Oczami Bezdomnego Psa

niedziela, 18 marca 2012

Że diabeł siedzi w tym terierkowatym kundelku – nikt by nie uwierzył. Patrząc z daleka. Ale z bliska już tak! Gdy tylko ktoś zbliża się do Tofina, zaraz rozlega się ostrzegawczy wrzask i rzucanie się na pręty kojca!
                       
I tak jest od trzech czy czterech lat, a więc od czasu, gdy kundel trafił do schroniska. Przedtem wałęsał się po ulicach. Chyba niedługo, sądząc z jego charakteru. Niejednemu bezogoniastemu musiał pogrozić, więc w końcu ktoś zadzwonił do naszych bezogoniastych i złapali go. Nie wiadomo, co mu się przytrafiło, że jest taki, że lepiej nie podchodź – całkiem dziki! Teraz niby trochę złagodniał, ale do kanapowca oj, daleko mu! Owszem, do znajomych bezogoniastych podejdzie, wyciągniętą rękę obwącha, przysmak jakiś z tej ręki weźmie, ale dotknąć się nie da. Gdy trzeba go zbadać, albo zaszczepić, nie ma rady: narzuca się na Tofina koc, przytrzymuje, bierze na ręce, niesie do szpitalika i tam, ostrożnie, odsłania się, co trzeba… A on drze się, szarpie, myślałby kto, że go mordują. Obróżki, oczywiście, nie daje sobie założyć; o smyczy tym bardziej zapomnij – ucieka po całym kojcu, kły szczerzy… No to i z kojca prawie nie wyłazi. I niczego mu nie przetłumaczysz. Próbowałam ja, próbowały inne psy, bez skutku.
Od pewnego czasu zawzięła się na niego jedna starsza wolontariuszka. Przesiaduje z Tofinem, gada z nim, przysmaki przynosi… No i… Aha! Po kolei!
Tofin w kojcu nie jest sam. Ma towarzyszkę. Siedzi z nim samiczka, też terierkowata, imieniem Melisa.
                      
Ma ze trzy, cztery lata a w schronisku mieszka od dwóch. Dawno już poszłaby do domu, bo każdy bezogoniasty patrzy na nią z przyjemnością, ale…
            Trafiła do nas w samym środku mroźnej zimy razem z koleżanką. Były bardzo zżyte. Ale ta koleżanka padła na parwowirozę. A Melisa tak przeżyła tę stratę, że nie mogła się uspokoić. I do dziś nie daje do siebie podejść. Broni się przed kontaktami z bezogoniastymi, ucieka, chowa się do budy, warczy, próbuje gryźć. Że dotąd nikogo nie chapnęła, to tylko zasługa refleksu bezogoniastych, co z nią pracują. Obroży i smyczy, oczywiście, nie zna. I poznać nie zamierza. Raz, trochę na siłę, założono jej i to, i to. Ale był cyrk: tarzała się, wyrywała, skręcała smycz, zwisała na niej!... Prawie się, biedaczka, powiesiła. Charczała cały czas jak w agonii! No to bezogoniaści dali spokój – nic przemocą. W efekcie, tak jak Tofin, nie opuszcza kojca.
            Ta wolontariuszka od Tofina pracuje i z nią. Udało się w końcu tyle, że przesiadywała u Tofina i Melisy w kojcu, gadała z nimi, dawała z ręki przysmaczki, czochrała… Melisa nawet zaczęła łapę jej podawać.
            I ostatnio przyszła pora na próbę generalną. Było trochę ganiania po kojcu, wrzasku, do którego przyłączyły się i inne psy, ale wreszcie oba zwierzaki dały sobie założyć obroże i smycze. Tyle że iść nie chciały. No to na ręce oboje i na wybieg. Stała się rzecz epokowa: dwa ostatnie psy, które nie wychodziły z kojców, znalazły się na otwartej przestrzeni!
            Melisa stanęła, powęszyła, zerknęła na prowadzącego ją wolontariusza, zapodała na wszelki wypadek: „Bocięzjembocięzjembocięzjem…!” i ostrożnie ruszyła przez wybieg. Tofina natomiast zamurowało: stał oszołomiony i ani kroku – w ziemię wrósł. Ani pary z pyska, tylko oczy mu latały dziko dookoła. Gdy Melisa w pewnej chwili do niego podeszła, próbował się w niej schować! Bez skutku, oczywiście…
            Kiedy po jakimś czasie wróciły do kojca, Melisa rzuciła się na jedzenie, a potem wlazła do budy odparować. Tofin natomiast łaził niespokojnie, powarkiwał i próbował nam opowiedzieć, jaki to wielki świat się przed nim otworzył… Długo nie mógł się pozbierać. Ale przywyknie w końcu, przywyknie…

            No i wreszcie Ekler. Stary, pewnie ośmioletni, średniego wzrostu. Czarny psiarek.     
             

            Trochę już z nami siedzi. Biedak nie widzi na jedno oko, ma zaćmę. I to jest właśnie problem. Gdy się go zajdzie od strony, w której nie widzi, a potem nagle stanie się przed nim, denerwuje się    i wtedy może się rzucić. Było już parę takich sytuacji. Zawsze więc, gdy któryś z naszych bezogoniastych do niego wchodzi, na wszelki wypadek mówi coś do Eklera. Ten wtedy odwraca się do wchodzącego tak, że go widzi. I wszystko jest w porządku. No, o tyle o ile w porządku, bo kto zechce takiego psa?...

            Pewien husky opowiedział mi mit ze swoich stron. Ta opowieść w ich rodzie przechodziła z ojca na syna. Jako świętość. I nawet tu, na obczyźnie, dalej ją sobie przekazują. Proszę, oto przywiązanie do ojczyzny i tradycji! A tutejsi bezogoniaści? Też jeżdżą na drugi koniec świata, ale o narodowych mitach myślą? No, chyba że takim mitem jest sałata albo kapucha, w każdym razie to, co nie śmierdzi. Cóż, tworzy się nowa tradycja! Warzywna!

 kliknij obrazek aby powiększyć lub najlepiej otwórz w nowej karcie




1 komentarz: