Oczami Bezdomnego Psa

środa, 30 listopada 2011

Jak wcześniej pisałam – rok się kończy, choć jeszcze odrobinkę go zostało. Ale można już sięgnąć pamięcią wstecz i przypomnieć sobie, co przez ten rok zostało zrobione w schronisku – prócz remontów, oczywiście, bo o tym już była mowa.

No to tak… aha, będzie nie po kolei, bo już mi się trochę pomieszało, kiedy co było. Bo tyle tego było!

Osiem lat temu, zanim jeszcze nasi bezogoniaści przejęli opiekę nad schroniskiem, zaczęli organizować akcję pod taką fajną nazwą „Psu na budę”. W tym roku też ją robili. Ogłosili, że w październiku ci wszyscy ludzie, którzy chcą dopomóc bezdomnym zwierzętom i tym, które mieszkają w schronisku, mogą składać dary. W gazetach to ogłaszali, w radiu – sama słyszałam! – w telewizji coś o tym było, no i w Internecie, na stronie schroniska i tego Stowarzyszenia naszych bezogoniastych. A wolontariusze rozwieszali plakaty, gdzie się dało. I zaczęło się zbieranie darów: w wielkich sklepach, w szkołach, przedszkolach, tutaj u nas też. Obcy bezogoniaści, dorośli i dzieci, przynosili jedzenie, ciepłe koce, poduchy, materace, zabawki dla zwierząt i co tam tylko mogli… A w sklepach to kupowali i od razu składali do takich wielkich oznakowanych koszy. Nazbierało się tego! Nasi bezogoniaści ciągle jeszcze liczą…



Miesiąc wcześniej, we wrześniu, zaczęła się akcja, która trwa do tej pory (i jeszcze potrwa) – „Oznaczone, nie zgubione”. Znowu nasi bezogoniaści ogłosili, że w wybranej lecznicy dla zwierząt można domowym zwierzakom wszczepiać chipy. Na takim chipie jest numerek zwierzęcia, który można odczytać za pomocą specjalnego czytnika. Jak zwierzę zginie albo ucieknie, i na przykład trafi do nas, do schroniska, to po tym chipie można odnaleźć właściciela i zwierzaka oddać. Za takiego chipa trzeba, oczywiście, trochę zapłacić, a część tej kwoty zjawy oddają na rzecz schroniska. No i z tego, co wiem, sporo psów w mieście zostało już tak oznakowanych.

  


A właśnie, żeby nie było, że tylko schroniskiem się interesujemy, to nasi bezogoniaści od dawna prowadzą jeszcze inną akcję – dokarmianie bezdomnych psów i kotów w mieście. Są tam tacy mieszkańcy, zwłaszcza starsi, co karmią zwierzaki bez domów. Właśnie oni zgłaszają się do stowarzyszenia naszych bezogoniastych i dostają za darmo, co tydzień, jedzenie dla swoich podopiecznych. Cóż, zwłaszcza sierściuchów bezpańskich kręci się po mieście sporo. Do schroniska wszystkich się nie da przyjąć, zresztą, nawet nie należy dziko urodzonego kota pakować do schroniska. Niech sobie żyje, szczury i myszy wyłapuje w mieście! Można mu jednak dopomóc, bo nie zawsze łowy się udadzą. W zimie szczególnie. I to właśnie tacy karmiciele z pomocą naszych bezogoniastych robią.

A jeszcze wcześniej, gdzieś tak na wiosnę, trwała akcja „Tydzień bez pcheł”. Te paskudztwa zawsze można złapać gdzieś na spacerze, od innych zwierząt… Wiele psów i kotów ma ten problem. W mieście jest wielu takich bezogoniastych, których nie stać na odpchlenie swoich zwierząt. No to na koszt stowarzyszenia naszych bezogoniastych mogli się zgłosić do jednej lecznicy i pozbyć się tego robactwa.


 W całym kraju trwa akcja „PSYspaceruj” – nasi bezogoniaści też się do niej włączyli. Chodziło tu o to, żeby nie siedzieć w domu, ruszać się, bo to zdrowo – a jak się ruszać, to z psem! Jemu też wyjdzie na zdrowie. I zaczęli namawiać bezogoniastych w naszym mieście, żeby wychodzili na spacery z swoimi psami, albo przychodzili do schroniska i wyprowadzali nas. Póki było ciepło, to i chętnych było sporo: całe rodziny z dziećmi przychodziły, ci, którzy z kijkami chodzą i ci, co na rowerach jeżdżą dla zdrowia; przychodzili tutaj, zostawiali swój sprzęt i wędrowali z nami. Teraz pogoda gorsza, więc i bezogoniastych mniej się pojawia, ale wciąż ktoś przychodzi.

Od pewnego czasu pojawiają się u nas również bezogoniaści znani z różnych telewizji. Spacerują z nami, ganiają po wybiegu i fotografują się. Te zdjęcia zamieszczamy potem na stronie schroniska. Wszystko po to, żeby pokazać, że my tutaj, chociaż kundle, również jesteśmy mądrzy, śliczni, wierni i zasługujemy na własny dom. I powiem wam, że to się sprawdza: wiele psów czy kotów, które sfotografowały się z tymi gwiazdami, znalazło swoje miejsce w rodzinach bezogoniastych. Jest nas tu mnóstwo, ale gwiazd też niemało! Niech się  pojawiają jak najczęściej! Jesteśmy im bardzo wdzięczni!

  
Wisi u nas cały spis i informacje na kojcach, że pewne psy objęte są adopcją wirtualną. To kolejna stała akcja naszych bezogoniastych. Ktoś, kto kocha potrzebujące zwierzęta, zwłaszcza te stare i kalekie, albo kto chciałby zaopiekować się zwierzęciem, a nie może go wziąć do domu (bo już ma tam inne, albo jest uczulony na sierść, albo ma takie dzieci itp.) może co miesiąc wpłacać kilkadziesiąt złotych. Za te pieniądze chorym i kalekim zwierzętom robi się kosztowniejsze zabiegi, diagnozuje, kupuje specjalne karmy i inne takie. Wirtualny opiekun może też poszukać domu dla wybranego psa. To też się sprawdza, nawet bardzo! Kilkadziesiąt psiaków jest lub było objętych taką adopcją!

Oj, rozpisałam się, ale bo jest o czym! Trochę zostawię sobie na później, na następny tydzień. A teraz polezę do magazynu. Bezogoniaści liczą układają otrzymane dary – może mi coś skapnie…




 kliknij obrazek aby powiększyć lub najlepiej otwórz w nowej karcie


niedziela, 27 listopada 2011

Ha! Wygląda na to, że życie intelektualno-artystyczne psiego gatunku zaczyna się koncentrować w naszym schronisku! Aaaale jesteśmy dumni! I powiem nieskromnie, że słusznie!

No bo popatrzcie: przywróciliśmy światu pierwszą wersję mitologii, prastare psie mity (a to chyba jeszcze nie koniec, ale na razie cicho sza, żeby nie zapeszyć!). Powstały scenariusze telewizyjnego serialu z życia psów – i to nie jakieś wymyślone historie, tylko szczera prawda, są świadkowie! Na temat wielu ważkich problemów wypowiadamy się w wysmakowanej formie graficznej. A to jeszcze nie wszystko! Mamy w zanadrzu parę niespodzianek. I oto jedna z nich: pierwsza w historii psia powieść kryminalna! Ale może zacznę od początku.

Kiedy nasz schroniskowy Owczak był malutki, opowiadał mu jego tata, że słyszał od swojego ojca dziadka Owczaka, znaczy), że mówił mu jego ojciec (Owczaka pradziadek), że z kolei jego ojciec (Owczaka prapradziadek) od swojego ojca (czyli Owczaka praprapradziadka) dowiedział się, że jego ojciec (Owczaka prapra…oj!) znał pewnego doktora. Musiało to więc być naprawdę bardzo dawno temu. Ten doktor nazywał się Jan Nierobek i mieszkał w miasteczku zwanym Pudelkowo nad rzeką Marcową. Ten doktor nie był taką zwyczajną zjawą, bo umiał rozmawiać ze zwierzętami! Ale wymarł i dzisiaj już żaden bezogoniasty tego nie potrafi[1].

Ale kiedy żył, to miał w swoim domu mnóstwo zwierząt: psa, kota, świnię, papugę, małpę, kaczkę, mysz i jeszcze jakieś, nie pamiętam. Wszystkie inne zwierzęta z bliższych i dalszych okolic stawały na uszach, żeby także z nim zamieszkać, ale oczywiście, dom doktora był na to za ciasny. Lecz wokół tego domu rozpościerał się ogromny ogród. I doktor postanowił zbudować w nim taki specjalny ogród zoologiczny. Żeby przynajmniej części zwierząt, które pragnęły z nim zamieszkać, spełniły się te marzenia.

W krótkim więc czasie powstały tam, na początek: pensjonat dla królików, schronisko dla nierasowych psów, klub myszy i szczurów, gospoda dla borsuków, sala zebrań dla lisów i hotel dla wiewiórek. Każdy z tych domów, które były w zasadzie swego rodzaju klubami, miał swój regulamin zapewniający wszystkim mieszkańcom bezpieczeństwo i zwierzęta musiały go przestrzegać.. Co zresztą robiły chętnie i sumiennie. A doktor codziennie przebywał w jednym z tych domów i uczył ich lokatorów pisania i czytania. Po pewnym czasie mogły więc zwierzęta tworzyć własną literaturę. I robiły to. Psy, na przykład, które wieczorami lubiły sobie opowiadać różne historie, wydały wreszcie, z pomocą doktora, tom pod tytułem „Opowiadania ze Schroniska dla Psów Nierasowych”.[2]

Przygotowywano następną książkę, która niestety, z przyczyn finansowych, nie ukazała się, a zgromadzone do niej materiały rozproszyły się i przepadły. Za wyjątkiem jednej krótkiej powieści. Napisał ją pies imieniem Rion, tak dumny z tego, że jest zwierzęciem, że podpisał się pod swoim dziełem jako Animal Rion. Powieść ta przypadkiem wpadła w ręce bezogoniastemu, który był wydawcą lokalnej gazety. Zachwycił się nią, ale że nie miał praw autorskich do dzieła, bezczelnie przekształcił przydomek autora a jego imię napisał wspak i podpisał cały utwór, ni z gruszki ni z pietruszki: Criminal Noir. Drukowana w odcinkach powieść oczarowała czytelników i przyniosła całą lawinę podróbek, parafraz i naśladownictw – narodził się nowy gatunek, znany potem wśród bezogoniastych jako „czarny kryminał”.

Wycięte z gazety odcinki pierwodruku przechowywane były pieczołowicie w rodzinie Owczaka aż do dzisiaj. Owczak sam nie wiedział, o czym jest ta powieść, bo nie zna dialektu psów angielskich. Na szczęście mamy w schronisku minibriarda Rocky’ego, który z tym dialektem radzi sobie doskonale. Poproszony przez nas dokonał tłumaczenia, uwspółcześniając je nieco i opatrując z własnej inicjatywy mottem. Nie wyjaśnił, czemu właśnie takim, zasłaniając się wolnością tworzenia. Ale ponoć to motto bardzo tu pasuje. Pozostaje wierzyć.

No i oto przez najbliższe tygodnie będziecie mogli obcować z pierwszą na świecie powieścią kryminalną napisaną przez psa. Powieścią, która tak zainspirowała bezogoniastych literatów, że aż stworzyli nowy gatunek kryminałów.

Oczywiście, czyniąc sprawiedliwość autorowi, przywracamy tutaj jego prawdziwe nazwisko.

Miłej lektury!






[1] Chociaż niektórym prawie się udaje! Szkoda tylko, że tak ich strasznie mało!


[2] Tata Owczaka mówił, że wie od swojego… ojej, no, że wie od swoich przodków, że to wszystko zostało opisane w znanych książkach niejakiego Loftinga: „Ogród zoologiczny doktora Dolittle” i „Największa podróż doktora Dolittle”. Możecie więc sobie o tym poczytać dokładnie. Ale trudno dostać te książki.   



 
kliknij aby powiększyć


środa, 23 listopada 2011

Wyobraźcie sobie takie coś! Dzwoni bezogoniasty z niedalekiego miasta do naszego schroniska i opowiada:

W tym mieście jest galeria handlowa. W niej takie coś, co się nazywa terrarium. A w tym terrarium pyton, taki wąż. Bezogoniaści chodzą i sobie go oglądają. I właściciel wpuścił do niego dwa żywe gołębie. Nie miały gdzie uciekać. Na oczach oglądających, dzieci też tam nie brakowało, ten pyton złapał jednego gołębia, zadusił i pożarł. Drugi ptak siedział na kawałku gałęzi, która tam była i zdychał z przerażenia czekając, aż przyjdzie na niego kolej…

Nasi bezogoniaści zawiadomili media, porozumieli się z miejscowymi władzami, które obiecały interweniować. Poinformowali też policję, ale ci nie wiedzieli, czy takie coś jest karalne, musieli się dowiedzieć i dopiero wtedy ewentualnie zainterweniują. No to czekamy, aż się dowiedzą.

Na zdrowy psi rozum karmienie węży karalne nie jest. Ale czy mali bezogoniaści powinni oglądać takie sceny? Zresztą – duzi chyba też niekoniecznie…

Zobaczymy, jak to wszystko się skończy.



A teraz weselsze rzeczy. Był u nas Wezyr, taki prawie owczarek – duże psisko. Spokojny, dostojny, z byle kim się nie zadawał. Bezogoniastych lubił, ale nie wylewnie. Upatrzyli go sobie, oglądając w Internecie, bezogoniaści mieszkający w domu nad jeziorem. No i postanowili go zabrać. Przyjechali. Poszli do Wezyra i – nie uwierzyłabym, gdybym na własne ślepia nie widziała! – Wezyr oszalał na ich widok. Wielkie, dorosłe psisko, a chciał na kolana wejść tej bezogoniastej! Miłość od pierwszego wejrzenia! Obustronna zresztą.

Do samochodu nie wszedł, ale wfrunął! I odjechał cały w skowronkach. Dawno nie widziałam psa, który tak by się cieszył.





Podobnie było z Bellem, chartem afgańskim. W stolicy mieszka sobie jedna bezogoniasta, która jest architak… artechik… archetyp… no, kimś, kto sobie siedzi i rysuje różne domy, ulice, wieże…[1]. A poza tym wyszukuje potrzebujące pomocy psy i stara się znaleźć im domy, albo bierze do siebie. A charty kocha szczególnie. W ogóle jest bardzo zajęta. Rozmawiała wiele razy z naszymi bezogoniastymi, aż w końcu umówiła się z nimi i przyjechała po Bella. Pociągiem. Taksówka czekała na nią pod schroniskiem. A Bell wyszczotkowany i wypudrowany czekał na nią w schronisku. Podpisali umowę – i w drogę. Odprowadziłam ich do bramy, szczeknęłam na Bella ostatni raz, on mi odszczekał, nogę zadarł, swój ślad na bramie zostawił i pojechał. Zazdroszczę mu – nigdy nie jechałam pociągiem…





Bardzo dobrze trafiło się też Axie. Niepozorna suczka została adoptowana przez dojrzałych bezogoniastych, którzy zobowiązali się, że będą wychodzić z nią na spacer cztery razy dziennie! Innym psom szczęki opadły, gdy to usłyszały. Naszym bezogoniastym też. Axa pożegnała się ze schroniskiem i poszła. Ciekawe, czy jest tak, jak jej obiecywali ci bezogoniaści. Aż chciałoby się sprawdzić – tylko jak?







[1] A ciekawe, czy potrafiłaby dobrą budę zaarchit… zaarchitak… oj! Tego się nie da wyszczekać!

niedziela, 20 listopada 2011


No to jemy!

Każdy pies na swój sposób, bo każdy ma swoje obyczaje. Najczęściej spotykane przedstawiają się następująco:





O jedzeniu można nieskończenie. W ogólnych zarysach wygląda to u nas tak.

Zwykle jadamy suchą karmę – wszystkie psy tę samą. Raz dziennie, ale za to pełna micha. I o stałej porze – rano. Szczeniaki, oczywiście, jedzą częściej. No i takie psy, które trafiają do schroniska w złym stanie, zabiedzone, wychudzone i trzeba je szybko odkarmić i postawić na nogi. Ale nie głodujemy. Nawet zostaje! Odkąd nastali nasi obecni bezogoniaści, dostajemy taką karmę z wyższej półki[1]. Smakuje? Nie wszystkim, jak to wyżej widać, ale większość nie narzeka.

Mokrą karmę z puszek dostajemy wyjątkowo. Na przykład, jak bezogoniaści widzą, że pies nie ma apetytu, nie je, coś mu widocznie dolega. Wtedy oczywiście wizyta u zjaw a jednocześnie kombinowanie z karmą. Bo psa mogą na przykład boleć zęby czy dziąsła (też nam się trafia, dość często), albo ma kłopoty z trawieniem, albo jakieś inne dolegliwości.

Kiedy już wiadomo, co psu jest, kiedy zjawy postawią diagnozę[2], wtedy pies niekiedy przechodzi na dietę. To takie żarcie, które bezogoniaści przygotowują w kuchni według specjalnych przepisów. Nie zawsze smaczne, niestety. Ale choremu nie ma smakować, ma pomagać!

Osobną grupą pokarmów są frykasy. Te, oczywiście, trafiają się najrzadziej, ale nie aż tak rzadko, byśmy zapomnieli, jak wyglądają i smakują! Zwykle są to froliki. Takie niewielkie brązowe kuleczki. Nie wiem, co w nich jest, ale to coś takiego, że na samą myśl ślinka cieknie z pyska. Powiem nieskromnie, że jako ulubieniec schroniska i najbliżej obcująca z bezogoniastymi, mam do nich najczęstszy dostęp. Ponoć to dzięki nim należę do puszystych. Bezogoniaści odgrażają się, że mnie odstawią od frolików! Nawet próbują, ale chyba mają kłopoty z pamięcią, hihihi… Te przysmaki dostają się nam głównie wtedy, gdy dobrze się zachowujemy na spacerze czy na wybiegu, albo kiedy wykonujemy prośby bezogoniastych (jak nam się chce, oczywiście, ale dlaczego właściwie mielibyśmy robić im przykrości i nie słuchać?).

No i są jeszcze kości! Za szczególne zasługi. Niekiedy też wolontariusze przynoszą je swoim ulubionym psom. Ale zwykle dostają je takie najbardziej energiczne i najgwałtowniejsze psy – niech gryzą gnata i rozładowują energię! Dlatego każdy pies ma czasem ochotę poudawać, że zaraz rozniesie kojec! Tylko że bezogoniaści nie dają się nabierać na takie numery! Znają nas dość dobrze.

I próbują nas tu wychowywać! Wspominałam już o tym, ale jeszcze kiedyś wrócę do tematu, bo jest ciekawy. Cygan też trochę o tym pisał…

No właśnie, Cygan… Już trochę o nim zapominam. A to przecież on zaczął prowadzić tego bloga i…

No tak, właśnie sobie przypomniałam! Nasz blog ma już rok! Kawał czasu. Święto by jakieś… Muszę pomyśleć, jak to uczcić. Z bezogoniastymi warto by też… Oni również przegapili tę rocznicę, a przecież o nich również sporo jest w tym blogu.

Idę, poszczekam trochę do nich, może się zorientują…










[1] Tak mówią bezogoniaści. Nie wiem, co to znaczy. Może to, że ona stoi wysoko, żebym nie dosięgła, kiedy przypadkiem zakradnę się do magazynu. Bo niby grubaśna jestem!


[2] Znowu jakieś niejasne słowo. Rozglądałam się po schronisku, ale nie widziałam żeby takie coś tam stało… Ale może nie bardzo wiem, czego szukać…

środa, 16 listopada 2011

Wciąż trafiają się tu sprawy trudne. I przykre, i wredne…I smutne. A często jest tak, że jak by się nie postąpiło to i tak nie wyjdzie najlepiej…


Pół roku temu ze schroniska pewna kobieta wzięła szczeniaczka. Do bloku. Miał wtedy osiem tygodni. Zapowiadało się na sielankę. Piesek szczęśliwy, rodzina wniebowzięta… Mijały miesiące. I niedawno zadzwoniła do schroniska inna kobieta. Powiedzmy, że mieszka po sąsiedzku i patrzy. I zauważyła, że nasz szczeniaczek mieszka sobie na balkonie. Całe dnie na niewielkim balkoniku, wysoko, często przywiązany do poręczy tego balkonu. Jak skomli czy szczeka, to bywa, że weźmie od pani w łeb! Nawet miski z wodą nie ma na tym balkonie! Przysłała kilka zdjęć z różnych dni. Prosiła, by zainterweniować. No to nasi bezogoniaści pojechali. Pies nie wyglądał źle, ale rzeczywiście siedział na balkonie. Odbyli rozmowę z panią pytając, czy rzeczywiście potrzebny jest jej zwierzak, który całe dnie spędza na balkonie. Pokazali zdjęcia… Pani w płacz! Obiecała, że odtąd będzie obchodzić się z psiakiem należycie, potwierdziła to na piśmie. Pies rzeczywiście zniknął z balkonu. Zastanawialiśmy się tu, czy teraz siedzi w łazience.

Minęły trzy tygodnie i pani zadzwoniła do schroniska z informacją, że chce oddać psa. Dlaczego? Bo jest niegrzeczny! Bo nie słucha! Bo powiedziano jej w schronisku, że jak się go wykastruje, to będzie o wiele spokojniejszy, a wcale tak nie jest. A kiedy go pani wykastrowała? Tydzień temu!!

Jak ma być pies grzeczny, skoro nikt z nim nie pracował, na spacery regularnie nie wyprowadzał, tylko trzymał go na balkonie? Przecież młody zwierzak, gdy już wydostał się z takiej ciasnej klatki, aż rwać się musiał do ruchu, do biegania! I jaki pies tydzień po kastracji uspokaja się?

Powiedziano to pani, na co ona, że za parę dni idzie do szpitala i psem nie będzie się miał kto zająć, bo mąż długo pracuje, a starsza mamusia nie ma siły na takie rozbrykane zwierzę!...

I tak piesek trafił ponownie do nas. Domowy, przyzwyczajony do swojego mieszkania, do swojej rodziny, po której wiele przecież nie oczekiwał. No to pańcia sprawiła mu prezent – powrót do schroniska![1]


 
 Floyd

Inna pani, tym razem starsza. Wzięła Bojkę do domku, w którym mieszkała z mężem. Po dwóch tygodniach przyprowadziła ją z powrotem do nas. Nie mogła sobie dać z nią rady. Zwierzak ruchliwy, próbował uciekać z posesji, nie chciał słuchać poleceń. Starsi ludzie nie potrafili sobie z nią poradzić.

Bojka
No dobrze! Czy jest więc sens, by w ogóle brać zwierzaka do domu, zapytali nasi bezogoniaści. Oj, pewnie, że jest! Oni kochają psy i nie śpią po nocach, tak chcą mieć zwierzątko! To może weźmie pani starszego, statecznego psa, który nie będzie sprawiał kłopotu? Oj, tak, właśnie takiego bym chciała.

No i wzięła Dorę. Suczka w podeszłym już wieku, spokojna, rusza się tak, jak seniorce przystało, nie w głowie jej ucieczki i wariactwa.

Po dwóch tygodniach pani zadzwoniła, że chce oddać psa! Bo załatwia się na dywan i nie chce się oduczyć. A jak pani próbowała ją oduczyć? No, wypuszczałam na dwór. I już? I już! To może mu pani podpowiemy, co należy zrobić: otóż… Nie! Ja nie chcę tego psa! Proszę pani, psy to nie zabawki, które oddaje się do sklepu, gdy się znudzą albo przestaną się podobać! Ja go nie chcę, przywiozę go wam z powrotem!...

I przywiozła. Siadła na ławeczce i siedzi. Godzina, druga, ona siedzi. A Dora nie wie, o co chodzi i co ma ze sobą zrobić…

Oczywiście, ostatecznie została u nas.
  Dora

I co robić?










[1] Z ostatniej chwili – Floyd, bo tak się nazywa, znalazł sobie nowy dom! Oby tym razem szczęśliwie!

niedziela, 13 listopada 2011

Powoli rok się kończy. Na razie jeszcze ciepło i miło, ale stare psy już czują, że zaraz zaczną się przymrozki, szron się pokaże, będzie coraz dłużej leżał, a potem zacznie śnieżyć…


No to jak taki koniec roku się zbliża, to można zaczynać podsumowania. Co się zdarzyło przez te ostatnie miesiące…


Przede wszystkim zdarzyły się remonty. Trochę już pisałam na ten temat. Wygląda to, nie szczeknę, dość interesująco. Jak sięgnę pamięcią wstecz, nigdy tyle się tutaj nie remontowało!


Najpierw nasi bezogoniaści wzięli się za domek wolontariuszy. Bo był potrzebny. I straszył. No i z cieknącej rudery, po której wiatr hulał i woda się lała, zrobili całkiem przytulne gniazdko. Chyba je pokazywałam, nie pamiętam, ale co szkodzi pokazać jeszcze raz? No to teraz ten domek wygląda tak:
  Dach przełożony, gdzie trzeba – nowe dachówki, nowa blacharka, elewacja naprawiona, całość pomalowana…. Nowe drzwi, nowe okna… Już go wolontariusze używają, choć uroczystego otwarcia jeszcze nie było. Bezogoniaści gadają o nim na razie i chyba czekają, aż się domek lepiej urządzi w środku. Tam zresztą też są zmiany, widzicie?
 Nowe tynki, kafelki, oświetlenie; stoją nowe ławki, sprytne takie, można je otwierać i trzymać tam ubrania robocze, jest jakieś biureczko, wieszaki na ścianach. Na razie tyle, same najpotrzebniejsze rzeczy, bo na resztę bezogoniaści muszą zdobyć więcej tego, co nie śmierdzi. Wtedy dokupią jeszcze jakieś biurko, dwa komputery, drukarkę, laminarkę (nie wiem, co to i po co to, ale widać potrzebne), wstawią wieszaki na smycze i kagańce, jakieś regaliki, stoliki, czajniki… I najważniejsze, do zrobienia natychmiast – coś do ogrzewania: jakiś piec elektryczny albo „kozę”…Jeszcze się nie zdecydowali.

Potem bezogoniaści wzięli się za dach w budynkach biurowo-gospodarczych. Tam też była ruina. Dużo przygotowali tutaj szpitalik, takie miejsce, w którym zjawy mogły robić różne nieskomplikowane zabiegi, opatrunki zmieniać, zastrzyki dawać chorym zwierzakom itp. no i to pomieszczenie prawie natychmiast zaczęło przeciekać, bo dach dziurawy. Więc się wreszcie wzięli za ten dach. I na całości położyli papę. Tak to wygląda:
  Naprawili przy okazji murki, które z tego dachu wystają, a niektóre zburzyli całkiem, bo już się do niczego nie nadawały, i zbudowali nowe. I jest ślicznie!

Wszyscy byli zadowoleni oprócz Trikolorki, która – jak już pisałam – mieszka sobie na dachu. Jak się tam zaczęli kręcić jacyś nowi bezogoniaści, zrywać starą papę i kłaść nową, to kocica się obraziła, nastroszyła i gdzieś wlazła! Niezłą kryjówkę sobie znalazła, bo chociaż łaziłam po całym schronisku i szukałam, nie mogłam jej znaleźć. Pokazywała się tylko od czasu do czasu, żeby coś przekąsić i przepadała znowu. Jak się skończyły roboty – wróciła. Spodobało się jej widocznie, bo znów sobie tam siedzi i z góry patrzy, co się w schronisku dzieje.
Wreszcie zabrali się za wiaty, w których mieszkamy. To ogromna robota, kosztowna, i w dodatku nie da się jej wykonać za jednym razem. Bo z remontowanej wiaty trzeba usunąć psy. No to robią po kawałku. Na pierwszy ogień poszła wiata nr 1. Nie była remontowana od czasu, gdy ją postawili prabezogoniaści. Stare wiaty były zbudowane głównie z siatki. A ona dawno już pordzewiała, podarła się, była łatana, zwykle byle jak… O wystające metalowe zadziory niejeden pies się poranił.
 No i niedawno bezogoniaści wyprowadzili psy z jednej połowy wiaty. Na jakiś czas umieścili je w kojcach z innymi psami. (Było trochę problemów, bo wiecie, nie każdy pies będzie mieszkał z innym psem… My tu też mamy sympatie i antypatie, jak w życiu, jak wśród bezogoniastych… Były przepychanki i pretensje: Ja z nim w jednym kojcu? Za Doga! Bierzcie go, albo pogryzę!... I takie tam…)


Potem bezogoniaści powycinali w tej połówce wiaty stare elementy tak, że zostały tylko słupy nośne i dach, pomalowali te słupy, wyrównali podłoże (do tej pory była goła ziemia) i wyłożyli płytkami. Zwozili je i zwozili. Narobili się przy tym, nie powiem, jak woły! Bo niektóre płytki były normalne, takie chodnikowe, ale inne – ogromne! I ciężkie jak nie wiem co! Wsadzili takie dwie na wózek, którym zwykle przewożą budy albo inne ciężkie przedmioty – i nowy wózek się rozleciał! Musieli nosić w rękach. No, ale poradzili sobie. Potem jeszcze wyremontowali betonowe podmurówki, bo się sypały…


Na koniec z daleka przyjechało paru bezogoniastych i przywieźli nowe ściany i przegrody kojców zrobione z metalowych prętów. I zamontowali wszystko. Nawet szybko im poszło.


A później powstawiali budy do tych nowych kojców, sprowadzili mieszkające tam psy – i gotowe! Lokatorzy w nowych kojcach się rozejrzeli, sik-sikiem zaznaczyli, co należy i zaaprobowali: da się żyć!
 

Można się brać za drugą połowę wiaty. Ale to jeszcze nie teraz, bezogoniaści znów muszą zgromadzić środki.


Jak zgromadzą, to napiszę.

czwartek, 10 listopada 2011

           Od paru dni masę czasu spędzam w wiacie numer 3. Siedzi tam Punia. Przerażona, że bardziej nie można. Domowa suczka, której zmarł pan. Od urodzenia miała dom, swojego bezogoniastego, spokój i bezpieczeństwo. I z dnia na dzień – koniec. I schronisko. Na razie wszystkie nasze wysiłki idą na marne, bo nie wychyla nosa z budy. Tak się boi, że nawet żarcie ją zbytnio nie kusi. Wyskakuje na moment, porywa coś w paszczę i smyrg, do budy! Siedzi z nami na razie drugi tydzień. I dobrze byłoby, gdyby jak najszybciej znalazła sobie nowy dom. Może znajdzie, bo urodę ma ciekawą jak rzadko. Przede wszystkim jest malutka. Za to uszy ma ogromne. Przód ma biały, nakrapiany, a tył rudawy – niecodzienne umaszczenie, nawet jak na krzyżówkę jamnika z niewiadomoczym! No i młoda jest – ma może ze dwa lata. To ona!

                                  
          Jest też Dragon, dwulatek. Tatusia miał rottweilera, a mamusię pewnie z owczarków. Trafił do nas dwa miesiące temu. Miło było spojrzeć na psa: duży, dobrze utrzymany. Rzucało się w oczy, że dopiero niedawno stracił własny dom. Uciekł? Wygnano go? Skoro do tej pory nikt się o niego nie dopytywał, to chyba raczej to drugie. Dragon nie chce gadać na ten temat, tylko siedzi i cierpi. Ze wstrętem kładzie się na piasku w kojcu i leży, zasłaniając pysk łapami. Ale długo nie wytrzymuje i zaszywa się w budzie. Szkoda zwierza… Ech, ile razy już to powtarzałam!...

                                             
            Są i inne nowe psy. Lepiej przystosowane. Na przykład Han, krzyżówka leonbergera z czymś jeszcze większym. Czarny, czy może raczej ciemnografitowy, podpalany. I wielki. A szczek jaki ma!... Dwa miesiące temu nasi bezogoniaści dostali o nim informację z odległej gminy: że lata od wsi do wsi, miejsca zagrzać nie może, bo wszyscy go gonią – boją się. No to nasi pojechali z interwencją. Pies robił wrażenie, ale to i wszystko. Bez problemu zgodził się na wyjazd do schroniska. Jakie to jednak strach ma wielkie oczy! Teraz siedzi z nami, zaprzyjaźniony już prawie z każdym psem i bezogoniastym. Pewnie te półtora roku, które dotychczas przeżył, spędził bez własnego kąta. Teraz ma, taki tymczasowy. Niechby sobie wreszcie znalazł taki na całe życie.

                                             
            Całkiem dobrze, o dziwo, radzi sobie w schronisku Borek. Kawał psiska, pół owczarek, pół leonberger o nietypowej żółtawej sierści. Ma dwa lata i dostał się tu z jednej z podmiejskich dzielnic. Ten bezogoniasty, co go przywiózł, szeroko opowiadał o Borku, a ja byłam akurat w biurze i słuchałam. No więc ten bezogoniasty miał lokatora, gdzieś z zagranicy, to znaczy z bardzo daleka. I ten lokator pewnego dnia przyniósł sobie szczeniaka, malutkiego Borka właśnie. Po dwóch latach niespodziewanie wyjechał do siebie. A Borek został. No i teraz jest w schronisku. Ale radzi sobie, wciąż jest wesoły, cieszy go każde spotkanie z bezogoniastymi. Nasi mówią, że dawno nie było tu tak miłego psa. Zgadzam się.

                                             
            Takich nowych psów jest jeszcze więcej. Wszystkie są miłe. Choć, co tu gadać, ze mną równać się nie mogą!

poniedziałek, 7 listopada 2011

Nie ma co, tylko jesień mamy! Bezogoniaści z miasta powrócili z wszystkich urlopów, wrócili do domów, znowu zaczęli pracować i wzięli się za wychowywanie swoich szczeniąt. Pogoda jeszcze dopisuje, więc pojawiają się z nimi w schronisku. W interesie tych szczeniąt i naszym przy okazji i wstępują w szeregi wolontariuszy. Aż się dziwimy, bo nazbierało się ich o wiele więcej niż w poprzednich latach. Chcą pracować przy zwierzętach, a te ich maluchy mają patrzeć, oswajać z czworonogami, dowiadywać się nowych rzeczy o nas i uczyć odpowiedzialności.

Pięknie! Zobaczymy, na ile jednym i drugim starczy cierpliwości i zapału. Oby jak najdłużej ich nie opuszczał, bo póki co robią dobrą i potrzebną robotę.

Inni przychodzą tylko po to, żeby popatrzeć, popodziwiać. Pewnie, przecież jest co! Często wygląda to tak:


kliknij aby powiększyć
      
Jeszcze inni bezogoniaści zjawiają się tu, by wybrać sobie psa czy kota. Obserwujemy ich, jak chodzą po wiatach i często aż kręcimy głowami. Patrzą, a nie widzą!

Ot, Rocky! Witalny, wesoły, do bezogoniastych aż się rwie. Trudno o bardziej przyjaznego psa. W dodatku rasowy. No, z małą skazą. Minibriard. Fakt, trochę zaniedbany, bo jego długą sierść na gęstym podszerstku trzeba by codziennie wyczesywać, a tu nikt nie ma tyle czasu. Gdy tylko ktoś się zjawia po psa, nasi bezogoniaści prowadzą go wpierw do Rocky’ego. Pokazują, zachwalają, tłumaczą – bez skutku. Goście patrzą, kiwają głowami i idą dalej. I jeden z najpiękniejszych psiaków, jakie znam, wciąż nie ma swego domu.

Albo Akis! Trochę jak lew, z bujną kryzą wokół szyi, trochę – z pyszczka – podobny do lisa. Dziwnej maści, cały w rude, beżowe i czarne pręgi – coś niecodziennego! Śliczny młody kundel – ma może trzy, może cztery lata. Lgnie do ludzi, a ci go nie zauważają. Od roku już.

Albo Rita – trochę starsza, ma już sześć lat, ale wieku po niej nie widać: ma czarną, gładką, stale jedwabistą sierść. Brud jakoś się jej nie czepia. Zawsze wygląda jak po wizycie u fryzjera. Trochę nieufna, gdy widzi kogoś nowego, psa czy bezogoniastego, ale gdy już się z kimś oswoi, to cudo, nie pies. Radosna, spolegliwa, chętna do zabaw i spacerów. No i słucha! I czeka w schronisku już prawie pięć lat!

Może to ta jej czerń? Bo w ogóle coś dziwnego się dzieje. Rzadko który bezogoniasty decyduje się na czarnego psa! Zachodzimy w głowę, dlaczego – i nie mamy pojęcia.

Może wy wiecie?

środa, 2 listopada 2011

          I szczęście, i nieszczęście. Wiadomo, jak w życiu bywa. W schronisku też. A bywa tak, że szczęście czy nieszczęście poza schroniskiem odbija się szczęściem i nieszczęściem tutaj u nas. Raz tego więcej, raz tamtego…



Niezbyt duży, rasowy kundel, błąkał się obok jednego z wielkich hipermarketów. Nasi bezogoniaści dostali sygnał i pojechali. Złapali biedaka, nawet zbytnio nie uciekał. Mówili potem, że najpierw zobaczyli nie jego, tylko jego guz. Potworny ponoć był. Nie wieźli więc psa do schroniska, tylko od razu do lecznicy. Tam się okazało, że i poraniony jest i wychudzony do szczętu. Ot, trzy ćwierci do śmierci. No i powstał problem – usypiać, czy nie usypiać. Bo szanse na przeżycie ma jak jeden do dziesięciu, a pewnie i jeszcze mniejsze. Zjawy czekały, a u nas dyskutowano. No i zapadła decyzja – uśpić, niech się pies nie męczy. Chodziliśmy tu jak struci, nasi bezogoniaści zresztą też. TAKICH decyzji tu się prawie nigdy nie podejmuje…

No i nasi nie wytrzymali. Zadzwonili do lecznicy, żeby odwołać usypianie. Zdążyli. I dosłownie parę minut później znalazł się właściciel psa. Przybiegł do schroniska, bo dowiedział się, że znaleziono jego zaginionego psiaka. Zamożny to on nie był, o nie! Na operację nie było go stać. Ale tu nie szło o pieniądze. Chodziło o to, czy po operacji będzie w stanie zapewnić psu należytą opiekę. Obiecywał, że tak, że zwierzakowi niczego nie zabraknie.

No i operacja się odbyła. Pies znów jest w domu. Nasi bezogoniaści pomagają, dofinansowują zakup leków, pożywienia. A on zdrowieje i wygląda na to, że się wyliże. Miał szczęście.



Była sobie szczęśliwa rodzina bezogoniastych. Starsi już, dzieci odchowane. A oni prowadzili jakiś interes, mieszkali w wygodnym domu i pomagali kotom. Zwłaszcza takim najbardziej potrzebującym, chorym, kalekim. Łaziły im po domu sierściuchy bez łap, bez ogonów, bez oka, poprzetrącane. Blisko dziesięć ich było. Pomijając kalectwo – żyć nie umierać.

Ale karta się odwróciła i z jakichś przyczyn starsi bezogoniaści zbankrutowali. Stracili wszystko, nawet swój wygodny dom. Z dnia na dzień znaleźli się na ulicy. Zgłosili się do nas po pomoc w znalezieniu nowych domów dla tych nieszczęsnych kotów. Trzy najbardziej poszkodowane i najstarsze zamierzali zostawić przy sobie. Na utrzymywanie pozostałych nie mieli już miejsca ani środków. Ogłaszali się w prasie, w Internecie, na stronie schroniska też szły ogłoszenia i apele…

I nic. Parę tygodni – i zupełnie nic! Siedzimy i czekamy. Te sierściuchy pewnie trafią do nas. I pewnie nie będzie im tu najgorzej. Ale szczęściem tego raczej nazwać nie można.





Maleńka suczka… oj, nawet imienia nie pamiętam. Była niby przez parę tygodni, ale wciąż zajmowała się małymi, nie pogadałyśmy. No właśnie, przywieziono ją do schroniska razem z siedmioma szczeniaczkami: czarnobiałe, rudobiałe i wszelkie możliwe połączenia tych kolorów. Zdrowe jak rydze i ruchliwe, nie przymierzając, jak pchełki. Jazgotliwe, czupurne, w kojcu dla maluchów wciąż dobierały się do ogrodzenia, kopały przy nim zawzięcie i zmęczone zasypiały w wygrzebanych dołkach. Gdy je bezogoniaści brali na ręce, robiły wielkie oczy i pchały się z jęzorkami… Odwiedzający schronisko też mlaskali językami na ich widok, wszyscy chcieli je mieć, zapisywali się w kolejce… Matka wykarmiła je, odchowała i w jeden dzień sześć z nich poszło do nowych domów. Na drugi dzień ostatnie. A trzy dni potem – sama suczka.

Oj, chciałoby się, żeby wszystkie schroniskowe psy miały takie szczęście!



Członkowie jednego ze stowarzyszeń bezogoniastych, którzy współpracują z naszym schroniskiem, dostali informację o pewnym sierściuchu miauczącym, któremu źle się dzieje w domu. Pojechali, popatrzyli i natychmiast zabrali biedaczkę. Nawet nie wieźli do schroniska, tylko od razu do lecznicy, do zjaw. Ci też załamali ręce. Kotka, perska zresztą, była cała w kołtunach nie do rozczesania. A nad lewym okiem miała guz. Taki, że samego oka nie było widać, nie wiadomo było nawet, czy ono jeszcze tam jest. Guza zoperowali, oko dało się uratować, ale została paskudna dziura. Przy okazji ogolili miauczura, bo przez te skołtunione kudły nawet załatwić się nie mógł porządnie. I okazało się, że pod włosem nie ma kota, tylko koci szkielet, ważący odrobinę ponad kilogram. Cud, że toto przeżyło!

Ci, którzy tę perską kotkę zabrali jej bezogoniastym, zjawy i nasi bezogoniaści zrobili szybką naradę i postanowili, że zwierzak do dawnych właścicieli nie wróci. Zresztą, ci nawet się nie zainteresowali, co się z ich kotką dzieje. Posiedziała więc trochę w lecznicy na lekach i na obserwacji, a potem jeden z tych, którzy ją zabrali, wziął ją do siebie.

I tak z nieszczęścia w szczęście!...



Starczy na dzisiaj. Idę połazić.