł siedzi w tym terierkowatym kundelku – nikt by nie uwierzył. Patrząc z daleka. Ale z bliska już tak! Gdy tylko ktoś zbliża się do Tofina, zaraz rozlega się ostrzegawczy wrzask i rzucanie się na pręty kojca!
                       
I tak jest od trzech czy czterech lat, a więc od czasu, gdy kundel trafił do schroniska. Przedtem wałęsał się po ulicach. Chyba niedługo, sądząc z jego charakteru. Niejednemu bezogoniastemu musiał pogrozić, więc w końcu ktoś zadzwonił do naszych bezogoniastych i złapali go. Nie wiadomo, co mu się przytrafiło, że jest taki, że lepiej nie podchodź – całkiem dziki! Teraz niby trochę złagodniał, ale do kanapowca oj, daleko mu! Owszem, do znajomych bezogoniastych podejdzie, wyciągniętą rękę obwącha, przysmak jakiś z tej ręki weźmie, ale dotknąć się nie da. Gdy trzeba go zbadać, albo zaszczepić, nie ma rady: narzuca się na Tofina koc, przytrzymuje, bierze na ręce, niesie do szpitalika i tam, ostrożnie, odsłania się, co trzeba… A on drze się, szarpie, myślałby kto, że go mordują. Obróżki, oczywiście, nie daje sobie założyć; o smyczy tym bardziej zapomnij – ucieka po całym kojcu, kły szczerzy… No to i z kojca prawie nie wyłazi. I niczego mu nie przetłumaczysz. Próbowałam ja, próbowały inne psy, bez skutku.
Od pewnego czasu zawzięła się na niego jedna starsza wolontariuszka. Przesiaduje z Tofinem, gada z nim, przysmaki przynosi… No i… Aha! Po kolei!
Tofin w kojcu nie jest sam. Ma towarzyszkę. Siedzi z nim samiczka, też terierkowata, imieniem Melisa.
                      
Ma ze trzy, cztery lata a w schronisku mieszka od dwóch. Dawno już poszłaby do domu, bo każdy bezogoniasty patrzy na nią z przyjemnością, ale…
            Trafiła do nas w samym środku mroźnej zimy razem z koleżanką. Były bardzo zżyte. Ale ta koleżanka padła na parwowirozę. A Melisa tak przeżyła tę stratę, że nie mogła się uspokoić. I do dziś nie daje do siebie podejść. Broni się przed kontaktami z bezogoniastymi, ucieka, chowa się do budy, warczy, próbuje gryźć. Że dotąd nikogo nie chapnęła, to tylko zasługa refleksu bezogoniastych, co z nią pracują. Obroży i smyczy, oczywiście, nie zna. I poznać nie zamierza. Raz, trochę na siłę, założono jej i to, i to. Ale był cyrk: tarzała się, wyrywała, skręcała smycz, zwisała na niej!... Prawie się, biedaczka, powiesiła. Charczała cały czas jak w agonii! No to bezogoniaści dali spokój – nic przemocą. W efekcie, tak jak Tofin, nie opuszcza kojca.
            Ta wolontariuszka od Tofina pracuje i z nią. Udało się w końcu tyle, że przesiadywała u Tofina i Melisy w kojcu, gadała z nimi, dawała z ręki przysmaczki, czochrała… Melisa nawet zaczęła łapę jej podawać.
            I ostatnio przyszła pora na próbę generalną. Było trochę ganiania po kojcu, wrzasku, do którego przyłączyły się i inne psy, ale wreszcie oba zwierzaki dały sobie założyć obroże i smycze. Tyle że iść nie chciały. No to na ręce oboje i na wybieg. Stała się rzecz epokowa: dwa ostatnie psy, które nie wychodziły z kojców, znalazły się na otwartej przestrzeni!
            Melisa stanęła, powęszyła, zerknęła na prowadzącego ją wolontariusza, zapodała na wszelki wypadek: „Bocięzjembocięzjembocięzjem…!” i ostrożnie ruszyła przez wybieg. Tofina natomiast zamurowało: stał oszołomiony i ani kroku – w ziemię wrósł. Ani pary z pyska, tylko oczy mu latały dziko dookoła. Gdy Melisa w pewnej chwili do niego podeszła, próbował się w niej schować! Bez skutku, oczywiście…
            Kiedy po jakimś czasie wróciły do kojca, Melisa rzuciła się na jedzenie, a potem wlazła do budy odparować. Tofin natomiast łaził niespokojnie, powarkiwał i próbował nam opowiedzieć, jaki to wielki świat się przed nim otworzył… Długo nie mógł się pozbierać. Ale przywyknie w końcu, przywyknie…

            No i wreszcie Ekler. Stary, pewnie ośmioletni, średniego wzrostu. Czarny psiarek.     
             

            Trochę już z nami siedzi. Biedak nie widzi na jedno oko, ma zaćmę. I to jest właśnie problem. Gdy się go zajdzie od strony, w której nie widzi, a potem nagle stanie się przed nim, denerwuje się    i wtedy może się rzucić. Było już parę takich sytuacji. Zawsze więc, gdy któryś z naszych bezogoniastych do niego wchodzi, na wszelki wypadek mówi coś do Eklera. Ten wtedy odwraca się do wchodzącego tak, że go widzi. I wszystko jest w porządku. No, o tyle o ile w porządku, bo kto zechce takiego psa?...

            Pewien husky opowiedział mi mit ze swoich stron. Ta opowieść w ich rodzie przechodziła z ojca na syna. Jako świętość. I nawet tu, na obczyźnie, dalej ją sobie przekazują. Proszę, oto przywiązanie do ojczyzny i tradycji! A tutejsi bezogoniaści? Też jeżdżą na drugi koniec świata, ale o narodowych mitach myślą? No, chyba że takim mitem jest sałata albo kapucha, w każdym razie to, co nie śmierdzi. Cóż, tworzy się nowa tradycja! Warzywna!

 kliknij obrazek aby powiększyć lub najlepiej otwórz w nowej karcie




środa, 14 marca 2012

Co rusz coś nowego!
Zgadali się nasi bezogoniaści z innymi bezogoniastymi, którzy też prowadzą schronisko, ale takie dla bezogoniastych. Też ich do tego schroniska przywożą, ale nie szukają im domów, na spacery nie wyprowadzają i w ogóle nie wypuszczają przed czasem. No i bezogoniaści w tamtym schronisku siedzą po kilka lat! Bezogoniaste też. Nawet swoje małe tam mają!
Chodzi o to, żebyśmy my, psy, pomogły tamtym bezogoniastym trzymanym w schronisku. Żeby oni mogli się nami opiekować i zajmować sobie jakoś czas. A to znaczy, że paru z nas pojechałoby do tamtego schroniska dla bezogoniastych. Nasi bezogoniaści też by tam jeździli, żeby uczyć, jak się z nami obchodzić. To może być ciekawie.
Nasi proponowali już takie coś rok temu, ale bez rezultatu. Teraz temat wrócił. Siedzieli więc w biurze i gadali dość długo. No i tamci niedługo mają dać znać, czy się zgadzają. Muszą jeszcze coś tam u siebie posprawdzać.
            Ale to pewnie jeszcze nie od razu. Na razie i tak się sporo dzieje. Wiosnę czuć w powietrzu i zaczęły się nowe szkolenia dla wolontariuszy. Przychodzi taki jeden bezogoniasty, którego nazywają treser. Gada z naszymi wolontariuszami, a potem biorą po paru z nas i prowadzą na wybieg. No i tam łazimy. Przy nodze, między słupkami, po takiej kładce… Wesoło jest.
                 
            I coraz częściej pojawiają się wycieczki. Głównie dzieciaki ze szkół i przedszkoli. Łażą po wiatach, zaglądają do kojców, a nasi bezogoniaści oprowadzają ich i opowiadają. Miłe to, zwłaszcza, że niektóre bezogoniaste maluchy, gdy nas widzą i słyszą o naszych losach, to popłakują sobie. Aż się zdziwiłam, że są takie wrażliwe, bo co tu dużo gadać, niektórzy z nas mają nienajmilsze wspomnienia związane z dzieciakami.  
                   
            Poza tym w marcu jest dzień sterylizacji. Każdy bezogoniasty, który chce, może przyjść do schroniska i dostać talon na bezpłatne sterylizowanie kota. Ale nie swojego, tylko dzikiego. Żeby się na wolności nie mógł taki sierściuch rozmnażać. Ciekawe, ilu się znajdzie takich, którzy z własnej woli złapią dzikiego kota, zaprowadzą do zjaw i wysterylizują… Karmiciele kotów, o których wcześniej pisałam, pewnie tak, ale inni?... No, zobaczymy!
            Wreszcie od rana do wieczora trwają wiosenne porządki. Jest co robić. Po remoncie pierwszej wiaty zostało sporo przerdzewiałego złomu. Jeden z naszych bezogoniastych załatwił samochód, załadowali to wszystko i wywieźli. Potem wzięli się za stare budy. Też ich niemało. Bezogoniaści przejrzeli wszystkie, posortowali: co na spalenie, co do odnowienia, poukładali równiutko pod wiatą, żeby nie mokły… Przydadzą się – jak nie nam, to psom spoza schroniska. No i teraz te odłożone będą powoli naprawiać.
                
            A inni grabie do rąk i jazda! Niby sprząta się tutaj cały czas, ale dopiero takie całościowe grabienie pokazuje, że nie każdy z nas zdążył wyjść za teren schroniska. No co? Zdarza się każdemu psu!

Z innej beczki – artystycznej!
Niektórym się nie wiedzie. Royowi, zanim tu trafił, grzebał w śmietnikach, żeby szukać żarcia. I chwalił sobie niechlujstwo bezogoniastych, którzy odpadki rzucają obok śmietników, a nie do środka – mały był, do kontenera by nie wskoczył. I podczas takich poszukiwań znalazł kolejną kartę naszego zaginionego zbioru pieśni. Obok czegoś, co wyglądało na resztki kurczaka. Szczęście w nieszczęściu – bo pieśń go zachwyciła, a żarcie skręciło. I taki skręcony trafił do schroniska. Wykaraskał się, a my możemy zaprezentować wam kolejne dzieło psiego geniuszu poetyckiego.
 kliknij obrazek aby powiększyć lub najlepiej otwórz w nowej karcie

niedziela, 11 marca 2012

           Ot, żywot rasowych zwierząt! Jaki normalny pies przeżyje takie tortury?!  A one muszą.
Skoro o rasowcach mowa, to teraz krótki ich przegląd w schronisku. O huskych już było… mniej ich teraz tutaj, ale jak znam życie – niedługo znów przybędzie. Właśnie ich i wilczurów różnych mieszka tu najwięcej. Nie licząc, oczywiście, nas, czyli wszelkich zaułkowców zielonogórskich…
Ale czasami znajdują się tu również psy innych ras.
Niedawno nasi pojechali na interwencję i przywieźli suczkę posokowca bawarskiego. Z dwoma małymi. Spod śmietnika. Ktoś je najprawdopodobniej wywalił. Trafiły do szpitalika. Suczka dostała na imię Siena.  Maluchy, jeszcze ślepe,  nie przeżyły.
                     
Kulała wyraźnie. Podczas badań okazało się, że ma stary uraz łapy. Taki no, nieoperowalny. Będzie więc kulawa do końca życia. I do polowań (a to pies myśliwski) już się nie nada. Jej fotka trafiła na stronę internetową i zainteresowała się nią zaraz taka fundacja pomagająca posokowcom. Poszukali i znaleźli dla niej szybko dom w dużym mieście. Taki, w którym już był jeden posokowiec, będzie więc miała towarzystwo. Po paru dniach przyjechali ci nowi bezogoniaści Sieny i zabrali ją. W sumie była tu u nas ze dwa tygodnie. Nawet nie zdążyłam jej poznać.
Przez jakiś czas po ulicach plątał się Bosh. Śliczny, duży bokser.
                   
Od razu się zorientowaliśmy, że to pies domowy – za nic nie chciał załatwić się w kojcu, musiał wyjść. Gdy trafił do nas, był przeziębiony – całe dni na mrozie, a on przecież tę sierść ma króciutką. Trafił, oczywiście, do szpitalika, dostał serię zastrzyków, ale kaszel całkiem mu nie minął. Nasi bezogoniaści  nie siedzieli z założonymi rękami – zaczęli ogłaszać znalezienie psa, jak zawsze; porozumieli się z taką fundacją zajmującą się bokserami… I wszyscy byliśmy dobrej myśli. Rzeczywiście, fundacja szybko znalazła mu dom zastępczy, ale coś nie wyszło. Po paru dniach znaleźli następny – i znów kucha. Wreszcie trzeci raz – z podobnym skutkiem. Widać fundacja fundacji nierówna… A Bosh siedzi i czeka: na właściciela, który jednak go nie szuka, na jakiś inny dom, niechby zastępczy…
Nieco potem wylądował w schronisku bernardyn, w sile wieku, rudobiały, jak to one. Na terenie uczelni go znaleziono.
                       
Już go zresztą nie ma. Zgłosiła się właścicielka. Po tygodniu! W dodatku zdziwiona, że nikt ze schroniska do niej nie zadzwonił! Nasi bezogoniaści wytrzeszczyli oczy – a skąd, niby, mają wiedzieć, jaki ona ma numer telefonu? A stąd, że ten pies ponoć rok temu również zginął i trafił do schroniska. I ona go stąd zabierała… No jasne, wszyscy muszą coś takiego pamiętać! Bernardyna jak bernardyna, ale panią, która gubi psa wielkości szafy! I to parokrotnie! Aż się zawstydziłam swojej krótkiej pamięci.
Były też u nas dwa mastify. Jeden tak dawno temu, że już go prawie nie pamiętam, za to drugi parę tygodni temu został przywieziony z niedalekiego miasteczka. Alarm był straszny, że kogoś zjadł! Koniec końców okazało się, że jedynie solidnie przestraszył. Trochę to i nie dziwne, zwłaszcza, jak ktoś ma słabe nerwy.
                       
I ten długo z nami nie posiedział, bo znalazł się dla niego dom tymczasowy. Dość daleko stąd.  Pies czeka tam, a my tu: może znajdzie się jednak jego właściciel, albo ktoś zdecyduje się na stałe wziąć mastifa do domu…
Lepiej skończyła się przygoda małego grzywacza chińskiego. Chociaż, czy lepiej?...
           
Jakiś rok temu to było. Ktoś zgłosił, że dziwny psiak biega samopas po mieście. No to nasi bezogoniaści pojechali, złapali, przywieźli. Wystraszony był, schowany, delikates taki. Wystawowy piesek. Po paru dniach znalazła się jego bezogoniasta. Energiczna, nie powiem. Dowiedzieliśmy się od niej, że grzywacz miał przedtem innego właściciela, który z niego zrezygnował. No to ona go kupiła. I ma. I zgubił się. No to go odbiera. Poszliśmy do wiaty. Przez tych parę dni psiak przywykł do schroniskowych warunków i chyba zaczęło mu się tu podobać. Na widok swojej pani zrobił wielkie oczy, ale w ramiona jej się nie rzucił. Nawet trochę przeciwnie. Nastąpiło obustronne zimne powitanie. No i grzywacz wrócił do domu… Teraz pewnie jest mu dobrze. Miejmy nadzieję…
            Koty też tu bywają nie byle jakie. Głównie perskie. Ale nie tylko. Ze dwa lata temu trafił do nas najprawdziwszy mainkun. Samczyk.
                      
Nie pamiętam, w jaki sposób się tutaj dostał, ale posiedział króciutko, bo zaraz wzięła go jedna z naszych bezogoniastych. Teraz już z nami nie pracuje, więc nie wiem, jak mu się powodzi, ale z pewnością niezgorzej.
Równie krótko była w schronisku samiczka z tego gatunku. Parę miesięcy temu.
         
Zgłosiła się z nią jedna bezogoniasta, która przygarnęła dwa kotki. Jeden typowy dachowiec, a drugi – to właśnie ta samiczka mainkun. Była chora. Bezogoniasta powiedziała, że nie stać jej na leczenie, bo sama też choruje, więc niech lepiej sierściuch idzie do schroniska. Oj, fakt, chorowała ta bezogoniasta. Musiała kupować dużo lekarstw w butelkach, takich zwrotnych. No to nie miała pieniędzy na leczenie kota. Za to u nas mała została podleczona jak należy i zaraz znalazła sobie dom. I doskonale się miewa.
Czego i Wam życzę.

środa, 7 marca 2012

Mówi się o nich – groźne psy. Albo – złe psy. Nieprawda! Nie są groźne ani złe. Po prostu są psami z problemami. A te problemy wynikły najczęściej nie z ich winy. Kto więc zawinił?  Czasem bezogoniaści, czasem inne psy, a czasem, po prostu, życie…
Duże i małe, stare i młode, nieładne i śliczne – różne bywają. I do każdego z ich można znaleźć drogę. To wyzwanie dla bezogoniastych, dla ich rozumu, wytrwałości, łagodności, konsekwencji…
Jeśli się któremuś zechce. Jak pamiętam, dopiero nasi bezogoniaści na serio wzięli się za te psy. Wcześniej po prostu siedziały w kojcach.

Od dość dawna jest w schronisku Ares, pomieszany owczarek ze złą sławą.

  Spory pies, sześcioletni. Ktoś próbował tresować go i wymusić posłuszeństwo. I chyba źle się do tego zabrał. Owszem, pies jest karny, ale dość agresywny. Gdy zakłada mu się obroże, albo ją zdejmuje, albo cokolwiek robi przy szyi – może ugryźć. Źle mu się kojarzy. Może to wspomnienie po kolczatce, może jeszcze coś innego. Pracowała z nim u nas behawiorysta, pracowali nasi bezogoniaści i jest poprawa. Okazało się, że Ares tęskni za kontaktem z bezogoniastymi: podchodzi, przytula się. Chociaż nie do wszystkich. Ma swoich wybrańców, dla których jest, że do rany przyłóż. I w kojcu, i na spacerze. Byłby doskonałym psem jednego pana. Dla takiego mądrego, zrównoważonego i wytrwałego bezogoniastego byłby najwierniejszym przyjacielem. Poszedłby za takim w ogień…
Taran z kolei jest niewielkim, czarnym kundlem. Podobnie jak Ares ma około sześciu lat. I też jest w schronisku od kiedy pamiętam.
                    
            Bardzo długo nie wychodził z kojca i pewnie dlatego robi teraz, co może, by zwrócić na siebie uwagę bezogoniastych. Niesamowicie wyje, zawodzi i jazgocze. Chyba najgłośniejszy pies w schronisku. Gdy wreszcie zaczęto go brać na spacery, z emocji łapał zębami za łydkę, albo za nogawkę. I wisiał sobie. Nie były to mocne ugryzienia, ale zawsze siniec zostawał i spodnie trzeba było łatać. Tu też trzeba było działań behawiorystki i naszych starań. Skutecznych. Taran dalej się wydziera (i straszy, niestety, bezogoniastych), ale już nie rzuca się z zębami. Za to okazało się, gdy się uspokoił, że jest strasznym pieszczochem: brzuszki, drapanie, czochranie… Nauczył się chodzić na smyczy, uwielbia ganiać po wybiegu… Byłby idealnym psem podwórzowym – każdego przychodzącego oszczekałby niewąsko! Stróż, jakich mało! Więc może…
Ben natomiast to prawie owczarek niemiecki, młody jeszcze – góra czteroletni. Jak na owczarka, niezbyt rasowego, co prawda, nie grzeszy rozmiarami.
                       
            W schronisku siedzi od dwóch lat. Przyjechał z niedalekiego miasteczka, gdzie wałęsał się po ulicach tak długo, aż kogoś ugryzł. Wtedy wylądował u nas. I podczas badań u zjaw okazało się, że służył za tarczę strzelniczą: miał w ciele śruciny. Część z nich wyłuskano, a część siedząca głębiej została. Te metalowe kulki muszą mu dokuczać. Ale żeby je wyjąć, potrzebna byłaby poważna operacja z niepewnymi skutkami. No to chyba  nic dziwnego, że nie zawsze ma humor. Warknie czasem, szarpnie się. Wtedy lepiej z nim ostrożnie. Poza tym jednak jest całkiem miły, niektórym bezogoniastym podaje łapę, piłeczkę przynosi, na spacerach jest grzeczny. Wyprowadzają go tylko starsi wolontariusze. I cały czas jest obserwowany. 
            Schroniskowym weteranem jest Tyson, siedmioletni amstaf. Duże psisko.
                       
Odebrano go właścicielom, którzy raczej powinni hodować goryle, nie psy. Wydawało się, że będzie miał szczęście, bo dość szybko został adoptowany. Pamiętam, jaka to była radość. Ale poszedł mieszkać do bloku – błąd. Okazało się, że nie toleruje innych psów, a w tym wieżowcu, do którego trafił, było ich sporo. I co spacer prawie, to awantura, bo zęby szły w ruch. No i wrócił do nas. I siedzi. Szkoda! Nasi bezogoniaści wzięli się za niego. I wygląda na to, że daje się z nim dogadać. Zdyscyplinowany jest. Ale to pies z rodzaju tych, które najchętniej słuchają tylko jednego pana. Tu u nas zaakceptował dwie osoby. Do tego potrzebuje dużo ruchu. Najlepiej czułby się gdzieś w domu na wsi, albo na przedmieściach, gdzie jest dużo przestrzeni i  niewiele obcych zwierząt. Na obcych szczeka, nawet niemocno, ale znacząco. I może tym do siebie zniechęca? A lata lecą…
            Rozpisałam się. O innych trudnych psach opowiem potem.

niedziela, 4 marca 2012

Jest ich cała wiatka. O, taka:


 Współczuję im. Jako rasie i każdemu z osobna. Parę lat temu zapanowała moda na husky i skończyła się. No i co parę tygodni trafia do schroniska któryś z nich. Zabawka, która przestała się podobać. Ale że to ładne psy, trafiają się jeszcze bezogoniaści, którzy je adoptują. Oby na stałe.
Obecnie jest ich u nas sześć czy siedem. Większość ma jakieś szanse na nowy dom, ale nie wszystkie, niestety.
Najdłużej w schronisku siedzi Grey. Od dobrych czterech lat. 

                       
Może by wcześniej, gdy był młodszy (bo teraz ma już osiem wiosen), znalazł sobie dom, ale ma uszkodzone oko. Jakieś takie zapadnięte, nie widzi na nie. A bezogoniaści od razu ten feler dostrzegają. I pewnie dlatego nikt go nie chce. Spokojny, przyjacielski, ale samotny. Nie związał się z bezogoniastymi. Pewnie i nie miał powodów. Wygląda na takiego, który niewiele od nich chce. Owszem, w oczy popatrzy, na spacer wyjdzie chętnie. Ale gdy inne husky na wybiegu ganiają za bezogoniastymi, chcą się bawić, o tyle on zaraz odchodzi – woli zapolować na jakiegoś Wędrowca długoogoniastego, bo one tam się trafiają. Może gdyby miał pana, który o niego by dbał, to coś by się zmieniło, ale tak…
Następny jest staruszek Innuk. Zaraz strzeli mu dziesięć lat. Zęby ma już zjechane, chociaż jak by mu dać jakąś zdrową kość, to jeszcze by sobie z nią poradził – stary ale jary.

          
 Ale dożywocie w schronisku ma raczej pewne. Przyjechał do nas z jednego dzikiego przytuliska dla zwierząt, gdzie był trzymany na łańcuchu. Licho wie, jak długo, sam już nie pamięta. Bardzo przyjazny zwierzak, wesoły, radosny… Bezogoniastych kocha, inne psy też. I ucierpiał na tym, bo początkowo bezogoniaści próbowali mu dać towarzystwo, jedną a potem druga suczkę. Ale te się od razy zorientowały, z kim mają do czynienia, i zaczęły mu na łeb włazić, ustawiać go. A on nie umiał zaprotestować. W efekcie ma teraz pokancerowane uszy. I siedzi sobie sam w kojcu.
            Od kilku miesięcy w schronisku jest Daisy. Niby husky, ale z domieszką malamuta. Śliczna, młoda bestyjka.
                      
            Przyjechała z jakiejś gminy, ale nie od razu. Wpierw trafiła do hoteliku dla zwierząt w Stożnym i czekała na miejsce u nas. Jak ją przywieźli, była zaniedbana i brudna. Ale nasi bezogoniaści zawieźli ją do salonu piękności i teraz jest jak odmieniona. Tylko że jakoś nikt się nią nie interesuje. Dziwne, nieraz zastanawialiśmy się, dlaczego. Młoda, ma nie więcej niż dwa lata, ułożona, wesoła, z chochlikami w ślepiach i… nic. Pecha ma, czy co?
            No i Kermit.
                       
            Jest w schronisku od dwóch czy trzech miesięcy. Też młodziak, półtoraroczny. Bezproblemowy psiak. Ale jakiś taki… czy ja wiem… Nijaki. Jeszcze się nie przystosował. Owszem, przywita się, ogonem merdnie, ale nic ponadto. Gadać też nie chce, wykręca się. Muszę mu śrubę przykręcić, bo nie mam o nim nic do powiedzenia…
            Troszkę wcześniej przywieziono Letę. Rówieśniczkę Kermita. 

                      
            Też miała problemy z adaptacją. Bała się, nigdy jeszcze tylu psów w jednym miejscu nie widziała. Wycofywała się i najchętniej nie wyłaziłaby z budy. U huskych jest tak, że jak się boją, to zaraz im się to na zdrowiu odbija – biegunki, depresje. I u niej też. Trwało to trochę, ale dziś jest już o wiele lepiej. A że Leta jest śliczna i niewielka jak na suczkę tej rasy, to pewnie znajdzie sobie dobry dom. I będzie już zupełnie dobrze.
            Harry natomiast to jej przeciwieństwo. Ma ze trzy, cztery lata i w schronisku jest od dwóch miesięcy.
                     
            Jak tu trafił, był, powiedzmy sobie, dzikawy. Masywny, grubokościsty kawał psa. Na bezogoniastych się stroszył, groził, brał się do gryzienia. No więc nie wszyscy do niego się zbliżali. Do dzisiaj tak jest, chociaż Harry złagodniał. Zaczyna szukać kontaktów z bezogoniastymi. Jeśli grozi, to tylko tak dla zasady. Jedna nasza bezogoniasta stale wyciąga do niego rękę, a on ją łapie w pysk i udaje, że gryzie. I tyle. Nie chce jeszcze słuchać wszystkich poleceń i jak jest na wybiegu, to nie zwraca uwagi na polecenia, żeby wracał do kojca. No i trzeba go trochę ganiać. Pewnie w końcu zacznie słuchać, ale nie od razu – musi pokazać niezależny charakter, a tego mu nie brakuje. Słyszałam, że na dniach pójdzie do fryzjera, bo nie wygląda najlepiej. No i zobaczymy.
            Wreszcie Fin. Mieszaniec: husky z czymś tam, licho wie. Miniaturka. Kończy kwarantannę.
                        

            Latał sobie po mieście, ktoś go zgłosił no i nasi bezogoniaści wyprawili się po niego. I jest. Śliczny, szczuplutki, z pyska do lisa trochę podobny. I po lisiemu ruchliwy. Ledwo może wysiedzieć w kojcu. Ano, młodość ma swoje prawa. Spróbuję go lepiej poznać, bo chyba warto.
            Z tymi wszystkimi husky siedzi w wiacie Ares. To z kolei owczarek. Trudny pies, o takich mówi się niesłusznie, że są groźne[1].
Ale o takich psach następnym razem. Teraz muszę poszukać jakiegoś krzaczka pod płotem…
… … …

Wróciłam spod krzaczka. O matko suczko!... Stoję ja sobie, sikam na drucianą siatkę, aż szumi, po drugiej stronie stoją sobie drzewa i też szumią… I nagle z jednego drzewa wynurzyła się postać ubrana na biało, siwobroda, z różdżką w ręce… I mówi do mnie, że pochodzi z ludu Celtów i że jest drutem, czy jakoś tak… Rzeczywiście, chudy był jak drut! I podyktował mi mit! Machał przy tym nade mną tą swoją różdżką, widocznie po to, żebym zapamiętała… I rzeczywiście zapamiętałam! A potem ten cały drut wlazł z powrotem w drzewo!!
Zwiałam do biura i obiecałam sobie nigdy więcej nie sikać na drucianą siatkę!
A mit, o!...
  



[1] Pies pisze, a w schronisku w tym czasie się dzieje! Dowiedziałam się, że Kermit i Daisy w tym czasie, gdy siedziałam i pisałam poszły do nowych domów! Prawie w tej samej chwili! Ale ślicznie!




kliknij obrazek aby powiększyć lub najlepiej otwórz w nowej karcie