Oczami Bezdomnego Psa

niedziela, 28 września 2014

Kuchenno-biurowe rewolucje

Obudziłam się w nocy, wyczułam, że chyba stróż zaczął kolację szykować... Nie to, że jakiś żarłok jestem! Po prostu muszę czasami sprawdzić, czy aby jedzonko nie trujące, dobrze doprawione, takie tam... wiecie...

Wyłażę spod mojej ławy, dreptam do kuchni, drzwi się uchyliły... Co ja widzę!? Pod stołem Czarek śpi!


Pomyślałam sobie... Skoro Czarek jest pod stołem w kuchni, to Hedar pewnie pokonany! Leży gdzieś ledwo żywy! Biegnę na pomoc!

Wybiegam z kuchni, zaglądam za róg... Leży Hedar! Do góry nogami! Kopyta na ścianie! Głowa na podłodze! ....i chraaapieeee.... Szturcham...

- Hedar! Czarek w kuchni się panoszy, ty śpisz, co tu się wyrabia?

- Chrrr... Hę? Ale o co chodzi...?

- No jak to, Czarek i ty w jednym pomieszczeniu!?

- Oooo jeeeżuuu kolczasty, nooo iiii...?

- Nie strugaj wariata! Się drzecie na siebie przy każdej możliwej okazji!

- Eeeee, przywidziało ci się... Czarek fajny jest... chrrr...

...śnię chyba! Wylazłam z biura, żeby się przewietrzyć, może się obudzę... Ledwo kilka kroków zrobiłam, patrzę - Klajd leci! Z tym krzywym łbem, to i krzywo biegnie, po łuku. Krzyczę do niego, że niech nie lezie do jaskini lwa, tam i Hedar, i Czarek siedzą! Knują coś!

- Eeeee, Bulbka, nie panikuj! Toż chłopaki fajne są, o co ci chodzi?

...na pewno śnię! Zanim polezę do biura i obejrzę tę krwawą jatkę, poopowiadam jak to z tym Klajdem wyszło, zanim dostał miejsce w kuchni (przed nim mieszkała tam Kotencja, ale odleciała do Majki...).

Pewnego dnia do schroniska przyjechała suczka z psem. Razem się szwendali po mieście, dostali imiona Boni i Klajd. Ponoć tak się nazywała jakaś słynna para przestępców... ja tam nie wiem, psy grzeczne są przecież i takiego słowa jak "przestępstwo" nie znają...

Boni to śliczna, czarna suczka. Grzeczna, średniej wielkości, och i ach!


Niestety do Boni przyplątał się pech. Jakiegoś guza miała, trzeba było badania robić... Zgłosił się pewien pan, który pomógł finansowo i mało tego - potem zdecydował się adoptować Boni, chociaż okazało się, że te guzy to są bezczelne czy złośliwe, czy jakoś tak... Boni ma ogromnego pecha, bo mimo młodego wieku jest ciężko chora, ale ma też ogromniaste szczęście, bo ma DOM, prawdziwy dom i ekstra-super opiekuna, przy którym o chorobie można zapomnieć!

Klajd to pies o dość... nienachalnej urodzie...


Ten krzywy łepek to nie tak kokieteryjnie, Klajd po prostu tak ma, jakby ciągle był zdziwiony. Poza tym to straszna przylepa. Agresji nie ma w nim ani ociupinę, za to uwielbienie do bycia głaskanym, mizianym i drapanym aż się z niego wylewa! Przez jakiś czas brał leki wzmacniające, pomieszkiwał wtedy w kuchni, a przez to, że okazał się niezwykle grzeczny i ugodowy - w kuchni już został. Fajna miejscówka! Ciepło, jedzonkiem pachnie, co jakiś czas pewnie coś ze stołu spadnie... I najważniejsze, że jest dużo rąk do poprawiania kocyka...

(tak, te dwa uszka, łypiące oko i kawałek łapy to Klajd...)

Jak już jesteśmy w temacie kuchni - mieszka tam jeszcze jeden lokator. Biiidaaaaa, że strach... Starszy, chuudyyy, wyliniały, znaleziony z pazurami zawijającymi się w kółeczka, ledwo chodził, ledwo stał...


Bywało z nim już kiepsko, trochę się kurował w lecznicy, trochę mieszkał w schronisku, potem znów w lecznicy... Zamieszkał w kuchni, pod kaloryferem. Ma kołderkę, miseczki blisko...


Na spacerki chodzi codziennie, łapa za łapą, powoluśku, niespiesznie. Dokąd ma pędzić? Moooże jakby był CZYJŚ... i do tego KOGOŚ by miał człapać... to pewnie by biegł, ile w zmęczonym psim ciałku by sił było! Cakar jednak nie narzeka. Sam mówi, że nie pamięta, kiedy miał tak dobrze. Brzuch pełny, posłanko mięciutkie, kaloryfer grzeje, pogłaszczą, dobre słowo powiedzą (rozumieć nie trzeba, po co? Da się wyczuć, że dobre...).

I tak to się narobiło, że w kuchni teraz mieszka dwóch starszych, kulturalnych panów.

...ufff, jak już tak naopowiadałam, czas wracać do biura. Kto wie, co tam teraz się wyrabia...

Nie! To jednak mi się śni! Hedar chrapie na pół biura, kopytami wierzga, pewnie biega przez sen, Czarek się bawi ze stróżem, podgryza go i udaje, że atakuje, Klajd na to wszystko patrzy zdziwiony (jak zwykle)! Głowa mnie tylko rozbolała, przecież to jakiś dom psiowariatów, idę spać!

...wstałam rano... Powoli wyłaniam się z szatni... W kuchni pusto.... Dreptam do biura...


UFF, jest Hedziu! Na swoim męskim, różowym posłanku! Nooo to mogłam odetchnąć! Podreptałam więc w stronę wyjścia, co by plac obejść, mijam drugie biuro, kuchnię, mijam róg, skrę....... nie skręciłam, stanęłam jak wryta...


No i w biurze też małe rewolucje. Teraz mieszkam JA, najważniejszy pies schroniska, z dwoma ochroniarzami, budzącym respekt Hedarem alias "Ciepłe Kluchy" oraz niepozornym Cezarym alias "Cichy Zabójca - Zaliżę Cię Na Śmierć".

-----------

Drodzy Czytaciele, muszę dopisać sprostowanie... Post pisałam dwa dni temu i wczoraj się odaktualnił... Już stan liczebny biura się nie zgadza, znów mam jednego ochroniarza pooonieeewaaaż...

CZAREK WCZORAJ POJECHAŁ DO DOMU!!!!!

Trzymaliśmy mocno za niego kciuki, bo psisko do dzieci idealne (bardziej do nich biegnie zawsze niż do dorosłych, wiadomo, dzieci niższe, Czarek niziutki...), ogólnie grzeczny jest i pocieszny i tyle czasu szczęścia nie miał.

Będzie mieszkał z dwójką dorosłych, ale co najważniejsze, również z dzieckiem! I to pewnie ono wypełni całe czarusiowe serce... 

-----------

W poprzednim wpisie prosiłam bardzo o dom lub chociaż wsparcie dla Matii... Nie udało się, nie zdążyliśmy, nie wygrała... Matia odeszła...


Jeśli możecie, zajdźcie do schroniska albo wyszukajcie w internecie jakąś starutką bidę, przygarnijcie... Czasami zostanie tylko kilka miesięcy, czasami rok, czasami miesiąc, tydzień... Nie macie pojęcia, jak piękny to będzie czas... 

środa, 24 września 2014

Żłobek, przedszkole, dom (nie)spokojnej starości...

Od kilku dni spać spokojnie nie mogę, psia kostka! Ciągłe biegi z butelkami, rozlewanie mleka, co to się dzieje!? Spytałam Hedara, bo już jest normą, że jak gdyby nigdy nic, przypadkiem kładzie się tam, gdzie coś się dzieje, w dodatku na środku, więc i tak bez niego nic dziać się nie może...

...ech, jakiś czas temu grzybiarze chodzili po lesie (co w tym grzybach jest, nie mam pojęcia, ale znów dobrze, że byli), może i kilka kapeluszy znaleźli, ale najważniejsze, że trafili na worek... aa w wooorkuuu..... małe, sierściaste, dwutygodniowe kluseczki, sztuk siedem... Każda z czterema łapeczkami, dwoma oczkami i uszkami, i ogonkiem, i paszczką, która zieeewaaaaaa i domaga się jedzenia!


Lećmy od góry... Pierwszy klusek ziewający to Gumiś; drugi to Gusto; trzecia kluseczka, jedyna brązowa i z takim pięknym ozorkiem to Sani; dalej, na dole od prawej jest Busia; potem znów z ziewającą paszczką jest Bunia; dalej przygotowujący się do ziewania Tami; ostatnią śpiącą kluską jest Zunia.

Teraz mają jakieś 3 tygodnie. Powinny siedzieć ze swoją mamą jeszcze ponad miesiąc! Tymczasem ktoś zdecydował, że takie kompletnie nieporadne kluski muszą sobie poradzić w środku lasu, w worku, bez ciepłego mleka, ogrzewania...

Pracownicy mają zajęcie. Przygotowywanie mleka, grzanie, karmienie tych głodomorów co 4 godziny pilnując, żeby nie pomylić, który już jadł; uważając, żeby się nie rozpełzły, masa roboty! To wszystko powinna robić ich matka...

Teraz mamy żłobek, ale i przedszkole było niedawno! Kilka dni pomieszkały u nas już całkiem duże kluchy! Te z kolei zostały znalezione ot tak, w rowie przy drodze...


Dwa czarne chłopaki u góry to Zami i Kabi. Na dole dziewczyny - Gusia, Gunia i Grafi. Ledwo zostały ogłoszone, od razu chętni się dobijali do drzwi, wydzwaniali, pisali, szał! Najwięcej chętnych było na biało-czarne cudo. Niedługo jesień, oby opiekunowie byli równie zachwyceni, kiedy Gunia wlezie w pierwszą kałużę, błoto czy mokry piach haha!

Z takimi maluchami jest masa roboty... Trzeba za nimi chodzić, biegać, pilnować, żeby nic nie zeżarły, nie wlazły, gdzie nie trzeba. Trzeba też pamiętać, że nigdy nie wiadomo, co z nich wyrośnie. Kundelki mają cechy nieprzewidywalne. Czasami mały szczeniak wyrośnie do pasa, duży zostanie do człowieczego kolana, a kudłata kuleczka ani pomyśli wyrosnąć w górę, tylko się wydłuży do metra! Oby te szczeniaki były tak samo kochane przez całe ich życie...

Schronisko dla zwierząt ma to do siebie, że pełni funkcję nie tylko żłobka czy przedszkola, ale też jest domem (nie)spokojnej starości... (Nie)spokojnej, bo o ile nasi pracownicy i wolontariusze stają na rzęsach, żeby każdy pies miał u nas jak najlepiej, to jednak starsze psy powinny naprawdę odpocząć i poznać, co to znaczy własne miejsce...

Tejlor jest jednym z takich psów, gdzie spokojny i ciepły dom jest baaardzo potrzebny.


Owczarkowate, około dziewięcioletnie psisko. Nie przepada za dziećmi, nie lubi czuć się osaczony, ale to jeden z psów, który byłby czyimś świetnym kumplem, idealnym na spokojne przechadzki, na wspólne leżenie przed telewizorem w długie wieczory. Z jego stawami jest coraz gorzej, a zima coraz bliżej... Jeszcze mógłby się zadomowić u kogoś, ogrzać niemłode cielsko i wypełnić serce...

Jeszcze niecierpliwiej czekamy na dom dla Matii. Trafiła do nas niedawno i już wkradła się w serca pracowników i wolontariuszy. Tak bardzo przypomina Majkę...


Z Matią jest bardzo źle, nie ma co oszukiwać... Jej też oszukać się nie da, ona wie, ona widzi to w oczach pracowników... Nie dość, że ma guzy w pewnym miejscu, to jeszcze przez to, że jej nerki nie pracują, jak na porządne i szanujące się nerki przystało - Matia ma  n i e d o k r w i s t o ś ć. We krwi są takie różne dziwne rzeczy, między innymi czerwone kółeczka. Nasza suczka ma tych kółeczek za mało, przez to jest słabiutka... Czekamy na kogoś, kto da Matii kawałek podłogi z ciepłym, miękkim posłankiem... To posłanko to nawet schronisko da! Da karmę, nawet do domu przewiezie! Byle ktoś chciał podarować to, czego w schronisku brakuje - spokój, żeby mogła jak najszybciej nabrać sił... Dom musi być z jak najmniejszą ilością schodów albo z windą, albo domek bez schodów, z ogródkiem. Kuracja Matii będzie trwać z miesiąc, ma podawane takie specjalne, drogie jak pies (z rodowodem) lekarstwo i na bieżąco będzie sprawdzane, czy te czerwone kółeczka się mnożą jak trzeba.

I teraz muszę poprosić w imieniu Matii... Tak się to nie może skończyć! Ja, Wasza najukochańsza Bulbeczka, prosi Was, moich przenajukochańszych Czytacieli - podarujcie jej kawałek podłogi w domu. Jeśli nie możecie - wspomóżcie chociaż jej kurację... Możecie TUTAJ i TUTAJ... Każda monetka się liczy... Pomóżmy jej wygrać życie!

Tak już jest u nas. Raz pracownicy ganiają za szczeniakami z butelkami i mopem, innym razem pomalutku chodzą ze staruszkami, pomagają wstać, podają lekarstwa... Trochę niesprawiedliwe jest chyba tylko to, że schroniskowe psie przedszkole zamyka się równie szybko, jak otwiera... A kiedy patrzymy na posiwiałe pyszczki i te spacery łapa za łapą... mamy nadzieję, wierzymy (pewnie, że tak!) i chcemy powiedzieć: już niedługo, już jutro, na pewno ktoś się zjawi po ciebie! ...ale jednak...

niedziela, 21 września 2014

Razem raźniej

Fajnie mieć kumpla. Albo kumpelę. Jest do kogo otworzyć pysk, zagadać; czasami jak zimno w dwóch budach, to się włazi do jednej, można się pobawić, pokłócić, potem pogodzić, nie jest nudno.

Na przykład ja z Hedarem. Pogadamy czasem, ja się pośmieję, że on jest leniem, on się pocieszy z mojego krótkołapstwa, fajnie nam.

Psy w naszym schronisku często są dobierane w kumpelskie pary. To nie jest takie hop-siup, trzeba być dobrym obserwatorem, bezbłędnie odczytywać psią mowę - w którą stronę ogon merda, czy sierść się układa jak trzeba, czy postawa odpowiednia... Kiedy jednak wszystko jest "w porzo", sprawdzone kilka razy, wyobserwowane na wszystkie strony, psia para idzie na własne M-1. Później razem wychodzą na spacery (obowiązkowo razem!), razem jedzą, razem się ganiają na wybiegu i bawią...

Jedną z takich par jest Giff i Sinti.


Ten czarny przystojniak to Giff. Postawny owczarek, sierść lśniąca, połowa suczek w schronisku się za nim ogląda! Charakter też ma cudownie owczarkowaty. Zrównoważony, grzeczny i pojętny. Względem innych psów kulturalny, ale jak któryś chce podskoczyć, to z Giffa ciepłe kluchy też nie są! Niektórzy ludzie mu tylko nie leżą, ale to już tych ludzi problem... Kiedy się zjawią przyszli opiekunowie Giffa - na pewno poznają i pokochają się od razu...


Brązowa, uśmiechnięta suczka to Sinti. Nie zawsze była taka radosna. To jeden z tych psów, któremu trzeba było pokazać, że człowiek jest fajny, że głaszcze, że na spacery prowadza, bawi się i mizia... Co przeszła wcześniej - nie wiadomo... Najważniejsze, że dzisiaj potrafi szaleć z Giffem na wybiegu, a kiedy już kogoś pozna, staje się całkiem normalną psiną, co to głowę pod rękę pcha, idzie noga w nogę, a nawet dokazuje czasem! Czasami jeszcze się wystraszy szelestu, kogoś nowego, nagłego ruchu... Widać jednak, że kiedy znalazłby się ktoś, kto chciałby być dla Sinti dwunożnym, prawdziwym, kumplowskim przyjacielem - Sinti już by się niczego nie bała, poszłaby na koniec świata!

Kolejna para - jednemu i drugiemu sięgam do kolan i obojga trudno szukać w ciemności - Miki i Raven.


Tylko teraz, żeby się nie pomylić... Ten z lewej, czyli ten pierwszy to Miki, ta z prawej, czyli druga jest Raven. Są do siebie podobne, zwłaszcza jak się je widzi pierwszy raz... No, przy drugim też można się pomylić... Aaaale już za dziesiątym każdy je rozpozna! Słyszałam nawet, że niektórzy mają inny sposób na rozpoznawanie na początku... Według nich wystarczy zapamiętać, które to pies, a które suczka... takich różnic już tłumaczyć nie będę...

Ich początki w schronisku też były podobne. Trafiły z różnych miejsc, ale na początku każde z nich było wystraszone i ani myślało się z ludźmi bratać! Z budy tylko nosy wystawały, obok nosa wyłaniało się jedno oko, ale żeby pół pazura z własnej woli poza schronieniem pokazać?? Nie do pomyślenia! Z czasem jednak praca wolontariuszy zdziałała cuda! Miki okazał się przylepą. Na spacerach depcze po piętach, albo tak się wciska w człowieczą nogę, że może ze ścieżki zepchnąć. Nie wiem czy przypadkiem najchętniej nie spędzałby czasu na spacerach, siedząc komuś na plecach, wtedy chyba czułby się najbliżej dwunożnego kumpla... Raven za to potrzebuje przestrzeni, lubi przechadzać się po lesie w pewnej odległości, wciąż jeszcze wyłazi z niej ta nieufność... Wystarczy jednak mieć trochę cierpliwości, pokazać jej, że jest się fajnym, powiedzieć, że i ona jest przefajna i ogólnie robi się prze-przesuper! Najcudowniejszą rzeczą dla tej kruczoczarnej pary byłoby pójście do domu razem. Przecież jeden bez drugiego nie wyjdzie, drugi bez pierwszego też jakby bez przekonania... Muszą iść do domu razem!

Większość psich par jest dobierana specjalnie, po przemyśleniach, obserwacjach, próbach... Bywa jednak, że o wyborze współpsiolokatora decyduje sam czworonóg!

Grozikus jest jednym z tych niewielkich, niepozornych psiaków. Niestety z cech na "nie-", jest też niemłody...


Pewnie był psem domowym, pewnie miał swoje posłanko, swoją pańcię albo pańcia... Tylko albo właściciel stwierdził, że już przez życie z psiakiem iść nie chce, albo się Grozikus zgubił i teraz też są dwa "albo" - albo ktoś nie wie, gdzie go szukać, albo wcale mu nie zależy, żeby się psiak znalazł... Do czasu adopcji musi się psisko przytulać do obcych ludzi, a to on lubi baaardzo!

Trafił Grozikus do szpitalika. Zabieg miał jakiś chyba... Nie pamiętam już, ale nic poważnego. Pewnego dnia, kiedy były sprzątane boksy, ten żwawy psiak wymknął się ze swojego miejsca, myk-myk-myk, tup-tup-tup, wepchnął się do innego kojca w szpitaliku... Ten kojec bynajmniej pusty nie był, siedziała tam...

...Azera. Niezwykłej urody suczka. Ni to owczarek, ni to husky...


Przyjechała do nas z interwencji, a to znaczy, że żyła gdzieś w koszmarnych warunkach... Azera jest jedną z tych szalonych, zwariowanych, pełnych energii suczek. Uwielbia ludzi, na kolana się pcha; mimo kiepskiego początku w życiu, jest bardzo pozytywna i ufna.

Do szpitalika trafiła, bo gdzieś sobie łapę rozharatała. I pewnego dnia wkulał jej się do boksu mały, niepozorny psiak w średnim wieku... i już nie chciał wyjść! Prośby, groźby nic nie dały, siedzieć będzie i koniec! Pracownicy stwierdzili, że skoro tak się sprawy mają, to niech już sobie w tym szpitaliku razem dochodzą do siebie! Wiadomo, że razem się szybciej zdrowieje.

Jednak, jak to bywa w życiu... zanim trafiły do wspólnego kojca na wiacie - Azera z Grozikusem zdążyły się pokłócić! Taka była romantyczna historia starszego pana i szalonej panienki! Taka życiowa! ...trochę się smutno zrobiło, jednak pracownik postanowił, że taka przyjaźń nie może się skończyć ot tak, po pierwszej kłótni. Zorganizował im kolejne spotkanie, na którym... pogodzili się oczywiście i jednak trafiły do jednego, wspólnego M-1! Mieszkają w nim do dziś...

Razem raźniej. Każdy pies jednak, czy ma kumpla w kojcu, czy nie ma, czeka najbardziej na tych dwunożnych, którzy zabiorą go do domu, zaopiekują się nim, dadzą posłanko, zapewnią spacery, wycieczki, pełną miskę. Każdy pies, czy lubi szaleństwa z patykiem, czy biegi do utraty tchu, potrzebuje też ręki, pod którą może w każdej chwili wepchnąć łeb i poczuć się bezpiecznie...

środa, 17 września 2014

Nadrabiamy! Czyli każdy ma swoją historię.

Przeglądam sobie bloga czasami. Czytam wpisy te stare, starutkie, kiedyś przecież nie miałam okazji przejrzeć! Teraz też nie zawsze mam czas, bo głównie muszę sama napisać to i owo. Zajmuje to zwykle sporo czasu, bo mi albo Hedar przeszkadza, albo stróż się kręci (ten dwunożny, bo wiadomo, że jedynym czworonożnym jestem JA), albo krzesełko mi się odsuwa od biurka i muszę budzić tego hedarzystego śpiocha, żeby mnie jednak przysunął...

- Buulbaa... ale czytasz, czytasz I CO!? Bo narzekanie na mnie zawsze ci najłatwiej wychodzi... Na krótkie girki swoje ponarzekaj, to przez to nie możesz się sama przysunąć do klawiatury!

- Ty za to paluchy masz za wielkie! Może i byś się przysunął, ale co by ci wyszło?!

- No co! No co!? Czekaj...

hucdjuidwa nbrftnhjki.........

- Poszedł mi stąd! Zobacz, która godzina, jak tak dalej pójdzie, to nic mi nie wyjdzie... Zabieraj się z tymi niezgrabnymi paluchami! ...tylko mi krzesełko dosuń...

Noooo iiii tak przeglądam sobie... Wiadomo, że o większości psów nie było ani pół zdania, zwykle szły do domu zanim byłaby okazja je opisać. Bardzo dobrze! Mogłabym pisać przez dwa miesiące tylko o tym, że się zwierzaki na prawo i lewo rozjeżdżały! Potem schronisko stałoby się puste, wszyscy właściciele byliby super-ekstra-w dechę, a historie pisaliby teraźniejsi opiekunowie "naszych" zwierzaków opisując ich wspólne życie!

Niektóre psy jednak nie zostały opisane do tej pory, chociaż już niejeden kilometr w lesie przebiegły, niejednego wolontariusza zmęczyły na wybiegu, niejedno lato spędziły w schroniskowym kojcu. Tak jakoś wyszło, jakby były nijakie... U nas psów nijakich nie ma! Nadrabiamy, bo warto!

Na pierwszy ogień idzie Roksi! Pies nie do zdarcia i świetny przykład, że w schronisku są psy ułożone i grzeczne; i na spacer, i do biegania, i dla starszych, i dla dzieci! Przyjęty ponad 4 lata temu...


 Prawda, że piękny...? Ten uśmiech...

- Buulbaa, toż ty go masz przyklejonego na ścianie przy posłaniu! Teraz poznaję!

- CCCIIIICHOOOOOOO, Hedar! Przysuń mi krzesełko i IDŹ gwiazdy liczyć...

...piękny uśmiech ma Roksi, jakim cudem jeszcze nikt z odwiedzających go nie zauważył?! Takie wyszczerzone z radości zęby widać od razu, resztę można poznać, kiedy się Roksiego weźmie na spacer. On doskonale wie, jak należy się na smyczy zachować, nie ciągnie, jest grzeczny, usłuchany, same ochy i achy! Kiedy jednak się go wypuści na wybieg, dorwie pierwszą lepszą maskotkę i zaraz namawia do zabawy!


Bawić też się Roksi umie, nie jest samolubny ani nie bawi się w "dam zabawkę... hahaha, żartowałem, nie dam!", jak niektóre psy. Potrafi też wyhamować przed człowiekiem, a nie "uwaaażaj, leeecęęęę... BUM" i wolontariusz leży... Roksi do każdego potrafi kulturalnie podbiec, oddaje zabawkę, czeka na kolejne biegi!


Pies do spokojnych spacerów i szaleństwa w ogrodzie czy lesie. Jak się nie zakochać...?

- Buulbaa, hłe hłe, przestań te serduszka malować na podkładce, bo się ktoś zorientuje rano!

- grrgrrrrrrgrrgrrrrr... odpsij sie z łaski swojej...! O tobie było już wiele razy napisane, nie przeszkadzaj!

Kolejny na liście psów nigdy-niewspomnianych jest Famik. Niższy od owczarka i mniej sierściasty niż owczarek niemiecki. Ot - taki owczarek zielonogórski.


Famik jest bardzo sympatyczny! Ludzi baaardzo lubi, niestety za psami baaaardzo nie przepada; spacery i bieganie wręcz uwielbia. Jego "problemem" jest nadmiar energii. To jest psiak, który nudzić się nie zamierza, nie lubi, nie umie! Nawet na spacerach musi mieć co robić, bo inaczej smycz targa na wszystkie strony. Nie jego wina, że go tak roznosi... Może nikt nie czuje się na siłach, żeby temu sprostać? Są jednak ludzie aktywni, mają ogródki, mogą sznurki rzucać, biegać z Famikiem, przedreptywać wszystkie ścieżki w lesie, do upadłego. Takie niesiedzenie w domu jest zdrowe! I Famik byłby idealny dla kogoś, kto też nie wie, co zrobić z taką wylewającą się energią!

Ostatni pies na dziś. Suka znaczy. Na początku (już ponad dwa lata temu...) była wpisana na listę schroniskową jako Fido... Potem się okazało, że trzeba zmienić imię na Fida... No zdarza się, ale jak ktoś jej nie zna, to naprawdę się myli...


 Fida jest kudłaczem do potęgi i czasami zarasta solidnie. Wtedy idzie w ruch grzebień, trymer, czasami już nawet nożyczki i golarka, bo jak to, suczka i taka... niesuczkowa się robi... Fida na spacerze zmienia się w kudłaty parowóz, potrafi pociągnąć zdrowo po lesie! Była jednak kilka razy na marszu w mieście i wtedy jest całkiem grzeczna. Owszem, maszeruje dziarsko i dumnie na przedzie, ale wolontariusz nie wraca zmachany jakby właśnie tonę węgla wrzucił do piwnicy. Kiedy trafiła do schroniska, była właściwie częściowo dzika. Czasami jeszcze widać, że czuje się niepewnie, ale jest dzielna, szybko przezwycięża strach i idzie noga w nogę z człowiekiem. Trzymamy z Hedziem sobie nawzajem kciuki, żeby znalazła swoje miejsce w czyimś domu i będzie ukochaną, wyczesaną, wymizianą Fidunią!


Nie ma u nas psów nijakich. Każdy ma swoją historię wartą opisania. Każda powinna mieć też ciąg dalszy, jak ten: "Pamiętacie, jak pisałam o Juniorze i Mili? Kilka dni temu poszły do domu" (i to akurat prawda!!!).

Czasami mi się śni, że ogłaszam pójście do domu jakiegoś długostażowego psa... Czasami sny się spełniają...


niedziela, 14 września 2014

Urodzeni w czepku? Niektórzy w czapce niewidce...

- Heedziuuu, jaki masz numerek? Taki w kartę wpisany?

- Hę? Tam gdzieś moja laminięta karta wisi... 8275, a co? 

- Hmm, ja mam 8099, jak to możliwe, że mam mniejszy...?

- Bo ja Byłem przyjęty drugi raz! Nie pamiętam tego pierwszego numeru, ale czy to ważne?

- Same w sobie numerki ważne, bo imiona się czasem powtarzają, ale numerek to numerek, jeden dla psa! Nieważne, jaki miałeś kiedyś.

- Ale dlaczego tak nagle cię to ciekawi?

- Bo tak sobie przeglądam... Wiesz, jakie niektóre psy mają stare numerki...? Im starszy numerek, tym dawniej przyjęty...

5320. Ekler.


Widuję go z okien biura. Mieszka w największym kojcu, ma nawet własne drzewo - luksus! I codziennie wokół tego luksusu chodzi... Do kółeczka, ciągle w tę samą stronę, mając zawsze drzewo po stronie lepiej-widzącej. Ekler jest bowiem prawie-ślepaczkiem i czasami nie jest pewny tego, co się na około dzieje; bywa, że przez to odwarknie. Wolontariusze mają jednak sposób na niego. Trzeba do Eklera dużo mówić. Wszystko mu jedno co, może być o pogodzie, można mu wypominać, że się zaokrąglił ostatnio, wszystkie problemy można wygadać. Najważniejsze, żeby czuł, że idzie z kimś...

4886. Dina.


Wydaje się taka jakaś wielka! Przeszłam się jednak dzisiaj do niej i wiecie co?! Toż ona tylko dwa i pół raza większa ode mnie! Myślałam, że co najmniej z 5! Fajna, zgrabniocha taka! Nogi długie, smukła, czarna cała. Wiadomo, że czarne wyszczupla dodatkowo. Prawdziwa panienka. Taka panienka, co to musi poznać, żeby w oczy spojrzeć czy na spacer pójść noga w nogę. Już nie ucieka przed człowiekiem jak kiedyś, ale musi też czasami mieć trochę czasu dla siebie. Prawdziwa panienka, mówiłam...

3966. Niko.


Mały Niko. Chyba za mały, żeby ktoś go zauważył. Nie pozostał jednak niewidzialny dla raka. Rak to takie małe, czerwone zwierzątko, które żyje w rzekach, stawach czy jeziorach, ale jakimś cudem czasami żyje też w psach, kotach, ludziach, w różnych innych futrzastych i niefutrzastych... Nie wiem, jak to możliwe, ale wiem, że kiedy taki rak zaczyna rosnąć nie tam, gdzie trzeba, to potem bardzo szybko wyszczypuje ze środka wszystkie siły... U Niko zaatakował trzustkę i psiaka jest już coraz mniej... Być może nigdy nie przeżył ani jednego, cudownego dnia ze SWOIM człowiekiem. Zdąży poznać, co to jest "mój kawałek podłogi"?

3794. Arni.


Czasami coś za biurowymi oknami skrzypi. To Arni i jego stawy. To znaczy, że ktoś odwiedził staruszka, ktoś przyszedł go podrapać za uchem, wyciągnąć na spacer, niedługi, żeby się stawy nie zatarły! Arni człapie, noga za nogą, ale najważniejsze, że cztery łapki maszerują obok dwóch nóg. Szczęśliwe są to chwile dla Arniego. Szkoda, że tylko chwile. Psia staruszkowatość jest całkiem w porządku, pod warunkiem, że jednak na własnym posłanku, a nie budzie, w której spało już wcześniej tyle psów...

2839. Tiger.


Poczciwina. Piękne ma paseczki i sam niestety ciągle świat w paski ogląda, przez pręty kojca. Przejdzie się na spacerek, przedrepta kółeczko w lesie, nacieszy się dwunożnym towarzyszem, zostanie pogłaskany, podrapany po grzbiecie, co bardzo lubi... A potem znów wraca "do siebie". Do "swojego" kojca, na "swoje: posłanie. Coraz mniej czasu, żeby naprawdę poznał, co znaczy mieć SWOJE miejsce.

2255. Skoczek.


Nie potrzebuje dużego posłanka, bo wcale nie jest wielkopsem. Nie potrzebuje czesania trzy razy dziennie i kokardek, jego kudełki "się same" układają. Nawet po długim spacerze po lesie nie będzie wstyd z nim pójść w miasto, na szarym nie będzie widać kurzu! Radości ma za trzech, a miłości do człowieka za pięciu. Ostatnio kolejna jego współpsialokatorka pojechała do domu... Będzie musiał tłumaczyć kojcowe zasady następnej koleżance... Faajnie by było, gdyby mógł w końcu usłyszeć: "słuchaj, Skoczek, tu jest twój dom, tutaj twoje posłanie, twoje miski, twój kocyk i twój sznurek do ciągania. Spacery rano, w południe, po południu i wieczorem. Od poniedziałku do piątku śpimy do 7, w weekendy ile wlezie!"...

1872. Sonia... Jeśli Hedziu ma numer 8275... to znaczy, że Sonia została przyjęta do schroniska prawie SZEŚĆ I PÓŁ TYSIĄCA psów przed nim! To znaczy, że tyle tysięcy psów zostało odebranych lub znalazło nowe domy. To znaczy, że tyle razy Sonia słyszała "eeeej! wiesz, że ten pies poszedł do domuu!?"...


Tyle lat oglądania zmian, remontów wiat, chodników, ogrodzeń; tylu ludzi i wolontariuszy ją odwiedzało, podziwiało, głaskało i wyprowadzało; tylu kolegów miała we wspólnym kojcu... Naprawdę jej nie zależy na wiecznym szumie, tłumie, szczeku i gwarze. Pomyślcie sobie, że po wielu tygodniach w centrum miasta nagle znajdujecie się w środku lasu, na pustej plaży, na szczycie góry... Już wyobraziliście sobie ten spokój? Zamykacie na chwilę oczy, powoli odpływacie w sen... A teraz zdajcie sobie sprawę, że Sonia od 9 (DZIEWIĘCIU!) lat zasypia co wieczór z nadzieją, że może zobaczy kiedyś morze, chociaż jezioro też wystarczy... a właściwie to i może zobaczyć tylko własne, naprawdę własne, wreszcie TYLKO jej miejsce w czyimś domu... Może dziś...? Może jutro...?

To nie jest tak, że te psy się nie przyzwyczają. Niedawno, po 10 latach schroniskowania, do domu pojechała Rita. Trochę trzeba było jej pomóc, ale odnalazła się i teraz jest prawdziwą, domową suczką! Jakby mieszkała w domu od zawsze...

Czy to numerek taki nieszczęśliwy? Czy mają psiury czapki niewidki? Czar kto rzucił, złe zaklęcie w którąś pełnię księżyca? Może trzeba pazur kota, pióro orła, sierść szynszyli zagotować w wywarze z kocimiętki? A może jednak zwyczajnie, wreszcie otworzą się drzwi biura i usłyszymy:
- Dzień Dobry! Który pies jest najbardziej potrzebujący? Chętnie przygarnę!

Tylko się pośpiesz, Przyszły Opiekunie...

środa, 10 września 2014

Do zimy daleko, a u nas dziś biało!

- Dawaj, Hedar, dyktuj, a ja będę pisać.

- Aaaleee cooo...?

- Pół nocy mi o kocie nawijałeś!

- Noo too nie zapamiętałaaaś...?

- Tyle o ile... Dawaj, bo będzie pół postu dyskusji i będziesz marudził, że nudzę!

- Nooo to teen...

Zaraz przed zamknięciem biura przyszedł pan. Na brzuchu miał splecione dłonie, a spomiędzy palców wystawały mu jakieś białe strzępki. Tak to od dołu wyglądało... Nie chciało mi się wstać do tego, stwierdziłem, że przecież i tak prędzej czy później będzie musiał te dłonie rozsupłać i wtedy się okaże, co się tam kryje...

HA! Dobrze, że nie wstałem tak pochopnie! Pan rozplótł dłonie iiii na biurko postawił takie o coś:



Kocisko! Znaczy kocię... znaczy nie do końca, bo nie było małe, ale wielkie też nie, to jak to nazwać? Kocurzątko, niech będzie. Kłaczory długie, bialuśkie całe, jakby z pralki wylazł, aaaale te ślipiaaa! Nawet ja muszę przyznać, że się gapiłem jak zaczarowany! Dostał imię Drako.

Kocurzątko było całkiem niedzikie. Dawało się głaskać, na ręce brać, obracać na strony wszystkie, żaden tam bezdomny! Pan, który go przyniósł powiedział, że ten biały model siedział od kilku dni blisko jego domu. Aż szkoda, bo ufne to, aż do przesady! Nie poznałby na pewno, że pędzący i szczerzący się pies wcale nie chce się z nim zaprzyjaźniać i opowiedzieć mu najnowszego dowcipu zasłyszanego przy śmietniku.

Jednej rzeczy kocię nie potrafiło - chodzić na wszystkich łapach. Dziwne w sumie, co to za czworonóg, który tylko na trzech chodzić umie?? Ten jednej używać nie chciał.

Nie przeszkadzało mu to pozwiedzać trochę...


Po przejściu przez biurka, krzesła i parapety, najbardziej upodobał sobie drukarkę. W kąciku, ciepła, a koty jakimś cudem najchętniej położą się na rozpalonym grillu, chociaż byłoby na dworze 30 stopni w cieniu...

Niewiele sobie robił z tego, że pół schroniska głowiło się, gdzie on chociaż jedną noc spędzi. Nie wiadomo, czy czegoś ze sobą nie przywlókł, więc nie mógł trafić do kociarni. Był pomysł, żeby go umieścić w jednym z pomieszczeń, ale z kolei nie było sierściuchowego, plastikowego pudła, żeby tam przesiedział. Chyba nie myślał, że dostanie cały pokój dla siebie! 

Kierownik się głowił, opiekunowie rwali włosy z głowy (a żaden nie miał ich tyle, co Drako), a kot?
... jak to kot...


Ostatecznie kicur trafił tymczasowo do domu tymczasowego. Wyjaśniła się też sprawa tego trójłapego chodzenia. Czwarta łapa była złamana, ot co. W dodatku w dwóch miejsach! Dalej jednak nie wyjaśniła się sprawa jego domu, nikt się nie chce przyznać do takiego wypasionego i rozkudłaconego kocura...

- ...i tak to było, Bulbuusiuu. Jak mi poszło?!

- Ekstra! Jak pójdę na urlop, możesz mnie zastąpić!

...a tak na serio... jeszcze jedną historię mam, na biało! Co prawda teraz na brudno-biało, ale jak się porządnie tu i ówdzie wyszoruje, to ohohoho! Będzie się za czym obejrzeć!

Zaczęło się tak...

Pewna pani pojechała z rodziną na grzyby... Nie widzę nic ciekawego w grzybiarstwie... ale ludzi jakoś ciągnie do lasu raz do roku... Tutaj się okazało, że bardzo dobrze, że akurat tą panią zapędziło między sosny! Kiedy jechali na miejsce, zauważyli psa. Daleeeeko daaleeeko stał, więc stwierdzili, że pewnie jest tutaj z właścicielem, który też zbiera brązowe kapelusze i pies na niego czeka.

Kiedy jednak ta pani z rodziną wracali z lasu okazało się, że pies dalej czeka... Zrozumieli, że to czekanie to już na nic... Kiedy się zbliżyli, zobaczyli brudne, kiedyś może białe futerko, a sam pies (suka znaczy) był chuuudyyyy, że strach. Nie namyślali się długo (bo nad czym?!), tylko od razu pojechali do sklepu, kupili coś do jedzenia, do picia, pojemnik i natychmiast wrócili do lasu. Suczka co prawda na ich widok uciekała. ale nie poddawali się. Rzucali jej jedzenie, ona łykała wszystko w całości, pewnie nie miała nawet pojęcia co je, wszystko by wtedy wciągnęła! Zostawili jej wodę pod drzewkiem i pojechali, nie mieli jak jej zabrać ze sobą, ale wiedzieli też, że jej nie zostawią samej.

Wieczorem jeszcze przywieźli jej kolację, nic więcej zrobić nie mogli...


Na drugi dzień od razu pani zgłosiła gdzie trzeba i komu trzeba, że taki problem jest, że suczka, że w lesie, że przecież tak nie można, że ona by przygarnęła sama, ale teraz nie może, ma już cztery psy... Tylko zanim ta cała biurowakracja (jakoś tak) się skończyła (pani zadzwoni tu, a teraz tam, a teraz my jeszcze gdzieś, a potem już tylko wypiszemy papier...), to skończyły się godziny urzędowania... Przyszło tylko zawieźć suczce kolację... Przy okazji jeszcze dolać wodę, zostawić posłanko i obiecać, że to już ostatnia noc taka!

Kiedy już wszystko było ugadane, kiedy wszyscy byli zwarci i gotowi, że suczkę złapać... suczka wyparowała! Zniknęła, zapadła się w mech, nakryła igłami, nie wiadomo! Nie było i koniec. Jeździła ta pani i rano, i wieczorami, i popołudniami, chodziła, wołała, nic!

Przypadkiem też wyjaśniło się, skąd suczka w środku lasu się wzięła. Ta pani, która tak poszukiwała Białej-Zakurzonej trafiła na panów, którzy wycinali las. Powiedzieli oni, że owszem, wiedzą, o którego psa chodzi, bo jeden z nich go uwolnił... skąd go uwolnił!? Aaa, no z worka! Niech to Tyson, jakiego worka!? aaaa, no znaleźli w lesie worek, a w środku coś wierzgało kopytami. No to otworzyli worek, ze środka wyskoczyła ta psia zjawa... A dalej? Dalej nic nie robili, pies pogalopował w las, a oni nie zgłosili tego nikomu...

Ta pani ani myślała zostawić tak tej sprawy. To, że suczka uciekła, nie mogło oznaczać, że ona spać spokojnie teraz będzie! Wręcz przeciwnie... Chodziła dalej, zostawiała informacje, pytała... Aż dostała telefon! Jakiś pies się błąka! Duży, biały! Pani przyjedzie i sprawdzi, może ten!

TEN!!! Ale była radość! Cieszyła się pani, która odnalazła "swoją" zgubę!


Cieszyło się nawet brudne futro!


Teraz już się potoczyło szybko. Psina została złapana i przytrzymana, przyjechał samochód... I tak suczka trafiła do nas... Brudna, chuda, z jednym całym i z drugim uchem tylko do połowy. Z uśmiechem na paszczy, ale i ze strachem w oczach...Wybiegała z budy, żeby się przymilić, polizać policzek, a potem od razu wbiegała do budy, żeby za chwilę znów wybiec. Ciągle niepewna...



...do schroniska przychodziła rodzina. Szukali psa podobnego do labradora i nawet jeden wpadł im w oko, ale ostatecznie został adoptowany przez kogoś innego. Ta rodzina przychodziła więc dalej, wciąż raczej się skłaniali ku labradoropodobnym... Aż stanęli przy białej, brudnej suczce z jednym uchem całym, a drugim do połowy... Mona spojrzała na nich tak, że już wiedzieli - bez niej nie mogą wyjść!

Kiedy już umowa została podpisana (jeszcze nie taka bardzo na stałe, bo u nas dwa tygodnie każdy ma na odbiór psa własnego, ale tutaj się chyba nikt nie zgłosi...), wyszli wszyscy za bramę na krótki spacer przed podróżą do domu... i całe szczęście, że ten spacer był! Okazało się, że pan, który między innymi psa znalazł, pędził do Mony sprawdzić, jak się miewa. Zdążył dojechać, żeby się z nią pożegnać! Opowiadał, jak to było i mówił, że pani, która się tak starała, żeby Monie pomóc, siedzi teraz w domu i tylko łzy wyciska... Pewnie, że jej żal było, że nie może się pożegnać, ale głównie ze szczęścia płakała.


To właściwie niesamowite, że bezpański fragment historii Mony był tak krótki! Tak cudownie niesamowite! Mogło skończyć się inaczej, mogła tak smutno patrzeć zza krat jeszcze wiele tygodni... Teraz trzymamy sobie nawzajem z Hedziem kciuki, żeby tam wszystko gładko poszło.

Ech... każdy schroniskowy pies powinien mieć tak krótki "zakratowy" epizod...

-----------------

HA! Ale żeby nie było tak wszystko na biało... Zakończenie będzie czarne-podpalane! Hedziaszek ostatnio przechodzi samego siebie. Poranki wyglądają tak:

Wchodzi ktoś znajomy do biura i Hedziutek zaczyna:
- Oooooo dooobrze, że jeeeesteś, nie byłem na spacerze jeszcze! Skandal, prawda??
i ktoś bierze Hedziaszka, bo przecież szkoda psa.


Hedar zaraz po wyjściu z biura, natychmiast kieruje się do bramy (bliżej ma całkiem ładne poletko trawiaste), a jaki głuchy się wtedy robi! Na spacerze ani myśli tylko tak, w jedną ścieżkę wejść. Lezie do przodu, na przywołania nawet przystanie i się odwróci, ale łapy dalej dreptają do przodu. Zawrócony co prawda dwa kroki zrobi, do pierwszego krzaka, aaaaaleee potem jest obierany poprzedni kierunek, a co!

No, kółeczko zrobi, wróci zadowolony, położy się (w przejściu, a jakże).

Niedługo potem drzwi się otwierają... Wchodzi ktoś znajomy do biura iii...
- Oooooo dooobrze, że jeeeesteś, nie byłem na spacerze jeszcze! Skandal, prawda??
i ktoś bierze Hedziaszka, bo przecież szkoda psa...Cała zabawa zaczyna się od nowa.


W ten sprytny sposób, Hedar jest najbardziej wyprowadzonym psem w schronisku!

niedziela, 7 września 2014

Empatia nierówno wymieszana

- Buulbaa, co ty za słowo wytrzasnęłaś...

- które?

- no przecież nie "wymieszana", bo to akurat wiem co znaczy, codziennie mam w miseczce wymieszane różne dobra i niedobra (będę pluł tabletkami, BO TAK)... Co to ta empatia? To z mięsem?

- głupiś... wszystko ci się musi z jedzeniem kojarzyć? Empatia to taka cecha jest. Na przykład - jeśli widzisz, że przynoszą do schroniska kota ze złamaną łapą, to jest ci smutno i źle?

- yyyy....

- JEST. To jest właśnie empatia. Albo kiedy nie warkolisz na Klajda, bo wiesz, że byłoby mu przykro, a tego nie chcesz. NIE PATRZ się tak na mnie, oczywiście, że LUBISZ Klajda i NIE CHCESZ mu sprawiać przykrości! To też jest empatia.

Dwie historie opowiem. Na początek o tym, jak bardzo chce się mieć psa. Tak bardzo, że "nieważne jak, ale ja z nim wychodzę".

Pewnego dnia przyszło do schroniska dwoje ludzi. Rozejrzeli się, spodobał im się Hacziki.


Nic dziwnego, piękna bestia! Do tego przymilny, przyjacielski, cudo! Problem był jeden, ale za to poważny... Państwo, którzy chcieli go adoptować byli troszkę... tego no.. jakby to napisać... trrrroszkę nnnieeetrzrztrz...nietrzrzrz...nietrzeźwi... Nie bardzo, ale jednak... Osobom nietrzeźwym nie wydajemy czworonogów, ciekawe, co bym im do picia dawali... Wyszli, ale przysłali znajomego. Również "znieczulony"... Nasze schronisko przecież nie takie straszne jest! Pokręcił się, pokręcił... Wydawało się, że wyszedł... I całe szczęście, że pracownik schroniska był niedaleko bramy, bo zobaczył Haczikiego prowadzonego przez "znieczulonego" za obrożę przez plac, prosto do bramy! Oooo paaaaanie, tak się bawić nie będziemy! Hacziki do kojca, a państwu dziękujemy...

Teraz historia druga.

Kilka tygodni temu sprawa zaczęła się typowo... Zgłoszenie - błąkający się pies. Suka znaczy. Pracownik pojechał, psa przywiózł. Nic specjalnego. Wpisana na listę psów, karta założona, imię nadane - Kora. Następnego dnia przyjechał właściciel suczki z koleżanką (dziewczyna, która pomaga nam czasami, zna schronisko, więc wiadomo - w tej sprawie też pomóc chciała, bo dobre serce ma). Też właściwie nic nie było w tym dziwnego. Psy czasami się gubią, uciekają, potem się odnajdują (zazwyczaj), lub trafiają do schroniska i zostają odebrane (to akurat nie "zazwyczaj", ale jednak...). Psina wróciła do domu, koniec historii...mógłby być, ale nie jest.

Kilka dni później przyszedł pan, przyprowadził suczkę, bo się sama błąkała. Znajoma taka.. Tak, to ten sam pies!


Coś ten właściciel chyba jej nie pilnuje jak trzeba... W dodatku nie można było się do niego dodzwonić, ale pomogła znów znajoma dziewczyna. Ściągnęła kolegę do schroniska, po odbiór psa.

Niestety okazało się, że pozornie zwyczajna historia zaczyna się komplikować - chłopak ma problemy mieszkaniowe. W miejscu, w którym mieszkał do tej pory, pies nie jest mile widziany... Na szczęście absolutnie nie wchodziło w grę "nie chcą mnie z psem, więc psa oddam", ale od razu zaczęło się poszukiwanie mieszkania z opcją "pies mile widziany". Już nawet takie lokum było znalezione, więc tylko do jutra! Do pojutrza! Maksymalnie kilka dni Kora wyjątkowo pomieszka w schronisku i jak tylko wszystkie papiery podpiszą, suczka wróci z właścicielem do domu.
 
Ta koleżanka, która towarzyszyła przy rozmowach, rozpisała całą historię na jakimś... Bejsie, Hejsie, czy Fejsie... Słyszałam, że jak ktoś nie jest tam zarejestrowany, to nie istnieje... Psia kostka, ja też nie jestem tam zarejestrowana! Muszę to nadgonić! Skoro to takie fajne miejsce do ogłaszania różnych rzeczy i chwalenia się, i opowiadania historii, a potem tyle ludzi czyta i pomagać może, a potem...
 
- Buulbaa, może potem się uFejsisz... teraz opowiadaj, całej nocy nie mamy!
 
Echm... Dobra. No to wracając do tematu - historia Kory poszła w miasto, ale niestety nie znalazł się nikt, kto mógłby pomóc. W takim razie niech psina posiedzi te kilka dni, a potem do domu!
 
Faktycznie, za jakiś czas właściciel zgłosił się ponownie. Tylko znów sprawa nie chciała być prosta... Korę dopadło choróbsko tak poważne, że zamiast w schronisku, pomieszkiwała w lecznicy. Do domu iść nie mogła, ale przecież jak się wzmocni, wydobrzeje, jak najbardziej może wrócić do kanapowego życia!


...tutaj historia Kory, ze skomplikowanej zamienia się w smutną...
 
Właściciel więcej nie napisał, nie zadzwonił, nie odebrał ani psa, ani telefonu. Koleżanka, która na początku starała się znaleźć tymczasowe miejsce dla Kory - próbowała na wszelkie sposoby się skontaktować z właścicielem suczki. Cóż, teraz i ona dla "opiekuna" psiny stała się niewidzialna. Nikt psa nie odwiedzał. Może to my jesteśmy dziwni i myślimy, że skoro własnego psa ma się w schronisku, to się do niego przyjeżdża, a jeśli nie można, to chociaż się dzwoni z pytaniem, jak zdrowie i czy czegoś nie potrzeba, czy wszystko w porządku; wyjaśnić można, dlaczego się nie odwiedza, dlaczego Kora jest skazana na obcych ludzi, może jakiś wypadek losowy, cokolwiek...
 
Szkoda, że tak wyszło. Szkoda, że znajoma dziewczyna, która starała się pomóc, zna doskonale, wręcz OD ŚRODKA, domowy hotel dla psów, który w dodatku się ogłasza co jakiś czas, że może wziąć do siebie psa, nawet z problemami... Nie można pomóc znajomemu psu nie licząc kosztów nawet, jeśli jedyną możliwą opcją jest pobyt psa za kratami...?


Kora czeka. Może powoli przestaje liczyć na zobaczenie znajomych twarzy. Jej są niepotrzebne wyjaśnienia. Wystarczyłaby jedna, ta jedyna twarz, którą tyle lat mogła oglądać. Zapomniana przez właściciela... Szkoda, że nawet historia z "Fejsa" zniknęła...

Z jednych empatia aż się wylewa, u drugich wystarcza jej na zbyt krótko... Szkoda, że nie można tego kupić w sklepie, na słoiczki czy batoniki, w cieście, kotlecie, herbacie, do kupienia na każdym rogu... Trzeba wbijać każdemu z osobna do głowy, że jak się ma cztery nogi, to też się czuje, też jest przykro, smutno i źle...

środa, 3 września 2014

Flipo-Flapowa wygrana w psiolotka! (będzie długo...)

Zaanim zacznę pisać o niezwykłym wydarzeniu w naszym Schronisku, chciaaaałaam coś ogłosić...

Liczba wyświetleń bloga w ostatnim miesiącu przekroczyła... ponad 5 000!!! To jest nowy rekord!!! 
(przy okazji - łączna liczba wyświetleń przekroczyła 100 000!)

DziękujęDziękujęDziękujęDziękuję!
Wasza Bulbka!


------------------------------------------------------------------------------------------

Przejdźmy teraz do głównej wiadomości. Będzie długo - zrób sobie kawy, naszykuj ciasteczko (mmm... ciasteeeczka...), rozsiądź się wygodnie, przeczytaj historię niesamowitą.

Pisałam jakiś czas temu o bassetkach, Flipie i Flapie. Znalezione przy drodze, wyczerpane, z pazurami wrastającymi w łapy. Nasuwało się jedno - przestały się przydawać w fabryce szczeniaków, więc po prostu je zwolniono. Bez odprawy, bez emerytury, ot tak, po prostu. Może na ich miejsce już kolejne kandydatki były...

Flapa i jej latające uszy:

Flipa i jej potrójne czoło:

Myśleliśmy, że znów będzie kilka rodzin chętnych na adopcję. Przecież to bassety! Tak się jednak złożyło, że... Ale nie uprzedzajmy faktów!

Napisała do Schroniska jedna pani. Dużo napisała. Że miała już basseta, że Gustaw (piękne imię!) był jej oczkiem w głowie, że zna zachowania bassetów, że je kocha, wszystkie bez wyjątku, ale Guciu miał (i ma) miejsce szczególne - wiadomo. Opisała, co dała Gustawowi, ile razem przeszli. Wysłała dużo zdjęć... Gustaw nad morzem, Guciu w basenie, Guciulek podczas akupunktury... Mokro w oczach się robiło. Była gotowa starać się o Flipę, zapewnić jej wszystko. Doskonale wiedziała, że może być różne, może być kilka rodzin starających się o nią. Już wtedy nasi wiedzieli...

Zadzwoniła do Schroniska druga pani. Dużo mówiła. Że ma już basseta - Jacusia, że kocha Jacusia i ogólnie bassety, ale Jacusia najbardziej! Że zna rasę, że jest gotowa od razu nieba przychylić, a cokolwiek trzeba będzie pomóc, ona natychmiast zrobi wszystko, żeby suni żyło się lepiej. Była gotowa starać się o Flapę. Doskonale wiedziała, że może być różnie, może być kilka rodzin starających się o nią. Już wtedy nasi wiedzieli...


Minął dzień, może dwa. Nie było sensu czekać, już było wiadomo... Tym bardziej, że...

"Pani od Flipy" - proszę napisać, czy jest potrzebne leczenie Jeśli będzie trzeba, uprzedzę weterynarza
"Pani od Flapy" - kupiłam już miseczkę, taką samą, jaką ma Jacuś! I obróżka też jest, Jacuś ma taką!
"Pani od Flipy" - pomagam bassetom, Gustaw był w środowisku bassecim gwiazdą, będą informacje na bieżąco
"Pani od Flapy" - jak tylko będzie decyzja, że Flapa trafi do mnie - umówię psiego okulistę na wrzesie, słyszałam, że jest problem z oczami
"Pani od Flipy" - jestem gotowa ją wziąć 1 września, mam wtedy dwa tygodnie urlopu
"Pani od Flapy" - jestem gotowa ją wziąć 1 września, mam wtedy dwa tygodnie urlopu. Dostosuję się, żeby żadna z suczek nie spędziła ani jednej godziny samotnie w schronisku.

Czułam moim szóstym zmysłem, że to nie były słowa wypowiedziane czy wypisane ot tak. 

Niesamowite? Niesamowite dopiero miało nadejść!

- kupiłam już posłanko, miseczki, szeleczki, obróżki, specjalną karmę
- już słyszę, jak chodzi po pokojach; już widzę, jak spacerujemy i planuję, które ścieżki pokażę jej najpierw...

Pewnie, że pojawiły się myśli, że to jest za piękne, za bardzo wszystko do siebie pasuje! Tak jednak musiało być najwidoczniej... Jedna Pani pożegnała basseciego przyjaciela kilka miesięcy temu. Nie była gotowa na wzięcie psa, do czasu, aż nie zobaczyła Flipy. Właścicielka Jacusia, kiedy zobaczyła Flapę, od razu pomyślała, że to jest JEJ Flapa, nie ma innej możliwości. Nie było więcej rodzin chcących przygarnąć bassetki, ale i tak nikt nie wiedział, jak można było "przebić" te dwa domy... Tak musiało być.


Decyzja zapadła. Były łzy wzruszenia, były długie maile i rozmowy. Nie przedłużajmy jednak - ten dzień nadszedł!

Obie panie przyjechały w jednym czasie. Dwie panie, dwóch panów i oczywiście - Jacuś! Grzeczny, że ach!

Jak już się cała wycieczka i "miejscowi" zapoznali, nadeszła ta długo oczekiwana chwila! Podreptali zgodnie w miejsce, gdzie był kojec naszych gwiazd. Był tam też malutki wybieg. Weszli wszyscy dwunożni, wszedł Jacek, otworzono kojec... Szaleństwo! Flipa truptała za Jackiem, Jacek uciekał NIECO zestrachany, potem Flapa dreptała za Jackiem, a Jacek uciekał z LEKKĄ obawą w oczach...

"oooo dzieeeńdooobry, panie Jacku!"

 "Flapa! Gonimy, bo ucieka!"

Wszystko jednak kulturalnie i grzecznie, przecież one chciały się poznać! Tylko on chyba był nieprzygotowany na dwie solidne dziewuszki! Potem chłopak usiadł z boku, a one wreszcie postanowiły poznać SWOICH ludzi.

 Flapa od razu zaczęła miłość od ciastek, Flipa od tego, co umie najlepiej - patrzenia w oczy.

Zapoznawanie z Flapą było regularnie zakłócane przez Flipę... Przecież dwie głowy się zmieszczą!

Było też zapoznanie z torbami, torebkami, pakunkami... Wszędzie mogło czaić się... ciastko!

 Potem nastąpiło rozdanie prezentów bassecim gwiazdom! 

Flipa już oficjalnie została Flipą (nawet kwiatek ma, wytwornie!):

Flapa oficjalnie została Agatką. Agatka będzie mieszkać z Jacusiem. Taka bajka była nawet - "Jacuś i Agatka", ale ja już nie oglądałam, za młoda jestem... Wszyscy się jednak zachwycali, ja też!


W takich "ubrankach" można było nareszcie wyjść z kojca. Po raz OSTATNI!


Widok był cudny! Pracownicy aż przystawali i szczerzyli się radośnie. Na chwilę plac schroniska się zabassecił. Pełno było Flipy, Jacka, Agaty, smycze się plątały, były akrobacje psio-ludzkie, żeby jakoś nie grzmotnąć na chodnik! Udało się wreszcie wyjść za bramę do lasu...


Jeszcze psy musiały się dogadać, pożegnać, jeszcze właściciele musieli się nagadać i powymieniać bassecimi opowieściami... Jacuś korzystał ze smyczowej wolności (grzeczny ten Jacuś!), Flipa z Agatką buszowały po trawach. Rozdzielały się, żeby za chwilę iść zgodnie, łapa przy łapie. Jeszcze wtedy chyba nie wiedziały, że to ich ostatni wspólny spacer.


Po powrocie z lasu, przyszedł czas na najważniejszą część! Podpisanie umów, wypełnienie ankiet, kserowanie kart zdrowia... Głośno wtedy było! Ja siedziałam wtedy pod ławą, żeby nie przeszkadzać, ale Hedar był oczywiście, rozwalił się na samym środku, wyżebrywał ciastka i słuchał zachwytów pod swoim adresem...

Panie się bardzo postarały, żeby inne psy nie poczuły się gorsze. Przywiozły wielkie pudło ogromniastych ciastek psiejskich! Ucieszą się łakomczuchy... I miseczki na stojaku też przywiozły! Hedar dostał, bo takie porządniejsze były niż jego stare. Już całkiem wpadł w samozachwyt...

Po podpisaniu umowy, jeszcze trochę czasu postali pod biurem. Bassecia adopcja nie może być krótka, skoro sam pies od nosa do końca ogona jest ohohohohohohoooo, taki długi!

Uściskom nie było końca!


Potem były kolejne rozmowy... i kolejne...

 Agatka już z tego wszystkiego zaczęła ziewać...

 Flipa snuła się do okoła i starała się nie zamoczyć (po raz kolejny) uszu...

Mina Jacka mówiła wszystko...
"nie wiesz może, co tutaj się wyrabia....?"

Nadszedł też i ostatni etap całej historii... Wyjazd do domów... Były obawy, czy Jacek z Agatą się dogadają w samochodzie, w końcu psy dwa, ale siedzenie jedno! Jacek jednak jest gentlepsem, grzeczny (chyba już to wspominałam) i ani myśli się kłócić z damą. Wsiadł do samochodu, Agata wdrapała się za nim i wyglądali, jakby jeździli tak od dawna, jakby przyjechali tutaj tylko na chwilę, zostawić przysmaczki dla psiaków...


Flipka wdrapać się do samochodu nie chciała, ale i na to znalazło się rozwiązanie! Jedna osoba podniosła przednie pół, druga osoba podniosła tylne pół suczki... obie połówki swoje ważyły... i psina siedziała w aucie. Razem z nią, na tylne siedzenie usiadła Flipowa pańcia.


Jak już wszystkie bassecie gwiazdy siedziały na swoich miejscach, wszyscy dwunożni się zapakowali do samochodów, drzwi trzasnęły i powoli odjechali...

Zanim zniknęli za zakrętem, wszyscy machali i machali i machaaali... I nasi, i odjeżdżający...

Jeśli ktoś doczytał do końca... Muszę napisać, że to była jedna z najbardziej niesamowitych adopcji, którą miałam PRZYJEMNOŚĆ obserwować. O ile nie najniesamowitsza z niesamowitych...  Będę pamiętać, wspominać, przypominać jeszcze dłuuugo (bo i basset jest ohohohohoooo... tak długi, a tutaj były bassety dwa!).

...nie martwcie się, Flipa z Agatką na pewno jeszcze się spotkają, już ja wiem...