Oczami Bezdomnego Psa

niedziela, 28 lipca 2013

ŚWINKA NIE ŚWINIA, SÓJKA WRZESZCZY A KRÓLIKI NIE RZĄDZĄ



Bezogoniasta pewna zadzwoniła z alarmem: świnka morska siedzi pod betonowym kwietnikiem, trzęsie się ze strachu, zaraz ataku serca dostanie – przyjeżdżajcie, zabierajcie! Świnka nie świnia. Tucznika byśmy nie przyjęli, ale takie maleństwo… Do psa, co prawda, niepodobne, lecz…
                       
Nasi pojechali. Świnka sztuk jeden pod kwietnikiem jest. Stadko młodziutkich bezogoniastych także obecne. Nasi pytają, może wiedzą coś o tej śwince. Ano, wiedzą, nawet widzieli. To rodzice tego tam małego wywalili!... A gdzie ci rodzice mieszkają?... Tam i tam… Nasi poszli do rodziców. Tych, w odróżnieniu od świnki i młodziutkich bezogoniastych nie było. No to zabrali zwierzę i pojechali do schroniska. Tam natomiast stwierdzili, że skoro świnka została wywalona, to nie ma co, tylko trzeba jej domu szukać. I jeden z naszych bezogoniastych stwierdził, że u niego się taka mała zmieści. I wziął. Będzie miał z niej pożytek. Będzie mu latać po domu i świnić…

A jeszcze potem przyszedł do schroniska jakiś bezogoniasty z czymś, co siedziało w kartonie i się ruszało. I dawało głos nie-psi i nie-koci. I powiedział (ten bezogoniasty): Znalazłem ptaka… Położył go na stole w kuchni, nasi się pochylili, a on wyszedł i nie wrócił. A ptak rasy sójka został.
                       
Jakiegoś sianka mu się podrzuciło, wody dało, ziarenek i spokój. A na drugi dzień miał pojechać do takiego bezogoniastego, który się zajmuje chorymi i rannymi skrzydlakami. Tylko że rano, kiedy nasi przyszli do pracy, sójka nie potrzebowała już ani sianka, ani ziarnka… No cóż…

Wcześniej natomiast przyszła inna bezogoniasta. Kiedyś znalazła niedaleko swojego domu małego szczeniaczka, suczkę, czarną, drobną, niepozorną, ale kochaną. Postanowiła więc nie oddawać jej do schroniska, tylko zatrzymać dla siebie. Miała już w domu dwa koty i królika. Bardzo długo trwało, zanim nauczyła sierściuchy, że to coś z uszami to nie karma ani zabawka, tylko współlokator. I mlekopije – trudno uwierzyć – zrozumiały. Królik mores znał, nie podskakiwał (do nich!), z miski im nie wyżerał, więc go tolerowały. I sielanka trwała.
           
A potem przyszła do domu ta znajda, Usagi. I proces nauczania – koty cacy, królik cacy – zaczął się od nowa… Tylko że wystarczyła chwila nieuwagi właścicielki i Usagi została królikobójczynią. Czy w zabawie, czy z premedytacją – nie wiadomo.
I dopełnił się los suczki: co ma trafić do schroniska – na pewno trafi!
Teraz Usagi siedzi u nas i czeka na dom, w którym nie będzie sałatożerców. Nie brakuje przecież takich!

Miesiąc temu pisaliśmy o Zybim. Nie miał szczęścia – jego bezogoniasty stracił dom, zamieszkali więc w samochodzie. Ale do wozu ktoś się włamał i poranił Zybiego. Lokalny zjawa jakoś mu nie pomógł. Dopiero nasz. Zybi siedział w schronisku i leczył się długo i kosztownie. Ale znaleźli się bezogoniaści z sercem, wpłacali na jego leczenie pieniądze i psiak doszedł do siebie. Aż się tu wszyscy dziwiliśmy, jak szybko – goiło się na nim jak na przysłowiowym psie.
A potem do schroniska nadeszła wiadomość, że jego bezogoniasty ma już gdzie mieszkać i chętnie weźmie Zybiego z powrotem. No to pożegnalne siku pod bramą, hyc do samochodu – i jazda. A im bliżej domu, tym bardziej Zybi się denerwował – poznawał chyba okolicę.
          


No i wreszcie znalazł się na miejscu. Jego dawny bezogoniasty czekał już razem z suczką, siostrą Zybiego. Nowy dom w zasadzie nienadzwyczajny: drewniany na wysokiej podmurówce, raczej coś w rodzaju dużego kampingu, ale mieszkać się da. Zybi zabrał ze sobą ze schroniska worek karmy, legowisko, swoją obróżkę ze smyczką, więc teraz wyładowało się to wszystko i Zybi zaczął nowy etap życia. Oby już bez złych przygód!

Było o śwince, było o sójce, o króliku też. O paru psiakach również było. To teraz o sierściuchach, a raczej dla sierściuchów. Smacznego!

 aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce

środa, 24 lipca 2013

WAKACJE



No to są te wakacje i bezogoniaści rozjeżdżają się po świecie. A my siedzimy tutaj. Teraz, co prawda, mogłabym sobie polecieć, gdzie tylko psia dusza zapragnie – ale po co? W schronisku dzieje się to, co najważniejsze. Dla mnie. No to sobie siedzę i patrzę, jak inni spędzają swoje wakacje…

Jedna z naszych bezogoniastych zadzwoniła do biura i tak cicho jakoś, tajemniczo, zaczęła mówić do naszej głównej bezogoniastej, żeby zaraz do niej przyszła… A po co?... No bo jakieś dzikie zwierzę wyszło z lasu i wlazło do schroniska… Aha, a gdzie właściwie?... No tu, gdzie ja jestem, z tyłu, za biurowcem, tam, gdzie stare budy leżą… I nie wiesz, co to za zwierzę?... Nie wiem, bo do budy wlazło i tylko ogon wystaje!... Zajrzyj do środka!... Nie, lepiej nie, jeszcze się wystraszy… Dobra, czekaj, idę!...
I nasza główna bezogoniasta poszła do tej drugiej, za biurowiec. A tam rzeczywiście, ze starej budy wystaje coś, cienkie, gołe, czarne jakieś… I troszkę się porusza… Szczurzy ogon?
No więc bezogoniaste cichutko stanęły z dwóch stron budy, podniosły dach i widzą węża! Prawdziwego. Z takimi plamami żółtymi z tyłu łba. A więc zaskroniec. Niegroźny. Wakacje sobie zrobił i na włóczęgę ruszył. Z dziczy do cywilizacji. Może zresztą na wczasy?
                       
Niedaleko leżał sobie Misiek, który za biurowcem ma dużo miejsca i cień, więc często tam się wyleguje i dba o swoje serce. Zaskroniec nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia.
A bezogoniaste poleciały po aparat fotograficzny i pstryk – fotkę. Ale nie wyszła, za ciemno było, aparat bez lampy błyskowej, a dachu mocniej nie chciały podnosić – po co płoszyć zwierzaka… Może jutro, jak paskud zostanie, uda się go sfotografować…

Parę dni wcześniej pewni bezogoniaści zadzwonili do schroniska z informacją, że uciekła im Atena. Adoptowali ją całkiem niedawno, a ona zwiała. Malutka, płochliwa, z ciężkimi przeżyciami suczka… Wakacje sobie zrobiła?
           


Bezogoniaści szukali jej w okolicy, jeździli po lasach – nie znaleźli… Nasi też przyłączyli się do poszukiwań – nic z tego.
Aż tu nagle, trochę przed wizytą zaskrońca – kolejny telefon: znów ci bezogoniaści. Zauważyli Atenę na skraju lasu, ale ona się płoszy i nie chce podejść. Niech podjedzie ktoś ze schroniska, może do niego podejdzie.
Nasza główna bezogoniasta ruszyła natychmiast. Rzeczywiście – Atena była, ale zbliżyć się do siebie nie pozwalała. Wabili ją, wołali, próbowali podejść – zmykała w krzaki. W końcu nasza bezogoniasta rozsiadła się na ścieżce i zaczęła ją wołać i gadać do niej tak, jak w schronisku. I Atena powoli podeszła. Powąchała, poznała i hyc bezogoniastej na ręce…
Potem już wszyscy siedzieli w kuchni u tych bezogoniastych od Ateny, a ona leżała na podłodze skudłacona, chuda, zmęczona – ale szczęśliwa. Bezogoniaści też. Przez tych parę dni jeździli po okolicy i szukali. Bo w domu żałoba – co siądą do stołu, albo kawę wypić, to zaraz im Atena stoi przed oczami… Cieszyli się jak więc teraz dzieci. Ten bezogoniasty powiedział, że zanim suczka na dobre się do nich nie przyzwyczai, on jej kupi obrożę z GPS, na wszelki wypadek. A gdy już przestanie być potrzeba, to ją podaruje schronisku. Będzie ją można wypożyczać bezogoniastym, którzy adoptują szczególnie niesforne psy… Czemu nie! Pomysł niczego sobie!

Tu Tyson mnie zaskoczył. Nie bardzo wiedziałam co to jest ten GPS. A on, proszę, wiedział. Odsunął notebooka, podrapał się po grzbiecie, polizał w strategicznym miejscu i gada:
- Ten GPS, rozumiesz, to taki aparacik, który ostrzega, że pies ginie. Jak, pojmujesz, pies daje w długą, to ten aparacik się odzywa i piszczy sygnał: GPS, GPS…
- A co ten sygnał znaczy?
- To taki skrót. Znaczy: Gubisz Psa, Sieroto!
- Aha… Pewien jesteś?
- Nooo… pewnie!
Hau! Niech to kleszcze!... Niby się zgadza, ale… Będę musiała jeszcze innych popytać, bo coś nie bardzo…

A po przygodzie z zaskrońcem-wczasowiczem już tak wesoło nie było. Zadzwoniła policja i prosiła, żeby przyjechać do centrum po kociaka. No to nasi pojechali. Okazało się, że jeden bezogoniasty próbował topić go w fontannie! I czasem trzepnął nim o obmurowanie… Zauważył to ktoś, zadzwonił, a policjant, na szczęście, był niedaleko. Podbiegł, kociaka zabrał, bezogoniastego zatrzymał… Ten tłumaczył, ze bawił się piłeczką! Czego więc od niego policjant chce??...
Bezogoniasty trafił tam, gdzie powinien, a ledwo żywy kociak pojechał prosto do lecznicy… Licho wie, co z nim będzie…

niedziela, 21 lipca 2013

GANGSTERZY I FILANTROPI




               - Wiesz, Majka, dobrze mi tutaj…
               - Wiem, że dobrze. I widzę.
               - Tylko już łazić nie mogę… Ruszam się, jak ty parę miesięcy przed… no wiesz. O, patrz!
               I Lord przespacerował się. Wyszedł z biura, ostrożnie zlazł ze schodów… Na sztywnych łapach, małymi kroczkami, z nisko pochylonym łbem. Podszedł do bramy i powolutku ułożył się na chodniku. Zasapał się staruszek, ale gęba mu się śmiała.
- Dalej to już ani kroku. Muszę odsapnąć…
                - Patrz, bo nasi jadą z interwencji.
             - Prawda. No to już… Leć, zobacz, kogo przywieźli. A ja za chwilkę doczłapię…


Najpierw będzie o filantropach…             
               Kiedy nasi bezogoniaści potworzyli maila, to się uśmiechnęli. Można i tak! Niedaleko, w małej wiosce, ma dom bezogoniasty i jego pies. A wokół ich obejścia zaczął się kręcić inny pies, bezdomny. Taki w kwiecie wieku, mieszany i dobrze ułożony. Na podwórze się nie pcha, awantur nie szuka… Bezogoniasty wpierw podrzucał mu jedzenie, a potem poszedł po rozum do głowy: jak wikt, to czemu nie opierunek?
               No i sprokurował bezdomnemu budę. Całkiem porządną. Ustawił ją po drugiej stronie swojego płotu i zaprosił kundla: mieszkaj! I kundel zamieszkał. Ma teraz i jedzenie, i dach nad głową.
                           
Ale wciąż jest bezpański. Gdyby więc ktoś chciał go sobie wziąć, nic nie stoi na przeszkodzie!

Kiedy nasi przyjechali, bezogoniasta, która ich wezwała, była już na miejscu. Weszli razem do maleńkiej kamieniczki w centrum i stanęli pod drzwiami. I od razu poczuli, że będzie się działo…
Lokatorka mieszkania, starutka bezogoniasta, trafiła na badania do szpitala, a jej córka skorzystała z okazji i sprowadziła naszych.
Weszli. Ruch, bieganina – siedemnaście kotów w różnym wieku i różnej maści, które dotąd czekały przy drzwiach, rozprysło się po całym mieszkaniu. Została tylko suczka, ledwo żywa, z ropą cieknącą spod ogona. Jak się wkrótce okazało, połowa sierściuchów też była chora. A dwie kotki w ciąży…
Starsza pani przygarniała każdego miauczącego czworonoga, który pojawił się w okolicy. Karmiła, poiła, ale na leczenie brakowało jej pieniędzy? Czasu? Siły?... Na sprzątanie też.
No i nasi wyjmowali po kolei miauczące i drapiące czworonogi spod wanny, spod łóżka, spod stołu, fotelików… Wyłapali wszystkie i teraz cała gromada jest w schronisku. Niektóre na leczeniu, od razu, niektóre na obserwacji. Suczka też… Wszystkich się tutaj pokazać nie da, więc chociaż ze dwa-trzy…
          





A kiedy już nasi wychodzili z tamtego mieszkania, dokładnie wycierali nogi, żeby nie pobrudzić klatki schodowej…

Teraz będzie o gangsterach.
Kiedy nasi przyjechali, na miejscu byli już bezogoniaści z policji, celnicy i prokuratorzy. Część w mundurach, reszta bez… A mieszkańców domu nie było – już ich zabrali. Właśnie pakowano całe torby tytoniu…
A w jednym z pomieszczeń czekały na zabranie dwa psy. Może zupełnie niewinne, a może przeciwnie, pilnowały całego interesu. Żeby nikt nie wszedł niezauważony… Nie wiadomo. No to skoro nie wiadomo, to nie pokażemy ich pysków (w gazetach bezogoniastych też się tak robi!)

           
W schronisku dostały imiona Marlboro i Tabaka. Nie można ich adoptować, bo bezogoniasta, która teraz jest w areszcie, pewnie niedługo wyjdzie, jak tylko złoży zeznania. I podpisała oświadczenie, że psy od razu zabierze…

I dobrze byłoby, żeby na powitanie zrobiła im coś z naszej książki kucharskiej. Na przykład coś takiego:

 aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce

środa, 17 lipca 2013

DOBRY DZIEŃ DLA SMS-ÓW



Miało być weselej na blogu, to będzie. Zwłaszcza, że i okazja ku temu. Rzadka! W jeden dzień, jeden po drugim, poszły do nowych domów dwa SMS-y czyli Szukający Miłości Staruszkowie.  To najpierw trochę o tym.

Żuczek trafił do schroniska prawie dwa lata temu. Teraz ma około dziewięciu lat. Kręcił się po podmiejskiej dzielnicy i co jakiś czas zachodził na zaplecze działającej tam „Biedronki”. I stamtąd właśnie nasi go zabrali. Nie czuł się tu dobrze. Choć nie był agresywny, stronił od bezogoniastych, nie dawał się głaskać, czesanie wprawiało go w stres. No, ale przywykł. I tak sobie cichutko żył.
                      


Aż wreszcie przyjechali z dalekiego miasta młodzi jeszcze bezogoniaści i Żuczek wpadł im w oko. Właśnie takiego, spokojnego, łagodnego psa szukali. Że stary? To nic! Tym bardziej należy mu się własny kąt na te lata, które mu jeszcze pozostały.
Żuczek był trochę zdetonowany: tyle ruchu nagle wokół niego, obcy bezogoniaści, którzy najwyraźniej chcą go zabrać gdzieś… Siedział przed biurem i czekał z szeroko otwartymi ślepiami, na wszelki wypadek machając ogonem… Ale w końcu zorientował się, że nic złego się nie dzieje. Dopilnował, by nasi bezogoniaści dali jego nowym bezogoniastym należną SMS-owi wyprawkę – i mężnie ruszył w nowe życie.
A w nim będzie paniskiem na trzech pokojach.

Może godzinę później zjawiła się w schronisku dojrzała bezogoniasta z zamiarem adoptowania Saszki. Czemu nie? Witamy sercem szczerym i otwartym! Saszka też! Chociaż z jej serduszkiem akurat nie za bardzo. Od dłuższego czasu żyje na sterydach, ma poważne kłopoty ze stawami i kręgosłupem, kuleje. I będzie się leczyć do końca życia… A nie wiadomo, czy wiele tego życia jej zostało…
           
Bezogoniastej zupełnie to nie przeszkadzało. Można szczeknąć – przeciwnie. Ona sama jest tą no… farmaceutką, więc na leczeniu się zna. Tym bardziej, że już ma jednego psiaka w domu, który też wymaga opieki medycznej.
Poznały się i zaprzyjaźniły niemal od pierwszego wejrzenia. Dla Saszki taka adopcja trafiła się chyba w ostatniej chwili. Schronisko znosiła źle. Chudła, robiła się coraz bardziej osowiała. A siedziała u nas dłużej od Żuczka. I choć nie spełniała wiekowych warunków (ma teraz około sześciu lat), została przez naszych bezogoniastych wpisana na listę SMS-ów. W domu, gdzie spokojnie i troskliwsza opieka, ma większe szanse.

A teraz już z innej beczki.
Lew biegał sobie w okolicach jednego z hipermarketów w mieście. I okoliczni mieszkańcy uznali, że dość już się nabiegał. Był młody, żwawy, wesoły, lwiej, płowej barwy i pewnie nieraz chciał się z bezogoniastymi pobawić. A nie wszyscy mają do tego serce. I ktoś zadzwonił do schroniska.
                       
Nasi pojechali i próbowali złapać Lwa. Podchodzili, zagadywali, górne łapy wyciągali. A Lew traktował to jako zaproszenie do zabawy w ganianego i nie pozwalał im się zbliżyć.
Aż w pewnym momencie jeden z naszych potknął się, stracił równowagę i poleciał na nos czy raczej na ręce i przez chwilę stał na czworaka. A to się Lwu spodobało. Zaraz podbiegł i próbował wbryknąć na bezogoniastego. Nawet dotknąć się dał… Ale żeby złapać silnego psiaka, a tym bardziej założyć mu obrożę, trzeba mieć dwie ręce wolne. I stanąć przynajmniej na kolanach. A to już nie było takie zabawne i Lew natychmiast odbiegał…
No i tak przez ładne kilkadziesiąt minut klienci hipermarketu oglądali wesołe baraszkowanie bezogoniastego, który udawał psa i psa, który nikogo nie udawał. W końcu bezogoniasty obtarł sobie dłonie na betonie i spodnie na kolanach, i miał dość.
A Lew, w nagrodę chyba, pozwolił się złapać i zawieźć do schroniska.
Dziś już jest w swoim nowym domu. 

Był też i inny pies, młody owczarek, także mający dzisiaj swoich własnych bezogoniastych, którzy adoptowali go ze schroniska. A wcześniej biegał sobie po jednej z odległych miejscowości, z upodobaniem wracając pod krzyż na rozstajach dróg. Lubił to miejsce: strojnie, ciepełko, słońce, spokój, bo ruchu wielkiego tam nie było. No i strzeżonego…
           
Tam znaleźli go nasi i się zaczęło.
Założyć obrożę? Proszę bardzo!... Smycz? Właściwie nie wiem, po co wam to, ale niech tam… I co dalej?
Dalej trzeba było wejść do samochodu. Bezogoniaści wskazywali ręką, gdzie ma wskoczyć – a pies kontemplował obłoczki. Stawiali nogę na stopień raz, drugi, trzeci – pies podniósł nogę na wysokość stopnia i siknął. Dali mu lekcję poglądową wskakiwania i wyskakiwania, aż się zasapali – pies patrzył i kiwał łbem: nieźle wam idzie. Ale wejść nie chciał – widocznie przeczuwał, że w schronisku dostanie na imię Kalafior! Wyobrażacie sobie? Który pies poszedłby na coś takiego?!
W końcu próbowali go wnosić – zaraz pokazał zęby i zaczął warczeć. Na serio!
Nie było rady – założyli mu kaganiec i wnieśli, choć się szarpał. A potem ruszyli do schroniska.
Tam natomiast zaczęło się to samo, tylko w drugą stronę. Kalafior zagustował w jeździe samochodem i ani myślał wychodzić. Miska z wodą go nie skusiła. Na smakołyki nie dał się wziąć. Ciągnięcie nie pomogło – siedział głęboko, ani sięgnąć, bo miejsca mało, zaparł się w rogu klatki i powarkiwał…
Trzeba było albo na chama, albo prosić. Bezogoniaści spróbowali drugiego sposobu. No i po długich naleganiach Kalafior wyskoczył z samochodu…
Parę tygodni później do autka nowych właścicieli wskoczył bez problemów. Ale ciekawe, co się działo, kiedy próbowali go wysadzić przed domem!

niedziela, 14 lipca 2013

CZARNE (BO NOCNE) KRYMINAŁY



Dwie historie, dość podobne, zdarzyły się w ciągu roku. Może oto na naszych oczach rodzi się nowa tendencja w świecie przestępczym? Świadcząca o tym, że dobrze wychowany zbrodniarz mniej czy bardziej świadomie stara się iść policji na rękę? Że źle czyni, ale już grzesząc pragnie ponieść karę?
Może to rzecz wrażliwości przestępczego sumienia?
A może to tylko sprawa inteligencji porównywalnej z intelektem trzepaka na dywany.

Mogło to wyglądać tak:
Noc ciemna i ponura… Gdzieś hen, zaczyna piać pijak pierwszy, dołącza następny… W mrocznych zaułkach rodzą się potwory… A w jednym z nich bezogoniasty przywiązuje do płotu jakiejś posesji swojego psa. Właściwie suczkę. I mruczy do niej: „No cóż, nie będziemy już więcej razem… Powody znasz, więc nie miej żalu. Znajdą cię dobrzy ludzie, przygarną… Bywaj! Idę. Bo nie chcę, byś widziała niemęskie łzy w moich oczach…”
Wstaje i odchodzi ze spuszczoną głową. Ale zatrzymuje się po chwili i wraca. „No tak, zapomniałbym…” Schyla się i do psiej obroży przywiązuje niewielką reklamówkę z jakąś skromną zawartością w środku… „Twoi nowi państwo będą wiedzieć o tobie wszystko, maleńka…”
I tym razem odchodzi na dobre…
A rano ktoś znajduje suczkę, zawiadamia lokalną policję. Ci przybywają na miejsce, odwiązują psa, zerkają do reklamówki i widzą, że znajduje się w niej książeczka zdrowia psinki! Sumiennie prowadzona, z wykazem szczepień i odrobaczeń, z pieczątkami zjaw, u których suczka się leczyła na to i tamto…
           
Potem już idzie szybko.
Suczka trafia do schroniska, a policjanci z książeczką - do weterynarza.
Jak będzie wyglądał koniec tej historii? Możecie zgadywać trzy razy.

Parę miesięcy wcześniej. O poranku. Zima była. I śniegu zdrowo nasypało. I w tym śniegu siedział sobie husky. Husky w śniegu powinien być zadowolony. Jest przecież w swoim żywiole! Ale on akurat nie mógł tego żywiołu pokosztować, bo był na krótkiej smyczy przywiązany do płotu schroniska. Ktoś podszedł nocą, zrobił swoje i uciekł. Dziś pewnie by się coś takiego nie mogło przydarzyć, bo teraz mamy monitoring i pan stróż dokładnie widzi wszystko, co dzieje się wokół schroniskowego terenu. Jeśli akurat nie robi sobie herbaty. Albo jeśli nie śpi. Albo jeśli nie czyta „Traktatów” Barucha Spinozy. Albo…
No, ale stało się. Husky zamieszkał w schronisku, dostał jakieś imię, które zresztą zaraz okazało się niepotrzebne.
           
Bo oto nasza bezogoniasta poszła tego samego dnia na spacer z jednym owczarkiem i w śniegu znalazła książeczkę zdrowia psa rasy husky. Z opisu – wypisz, wymaluj ten porzucony. Miał na imię, jak się okazało, BlueBoy. I reagował na nie. Ustalenie właściciela nie było problemem. Nasi pojechali do niego i okazało się, że nie jest już on właścicielem psa. Parę miesięcy temu musiał się go pozbyć. Dał ogłoszenie w Internecie i znalazł się chętny. Nasi dostali jego adres i ruszyli na spotkanie z paskudem…
            Tyle, że na miejscu okazało się, że już go nie ma. Nie płacił czynszu i został eksmitowany parę dni wcześniej… Tak, owszem, mieszkał, i nawet ostatnio chodził z jakimś psem… Ale gdzie jest teraz?...
Jak się skończyła ta historia? Możecie zgadywać… Zresztą, po co! BlueBoy ma kolejnego właściciela. Tym razem trafił doskonale.

Z książeczką czy bez – na pewno nie zostanie porzucona Kika. Niepozorna, terierkowata i dość głośna psinka, pałętała się po niedalekiej wiosce, póki nie została przywieziona do nas. I niedługo potem do schroniska przyjechali bezogoniaści szukający psa na podwórko, do pilnowania nowopowstającego gospodarstwa agroturystycznego. Pies miał nie tyle bronić, co zawiadamiać szczekaniem, że ktoś nadchodzi. Do wyboru było sporo zwierzaków wystarczająco głośnych, by umarłego obudzić i chętnych do szczekania. Ale Kika jakoś szczególnie patrzyła w oczy przyjezdnym bezogoniastym i zdecydowali się na nią.
                       
Na nowym miejscu Kika szybko poczuła się jak u siebie i zaczęła wprowadzać swoje porządki. Żadne podwórko! Mieszkam w domu!... Dobrze, niech będzie…. Ale nie, drodzy państwo, nie w tym miejscu! Wolę tam! Proszę przenieść posłanie!... Dobrze, Kika, niech będzie!... Teraz w porządku! Aha, i dajcie mi znać, jak ktoś będzie przychodził, to się przywitam… Jak sobie życzysz, Kikunia!...
I tak zostało. A na etat stróża bezogoniaści będą musieli zatrudnić drugiego psa.

            Kociarze – wystąp! Teraz coś dla was. Jak chcecie dopieścić Wasze sierściuchy, to im od czasu do czasu zaserwujcie danie, którego przepis znajdziecie poniżej. Kotom – smacznego, a Wam – talentów kulinarnych!

 aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce



środa, 10 lipca 2013

TRAGIKOMEDIE



Nadeszło takie coś, co się nazywa sezonem ogórkowym. Czyli, zwyczajniej mówiąc, wakacje. Bezogoniaści dziennikarze twierdzą, że wtedy nic ważnego się nie dzieje, bo wszyscy na urlopach, więc im przychodzi pisać o głupotach. Albo głupoty. Nie wiem, czego więcej. U nas w schronisku, niezależnie od sezonu,  zawsze się coś ważnego dzieje, ale i głupotki czasem się trafiają. I psie, i bezogoniaste. I niekiedy całkiem śmieszne. W ostatnim roku zdarzyło się ich parę, na kilka postów wystarczy.
No to zaczynam!

Mieliśmy w schronisku psa terrorystę. Nazywał się Jumper. Ktoś go porzucił, ale pies nie zdążył jeszcze się zapuścić i wyglądał całkiem nieźle. I groźnie, przynajmniej według niektórych. A był młodym, obiecującym owczarkiem niemieckim.
                       
Wiosennego, niedzielnego poranka rozdzwonił się schroniskowy telefon. Jeden z mieszkańców dość odległej wsi alarmował, że groźny pies terroryzuje ludność lokalną. Naszym aż oczy wychodziły na wierzch, gdy słuchali, mniej jednak z przerażenia, a bardziej z niedowierzania. Ale nie zwlekali, tylko we dwóch wsiedli do samochodu i pognali na złamanie karku (i przepisów ruchu drogowego).
Dojeżdżając na miejsce zwolnili i zaczęli się rozglądać. Ano, znaleźli. Przy niedużym skwerku stał kościół. Przez przymknięte drzwi co chwilę wyglądał jakiś bezogoniasty, a potem cofał się i coś mówił do innych siedzących we wnętrzu świątyni.
A Jumper leżał kilkanaście kroków od wejścia i ich oblegał.
Jeden z naszych bezogoniastych wysiadł po cichu, a kierowca został w samochodzie. Ten, co wysiadł, ostrożnie otworzył tylne drzwi furgonetki, ubrał rękawice, wziął poskrom, otworzył klatkę i odwrócił się. Ale Jumper w międzyczasie zniknął. Nie było go ani z prawej, ani z lewej, na dzwonnicy wśród gołębi też nie. Co jest?!
Nasz bezogoniasty bezszelestnie obszedł samochód i spytał kierowcę, czy widział, gdzie schował się pies. A widział, widział!
Jumper siedział w szoferce, na siedzeniu pasażera i lizał kierowcę po rękach.
Dał sobie założyć obrożę, smycz i bez problemów przesiadł się do tyłu, do klatki. Nasz bezogoniasty krzyknął w kierunku kościoła, że zagrożenie minęło i odjechali, nie czekając na wyrazy wdzięczności uwolnionych, którzy bezładnym stadkiem zaczęli się wysypywać z kościoła.
A Jumper dzisiaj ma już swój dom i bardzo go sobie chwali.

Po jakimś czasie znów był telefon. Nasi ponownie ruszyli. Do innego miasta, gdzie też zalęgła się straszliwa bestia, wielgachna, która mordowała mniejsze pieski[1]. I złapać się nie dawała, choć lokalna miejska straż próbowała parę razy. Tym razem jednak strażnicy zaparli się: zobaczyli psa-mordercę jadąc ulicą na patrol i postanowili nie popuścić. Zadzwonili do naszych: niech przyjeżdżają, a oni w tym czasie będą bandytę śledzić. A wieści będą przekazywać telefonicznie.
Nasi jechali więc i w międzyczasie odbierali telefony: pies biegnie w kierunku przedmieścia… A po kwadransie: mamy go! Jak wjedziecie do miasta, to na drugim skrzyżowaniu skręćcie w prawo. Zobaczycie pogotowie, straż pożarną i nasz wóz – to tam!
Ooo, poważnie musiało być!
I było. Psi morderca biegł sobie ulicą, wywijał ogonem, architekturę miejską podziwiał i oznaczał, a strażnicy cichcem-milczkiem jechali za nim. Nie próbowali go łapać. Doświadczenie nauczyło ich, że to na nic – wymknie się. Niech ci ze schroniska próbują…
Skończyły się duże bloki, a zaczęły podmiejskie domki z ogrodami. Sto metrów, trzysta… Nagle pies przyspieszył i schował się za rogiem ulicy. Strażnicy też przyspieszyli, wyjechali zza rogu i widzą – nie ma zwierza! Gdzie on?! W ostatniej chwili spostrzegli. Wbiegł na jedno z podwórek. Zahamowali gwałtownie. Jadący za nimi samochód osobowy nie zdążył dać po hamulcach. Kierowca gwałtownie skręcił kierownicę i z trzaskiem wpadł na latarnię. Następny wóz skręcił w drugą stronę i ustawił się w poprzek drogi…. Potem wszystko poszło błyskawicznie. Z osobówki zaczęło coś wyciekać, pewnie paliwo. Strażnicy wyskoczyli z samochodu. Jeden rzucił się ku samochodowi osobowemu, drugi złapał za telefon, by zawiadomić służby o wypadku. Kierowca osobówki siedział za kierownicą i monotonnie powtarzał parę słów, głownie na „k” i „ch”, póki strażnik nie wyciągnął go przemocą i nie odprowadził na bok. Inne samochody próbowały się cofnąć i ominąć miejsce wypadku… Przestronnie się wokół zrobiło, wszyscy obawiali się, że samochód pod latarnią się zapali i wybuchnie… Na sygnale zajechało w końcu pogotowie i straż pożarna…
A pies-morderca siedział na środku podwórka i patrzył sobie, co bezogoniaści wyprawiają.
Strażnicy przypomnieli sobie i o nim. Przymknęli furtkę i uwięzili go na podwórzu. A potem skontaktowali się z jadącym samochodem ze schroniska…
Kiedy nasi zjawili się na miejscu, jeden z nich wziął obrożę, smycz i wszedł na podwórko. „Będzie żarł!” – ostrzegł lojalnie jeden ze strażników. Nasz bezogoniasty głową pokiwał, do psa podszedł, przywitał się, za uszami podrapał, obrożę założył, smycz wpiął i wyprowadził bandytę z podwórka. Strażnicy, kierowcy i paru okolicznych bezogoniastych patrzyli w niemym podziwie, jak nasi prowadzą psa do samochodu, ładują do klateczki i zamykają drzwi. „Na tyle…” – rzucił niedbale jeden z naszych…

W schronisku morderca dostał imię Nazar. I szybko znalazł sobie nowy dom. O ile nam wiadomo, morduje tylko swoich własnych bezogoniastych. Na spacerach. Bo lubi sobie ostro pobiegać, a oni, naiwni, próbują mu dorównać!
         

A teraz z innej beczki. Wieść całkiem niedawna. Poszła do nowego domu Persi.
           
Pisaliśmy już, że to suczka-rzadkość. Rasowa, z rodu jużaków, czyli owczarków południoworosyjskich. Aż dziw, że ktoś ją wywalił z domu, albo zgubił i nie szukał. Nie wiedział, co ma? W naszym województwie był dotąd tylko jeden zarejestrowany samiec tej rasy. I właśnie jego bezogoniaści zgłosili się do schroniska, gotowi adoptować Persi. Czemu nie? Lepiej nie mogło się złożyć. Persi swego rodaka poznała, zaakceptowała i zaczęli wspólne życie. Oby długie i szczęśliwe!



[1] Potem okazało się, że jednego nieszczęśliwie przygniotła w zabawie,  a drugi najadł się strachu, ale przeżył.

niedziela, 7 lipca 2013

WSI SPOKOJNA, WSI WESOŁA

Tyson leżał na boku z łapami wyciągniętymi sztywno przed siebie i pojękiwał. Aż się zlękłam:
- Tyson, co z tobą?
Spojrzał na mnie chmurnie i rzekł z emfazą:
- Jestem ranny!
Zlękłam się jeszcze bardziej:
- Gdzie, co, jak?
Z cierpiętniczą miną uniósł przednią łapę. Między palcami miał jakieś przecięcie. Z jękiem opuścił łapę.
- Jak to się stało?
- Na spacerze byłem. Po wysokiej trawie szedłem. I źdźbło dostało mi się między palce. Pociągnąłem nogą, a ono ciach – przecięło mi łapę do krwi… Teraz mi co chwilę czymś przemywają. Moooże się zagoi…
- Aha! To pewnie i pisać nie będziesz mógł?
Tyson z wyższością uniósł łeb.
- Cierpienie cierpieniem, a obowiązek obowiązkiem. Będę pisał! – stwierdził z mocą. I zaraz dodał: - Ale się nie wściekaj, jak będę robił więcej błędów! Rozumiesz – niepełnosprawność…
- Jasne, Tyson, nie obawiaj się!

W ubiegłym roku, gdzieś na początku, młody szczeniak, który był w schronisku tyle, co na kwarantannie, poszedł na wieś, na gospodarstwo. Chyba nawet imienia u nas nie dostał. A jeśli dostał, to już nikt nie pamięta, jakie. Zgodnie z umową miał być psem podwórzowym, ale nie uwiązanym do łańcucha.
No i całkiem niedawno jedna z naszych wolontariuszek przejeżdżała przez tę wieś i zauważyła psa na krótkim łańcuchu. Zawiadomiła schronisko, podała adres, nasi poszperali w dokumentach – to przecież nasz pies! No i pojechali z wizytą.
Psiak w międzyczasie urósł, zmężniał, ale najlepiej nie wyglądał. W dodatku ciasna kolczatka i niedługi łańcuch. Dlaczego? Bo ponoć ucieka i straszy wieś!... Ale zgodnie z umową nie miał być na łańcuchu! Trzeba mu zbudować kojec! I wykastrować, czego też państwo nie dopełniliście… A to go sobie zabierajcie w cholerę!... No i od słowa do słowa, pyskówka… Aż wreszcie stanęło na tym, że w podanym terminie postawią kojec, a kolczatka zniknie natychmiast!
W wyznaczonym czasie nasi pojechali powtórnie z wizytą. Kojec był, solidny, wysoki na dwa i pół metra, zbudowany z desek paletowych, ale pies świat z niego widział. Tyle, że dalej ciągnął za sobą łańcuch. Dlaczego?... Bo dalej ucieka!... Z takiego kojca? Chyba skrzydeł dostał!... Nie wiem, jak. Ale wieje!... Nasi obeszli kojec szukając jakiegoś podkopu, ale nic nie znaleźli. Żeby przeskoczyć górą – za mało miejsca na rozbieg. Wspinaczkę uprawiał, czy jak?...
Na łańcuch, proszę pana, nie możemy się zgodzić!... A niech te wasze fanaberie! Opuścić teren, natychmiast!... Dobrze, ale wpierw niech pan zdejmie psu łańcuch… Ani myślę! To nie mój pies, tylko żony, ona podpisywała umowę. Z nią gadajcie!... A żona gdzie?... W pracy… A kiedy wróci?... Nie wiem!...
I pan wszedł do domu i zatrzasnął drzwi. A żona nie odbiera telefonów…
Szykuje się kolejna wizyta. I niewykluczone, że pies znowu trafi do schroniska.

Poszedł Portos do przytulnego domu, jako towarzysz innego, mieszkającego już tam psiaka. Starsi bezogoniaści go adoptowali. Niezbyt dawno to było. I zapowiadało się różowo. Nasi nie spieszyli się z wizytą podopcyjną – tyle jest innych, trudniejszych przypadków…
           
A tymczasem w domu Portosa coś się porobiło. Przede wszystkim wylądował na podwórzu, przykuty do łańcucha. A później zmarł jego bezogoniasty. Wdowa nie chciała mieszkać sama, lecz postanowiła przenieść się do córki, do bloku. Dom natomiast sprzedać.
No i obie bezogoniaste przyszły do schroniska: oddajemy Portosa. Dlaczego?!... Córka: bo ja mam w domu kota, który psów nie lubi. Ja też nie. Małego psiaka oddaliśmy dobrym ludziom. Ale Portosa nikt nie chce. Kto weźmie do domu psa łańcuchowego?... Przecież sami państwo zrobili z niego, wbrew umowie, psa łańcuchowego!... No tak, ale rodzice nie potrafili sobie z nim poradzić… No, a pani? A ludzkie sumienie, humanitaryzm?... Co mi tu pani o humanitaryzmie?! Nie mój pies – nie moja sprawa. Nie chcę go i tyle!
Starsza bezogoniasta milczała…
Za miesiąc dom pójdzie w ręce innych bezogoniastych. Bez Portosa. On wróci do schroniska. Chyba, że w międzyczasie znajdzie się ktoś inny, gotów przygarnąć psa, któremu się nie powiodło…

Obiecuję, że następny wpis na blogu będzie weselszy. A na dziś dość. Jeszcze tylko mały przepis zamieszczę – drobiazg dla psich brzuchów, zwłaszcza na spacerach może się przydać…


 aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce


środa, 3 lipca 2013

WE DWÓJKĘ RAŹNIEJ, ALE I TAK STRASZNO!




No-i-co-Wy-na-to?
Pięćdziesiąt tysięcy wejść na naszego bloga pękło! A w czerwcu – ponad trzy tysiące sto kliknięć! Same rekordy! Aaaaale jesteśmy dumni!
To teraz Wy popatrzcie chwilę, a ja się będę puszyć![1]

         





A, prawda… No to wyobraźcie sobie, że się puszę.
Tylko że nie byłoby tych rekordów, gdyby nie Wy, PT Czytelnicy! No to bardzo Wam dziękujemy. Tak tu sobie wyliczamy, że blisko trzystu Was dwa razy w tygodniu, regularnie, siada i czyta to, co my tutaj skrobiemy. A jeszcze ze sto – dwieście osób robi to od czasu do czasu. Tyson liczył to pracowicie na pazurach, ale doszedł do dziewięciu i przerwał, tylko straszliwą minę zrobił. Zerkałam z boku i pytam, co jest. A on: Dalej nie mogę, pazurów nie starcza… Bo tym ostatnim liczę! Ja na to: To zmień pazur liczący!... Zmienił – i wszystko mu się poplątało. Popatrzył na mnie takim paskudnym wzrokiem, że natychmiast pokazałam mu, gdzie ma w programach akcesoria i kalkulator. Siadł twardo na zadzie i zaczął się uczyć, jak z tego korzystać.
A póki on się uczy, to Wy możecie zajrzeć do naszej biblioteki, gdzie wreszcie pojawił się drugi tom psich mitów. Tak wygląda:



                       
No, i wszystko, co dotąd publikowaliśmy w odcinkach na blogu, teraz możecie sobie ściągnąć w całości.
Jedziemy dalej:

            Z odleglejszego miasta przywieziono do schroniska Larka i Klarka. Dwa małe, miłe kundelki, każdy półtoraroczny… Siedziały tam sobie przed jedną ze szkół. Godzinę, dwie… Jeśli odchodziły, to tylko – by tak rzec – w krzaki na chwilę. No i ktoś je wypatrzył, zadzwonił i miejskie służby cap, zwierzaki za kłaki – i do schroniska.




Ale tutaj nasi zaczęli kombinować, bo coś im nie pasowało… Fotki Larka i Klarka wysłali do tej szkoły, sprzed której wzięto psy. Niech no uczniowie popatrzą – może znają te psiaki…
I znały! Zaraz na drugi dzień telefon od zapłakanej bezogoniastej. To jej zwierzęta. Codziennie odprowadzały i przyprowadzały ze szkoły dzieci tej bezogoniastej…
To ślicznie, że między ogoniastymi i bezogoniastymi szczeniaczkami kwitnie taka przyjaźń i przywiązanie! Ale niechby i najgłębsze były i najszczersze, to jednak psiaki samotnie nie powinny wałęsać się po ulicach! Różnie bywa – i nie zawsze kończy się parodniową wizytą w schronisku!
Pożegnana taką nauką bezogoniasta nazajutrz zabrała Larka i Klarka do domu.

Suczka-matka Lonka, czteroletnia i jej synek Szpak, roczniak. Znowu kundelki, znów nieduże. W schronisku od niedawna. Czekają na siostrę Szpaka. Ale czy się doczekają?

Żyły sobie w niewielkiej mieścinie niedaleko. U młodej bezogoniastej z dzieckiem i bratem. I ta bezogoniasta musiała się wyprowadzić, a brat wywalił psiaki na ulicę. Matkę z dwojgiem szczeniąt. Pałętały się czas jakiś po ulicy. Niedobrej, jak się wokół mówiło. I nadjechał jakiś smarkacz bezogoniasty samochodem, nie chciało mu się zahamować albo wyminąć szczeniaka-suczki i rąbnął ją. I odjechał. Widziała to starsza bezogoniasta. Zabrała ranną psinę z ulicy, poniosła do lokalnego zjawy. A przy okazji zadzwoniła do nas…
Nasi zabrali natychmiast całą trójkę. Lonka i Szpak wylądowały w kojcach tymczasowych, a ta mała u zjaw. Kiepsko to wyglądało: strzaskana miednica, poważnie uszkodzony kręgosłup. Szanse na przeżycie prawie żadne. Psina leżała bez ruchu i tylko dyszała spazmatycznie.
Wpierw zapadła decyzja, by uśpić i skrócić jej cierpienia. Ale nim dostała zastrzyk, zaczęła się ożywiać, próbowała wstawać… No to może jednak… Jeśli operacja udałaby się, czeka małą długie leczenie. Jego pierwsze tygodnie na pewno nie mogą przebiegać w schronisku – nie te warunki. Nasi ze zjawami pogadali i stanęło na tym, że po operacji mała zostanie tydzień w lecznicy na koszt schroniska i drugi tydzień – na koszt zjaw… Wtedy sytuacja powinna się wyjaśnić i zobaczymy, jak dalej będzie przebiegać leczenie…
            No i operacja się odbyła. Udała się – jest szansa, że suczka będzie chodzić… Teraz czekamy, jak przebiegnie rekonwalescencja…



[1] Tylko ja, bo Tyson nie chciał, skromny taki! Coś tam fuknął-warknął i wlazł do budy.