Oczami Bezdomnego Psa

środa, 30 października 2013

DWAJ ZZA MOSTU



Pierwsza witałam ich w schronisku, a teraz pierwsza witam ich za Mostem. To dobrze, gdy pies tu trafia i od razu znajduje kogoś znajomego, kogo spotkało wcześniej to samo. Raźniej m i nie czuje się zagubiony… Ale z tymi dwoma było trochę inaczej. Żadnego z nich nie poznałam, kiedy jeszcze mieszkałam w schronisku. Przyszli później. No więc znali mnie tylko w mojej obecnej postaci. W schronisku natomiast najlepiej znał ich Czaruś, stary zgredek. No to może niech on trochę o nich poszczeka…
                      
http://schronisko.avx.pl/akcja-sms/item/2229-czaru



Zacznę od tego drugiego. W ogóle to Majka głupoty pisze, że go znałem najlepiej. Jego to w ogóle nikt nie znał najlepiej. Ja z nim tylko trochę pomieszkałem w biurze i tyle…
Dobre miejsce sobie wybrał na szwendanie się, mały stary kundel. Obok skansenu za miastem. Pasował do tych wiekowych chałup. Czarny, zmierzwiony, z paskudnie krzywymi zębiskami, które zaraz na mnie wyszczerzył, jak tylko go tu przywieźli i mnie zobaczył. Słowa szczeknąć nie dał… Nazwali go Arbor.
http://schronisko.avx.pl/za-tczowym-mostem/item/2025-arbor
                       
Było wiadomo od razu, że zdrowy nie jest i że te dziesięć lat życia dały mu w kość. I że długo pewnie nie pociągnie. No to zamieszkał w biurze na te ostatnie tygodnie?... Miesiące?... Bezogoniaści zaczęli zbierać pieniądze na jego szczegółowe badania. Arbor słabł i miał coraz większe kłopoty z oddychaniem. I chudł. Początkowo chodził jeszcze na spacery, bo to akurat kochał robić. Tak zresztą, jak wszystko, co mógł robić z bezogoniastymi. Nie odstępował ich na krok… Oni go też hołubili. Ciasteczka wątróbkowe mu robili, bo prawie nie jadł, a w czymś przecież trzeba było podawać mu leki. (Przy okazji i mi coś skapnęło.)
Aż wreszcie pieniędzy nazbierało się tyle, ile potrzeba i zaczęto robić te szczegółowe badania. Ano, był rak z przerzutami. Chyba od płuc się zaczęło. Arbor wrócił z tych badań rozbity. I właściwie wychodził potem z biura tylko na siku. Pojechał raz jeszcze do lecznicy…
Na drugi dzień po badaniach nagle przewrócił się w biurze. Chciał piszczeć, ale zatykało go. No to tylko trząsł się cały. Nasi zaraz zapakowali go do samochodu i w te pędy do zjaw… Nie zdążyli…

Za to pierwszy to był mój prawdziwy przyjaciel, tylko dziwny trochę. Tak jakoś nie zawsze zwracał na mnie uwagę…
Wyłowili go kiedyś strażacy z bajora i przywieźli do schroniska. Mnie tu jeszcze wtedy nie było. Ale jak i ja tu trafiłem, to zamieszkałem w biurze, a tam był już Wik. 
http://schronisko.avx.pl/za-tczowym-mostem/item/1592-wik


              
  Taki jasny, śliczny i dosyć wiekowy. Wcale się na mnie nie darł, no, może trochę, z samego początku. Ale szybko przywykł. Czasem na mnie wpadał i wywalał, ale to nie była jego wina. Słabo widział i coś mu się w głowie robiło nie tak. Nieraz stawał i zamierał na długie minuty. A nieraz szedł, dochodził do schodów i leciał z nich na pysk, bo nie zauważył, że się korytarz skończył. Albo sikał tam, gdzie akurat stał i bywało, że się od razu kładł w to miejsce… Jak go bezogoniaści wołali, to przychodził, ale na inne komendy nie reagował.
Początkowo wszyscy myśleli, ze on z powodu wzroku tak. Ale szybko doszli do wniosku, że musi być inna przyczyna. Też rak, oczywiście. Tylko że taki w głowie, w móżdżku… Ale znowu trzeba było zrobić badania, te no… Majka, jakie to miały być badania?... Co?... Tysona nie spytam, bo on warczy na mnie… I głupi jest!... Że jak?... Aha, dzięki!... Tomograficzne.
No i bezogoniaści zbierali pieniądze, a Wik słabł. Tylne łapy zaczęły mu się rozjeżdżać i siadał na tyłek. I ani w te, ani we w te. Więcej by siedział niż chodził, gdyby bezogoniaści stale mu pomagali i podnosili.
No i wreszcie pojechał do lecznicy na to badanie. Miał tam spędzić wieczór i noc na obserwacji, a rano mieli go badać. Jak przyszli po niego, siedział, jak to on, na tyłku. I tylko łeb miał opuszczony. I nie oddychał…

niedziela, 27 października 2013

PECHOWY SZCZĘŚCIARZ, SZCZĘŚLIWY PECHOWIEC

Przyjechał do nas wielki i czarny, owczarkowaty mieszaniec i wszystkie psy patrzyły nań z respektem. Ale zaraz się zorientowały, ze jest wycofany, zamknięty w sobie, nieufny i wystraszony – cofał się przed bezogoniastymi, chował do budy. Musiał sporo przeżyć. Miał wtedy ze sześć lat, teraz jest dwa lata starszy…
Przywieźli go nasi z podmiejskiego osiedla i może to było jego szczęście, że trafił do schroniska, gdzie się nim zaopiekowano. Ale długo trwało, zanim się do bezogoniastych schroniskowych przekonał.
Dostał na imię Hedar.
         


A gdy nasi rozpoczęli akcję SMS-ów, zaraz trafił na listę psów szczególnie potrzebujących. Czas szedł, a on nie znajdował sobie domu. Fakt, wzorem urody nie jest, można się go przestraszyć, krzepę też ma, więc do każdego domu się nie nadaje. Ale z drugiej strony niewielu zaryzykowałoby wejście na podwórze, którego on by pilnował.
Aż tu pewnego dnia pojawił się w schronisku młody bezogoniasty i oznajmił, że chce adoptować Hedara. Że w jego domu zawsze były psy, że on sam uczył się w technikum weterynaryjnym. I los starych, niechcianych zwierząt bardzo go rusza… Miły był, sympatyczny, głos miał taki łapiący za serce, że zaraz się spodobał niektórym naszym bezogoniastym. A i mówił z pełnym przekonaniem. No i – co tu dużo szczekać – miał gadane!
Miał też siniaka pod okiem, ale co to komu właściwie przeszkadza? Zdarza się. Może trenował fikołki i sam się kopnął w oczodół? Albo stawał w obronie maltretowanego zwierzaka, chomika dajmy na to – i go pobili? Albo… Dużo może być takich albo…
No i Hedar poszedł do nowego domu. Bezogoniasty mieszkał w nim jako lokator, z jedną bezogoniastą. Na piętrze sobie mieszkali. W bloku. Pełnia szczęścia.
A po dwóch tygodniach Hedar trafił do lecznicy. Przywiózł go jego bezogoniasty. Co się stało? Pies wyszedł na balkon, coś go chyba zainteresowało na dole, przecisnął się przez pręty balkonowej balustrady i wypadł! Ot, pech…
Nie połamał się. Na szczęście. Ale długo leżał, nie podnosił się, sikać nie mógł… A myśmy tu zachodzili w głowę, jak taki duży pies przecisnął się przez te pręty… Nie mogliśmy z nim pogadać, bo był w klinice. A pewnie by wyjaśnił…
Wreszcie wydobrzał i właściciel odebrał go z rąk zjaw. I przeprowadził się, żeby psa nie narażać więcej na niebezpieczeństwo. Do innego domu, z podwórzem, też w mieście. Znowu minęło trochę czasu i schronisko otrzymało wiadomość, że jakiś pies od trzech dni włóczy się po ulicach. Nasi pojechali i przywieźli Hedara. Zaraz skontaktowali się z jego bezogoniastym. I okazało się, że Hedar łaził sobie po podwórzu, a niektórzy z lokatorów nie zamykali furtki. No to on korzystał i wychodził. Zwłaszcza, że niedaleko był warzywniak, którego właścicielka podrzucała mu, szczęściarzowi, różne smakołyki.  No to on żarł, połaził i wracał na swoje podwórko. Oczywiście, jeśli furtka była otwarta. I podczas takiej eskapady nasi go zwinęli. Pech.
No i teraz Hedar siedzi w schroniskowym biurze i czeka, aż jego bezogoniasty przeprowadzi się kolejny raz. W takie miejsce, z którego Hedar nie wypadnie, ani nie wymknie się na dokarmianie. A jak już ten bezogoniasty się przeprowadzi, to będzie najpierw wizyta przedadopcyjna naszych, a potem on do niego wróci…
Bezogoniaści mówią: do trzech razy sztuka. A my się zastanawiamy, czy za trzecim razem Hedar będzie miał szczęście, czy pecha. Jak duże szczęście, albo jak dużego pecha…

A teraz będzie o Cudnej. Żyła sobie na wsi z matką suczką. Ta matka swobodnie biegała sobie po drogach bezdrożach i brała latorośl ze sobą. Ale mała trochę za bardzo była swobodna. Co auto jechało, to chciała mu zaglądać między koła… Rowerom zresztą też… No i trafiła do schroniska. Na szczęście chyba, bo z jej szczeniakowymi skłonnościami niedługo by pożyła na wolności.
A od nas, już z imieniem, które naprawdę pasuje (sami się przekonajcie!) poszła na dom tymczasowy.
           


Tylko że w tym domu żyje już inny, starszy pies. I współżycie z młodziutką sunią nie bardzo mu odpowiada. I problem. Bo choć mała jest grzeczna – dla bezogoniastych – i nawet zbytnio nie rozrabia, to psa drażni. W sumie ani jedno, ani drugie nie jest szczęśliwe.
No więc potrzebny jest stały dom dla tej małej. Najlepiej taki, w którym byłaby jedynym psem. Będzie z niej pociecha, bo to inteligentna smarkata. No i urodziwa, więc czego chcieć więcej.
A w ogóle to więcej możecie się o niej dowiedzieć na stronie schroniska. Tam jest opisana, tak dokładnie, jak rzadko który pies. Bo to naprawdę nie byle jaka suczka! I zasługuje na jeszcze więcej szczęścia!


środa, 23 października 2013

TOFFIN



            Właśnie zabierałam się z Tysonem do pisania tego posta, kiedy w schronisku coś się wydarzyło. Noc, ciemno, prawie wszystkie psy śpią pochowane po budach, a tu nagle… Gdybym miała jeszcze sierść, to by mi się zjeżyła na karku. Bo chociaż stara, udomowiona w zasadzie przez wieloletnie życie wśród bezogoniastych w schronisku, to przecież stare atawizmy we mnie drzemią i czekają tylko na stosowną chwilę… A to, co usłyszałam, obudziło we mnie instynkt łowcy. We mnie, w psim duchu! To co dopiero szczekać o Tysonie! Natychmiast się zjeżył, zaskowyczał i wyprężył ogon.
            Tkwiliśmy dłuższą chwilę nieruchomo, chociaż dźwięk już się nie powtórzył. Potem Tyson warknął:
- Na co czekasz? Leć, zobacz!
Poleciałam. Nawet nie musiałam szukać długo, bo od razu wiedziałam, skąd dochodził ten dźwięk. I rzeczywiście. Stara głupia suka leżała pośrodku kojca i żarła coś łapczywie. A z tego, co żarła, zostały już właściwie tylko łapki, chyba wątroba i kawałki skóry z kolcami….
- I po coś to zrobiła, ciemna maso? – spytałam. – Nie mogłaś się powstrzymać?
Próbowała się stawiać:
- A bo wlazło mi paskudztwo do kojca i od razu do miski. Ale ja nie spałam…
- Zbiedniałabyś, jakby ci zwierzę trochę chrupek zżarło. Sama przecież nie dojadłaś, miałaś dość. A rano byś dostała kolejną porcję!
- Co moje, to tego bronię!
- I żresz wtedy wszystko, co podleci? Mało miałaś kłopotów z żołądkiem? A chcesz, żeby cię adoptowali? Taką agresywną?
- Są tacy bezogoniaści, co to lubią!
- Pewnie! Jeden taki cię już kiedyś wziął. I co? I znów tu trafiłaś!
- No bo on…
- Co on?
- … Nic.
Siedziałyśmy długo nad resztką tego czegoś. I tak sobie rozmyślałyśmy niewesoło. W końcu ona się odezwała:
- Napiszesz o tym?
- Napiszę.
- To nie pokazuj mojej fotki, co?
- Pewnie, że nie pokażę... Wracam do Tysona.

Toffin, póki był w schronisku, sprawiał problemy. Nie to, że agresywny, zły, niemiły, nie. Ale całkowicie wycofany. Na tym blogu już była o nim nieraz mowa.
           
Siedział w kojcu z siostrą, z Melisą i gdyby nie ona, to może wcale nie wyłaziłby z budy. Przy niej czuł się pewniej. A ona była jak najbardziej spoufalona z bezogoniastymi.


       

Tylko że ona znalazła sobie dom, a Toffin został. To jeden, to drugi bezogoniasty czy bezogoniasta brali go na kieł i próbowali socjalizować. Bez większych skutków. Niektórym nie wystarczało cierpliwości. Inni – gdy już osiągnęli pewne wyniki – rezygnowali z działań w wolontariacie. Pod tym względem psiak nie miał szczęścia. No i żył sobie tak w schronisku rok i drugi. Prawie cały czas w kojcu, bo na spacery trzeba go było wyciągać dosłownie na siłę.
Ale wreszcie trafiła się bezogoniasta, której po pewnym  czasie zaufał. Jak to gadają bezogoniaści, ma dziewczyna rękę do psów. I nie trwało długo, a wzięła go na dom tymczasowy. Miała tam już jedną schroniskową suczkę, Astę. Wziętą od nas już dawno, więc słabo ją pamiętamy – taka sobie dość duża w typie labradora.. a może owczarka… a może… No w każdym razie to łagodna i pogodna suczka. I Toffin zaczął z nią razem mieszkać. Może jakoś przypominała mu Melisę, może nie, ale w każdym razie dogadali się. I on się teraz od niej uczy, jak żyć z bezogoniastymi i nie pozwolić, by weszli psu na łeb.
Oto osiągi Toffina:
Gazety służą do rozszarpywania. Ciuchy też – przynajmniej jak są w zasięgu kłów. Tu bezogoniaści szybko się zorientowali  i zabrali psu ten powód do radości.
Kable smakują może nie najbardziej, ale szczęki na nich ćwiczyć można. (A jak bezogoniastym nie odpowiada, to niech zrobią w domu remont i pochowają te kable w ścianach, o!).
Firanki – czemu to właściwie służy? Jak nagle wiatr zawieje i toto zaczyna faflować, każdy pies się przestraszy! Więc na wszelki wypadek trzeba się trzymać z daleka.
Dom to nie kojec – w nim się nie załatwia! To Toffin chwycił od razu.
Schody – jeszcze jeden wynalazek bez sensu. Początkowo Toffin siadał i ani w te, ani we wte. Ale zobaczył, że Asta łazi po tych garbach i zaczął sam próbować. Idzie coraz lepiej. Asta patrzy na niego ze szczytu schodów i cierpliwie czeka, aż Toffin do niej dołączy.
Winda – coś podejrzanego. Ale skoro Asta się nie boi…
Siadanie bezogoniastym na kolanach. Komu to potrzebne? Takie spoufalanie się? No, ale skoro bezogoniastym zależy… I Toffin robi łaskę.
Spacery, czyli sam miodzio! Są właśni bezogoniaści, jest Asta, więc inne dwunogi i czworonogi się nie liczą. Ogon w górę i do przodu! (Ale ja głupi byłem, że nie chciałem korzystać w schronisku!)
No właśnie, schronisko. Niedawno Toffin wraz z Astą odwiedzili nas tutaj. Szybko przeleźli między wiatami i pognali na wybieg. Asta mniej chętnie – jakby straciła tu pewność siebie, wolała trzymać się swojej bezogoniastej. Ale Toffin korzystał z rozkoszy otwartej przestrzeni bez skrępowania i strachu. Pomyśleć, że kiedyś na wybiegu stawał jak słup i zamierał! No, ale teraz on już jest domowy. I z tego, co wiemy, pobyt tymczasowy zamieni na pobyt stały.
Zasłużył!

niedziela, 20 października 2013

FOKUS – POKUS (CAŁE MNÓSTWO!)




Szalone to były dni!... Pewnie wiecie, że jest w naszym mieście takie centrum handlowe „Focus”. To centrum miało niedawno urodziny i przyszło tam wtedy wielu bezogoniastych. Żeby świętować. Mnie akurat nie było. Byłam na naszej imprezie w parku. A potem „Focus” zrobił imprezę dla naszego schroniska. Tam to akurat byłam! I słyszałam, że na tej naszej imprezie było więcej bezogoniastych niż na tamtych urodzinach! No to się zdziwiłam! Bo wiem, że bezogoniaści na urodzinach podają zawsze torty do jedzenia. I do picia to, od czego dostają potem krowich oczu! I ciągną do tego wszystkiego, jak psiaki do wątróbki. A na naszej imprezie mogli skosztować chyba tylko chrupek! I wody się napić! A mimo to przyszli. Tłumnie! To chyba znaczy, że lubią zwierzęta!
Okazało się, że rzeczywiście lubią. W czasie tej imprezy podarowali naszemu schronisku ponad tonę karmy dla zwierzaków! A poza tym jeszcze kołdry, koce, poduszki, zabawki i inne różności. Bezogoniaści kupowali to w tym „Focusie” i składali w specjalne pojemniki. Nigdy jeszcze, jak pamiętam, za jednym razem nie obdarowano schroniska tak bardzo! W zamian odwiedzający galerię mogli obejrzeć sobie pokazy tresury psów, mogli popatrzeć, jak się psy strzyże i w ogóle pielęgnuje, mogli spotkać się z naszymi schroniskowymi lokatorami, posłuchać opowieści o nich i pooglądać fotografie mieszkańców schroniska.

           
Ale to jeszcze nie wszystko! Zdarzyła się rzecz jeszcze ważniejsza! W czasie tej imprezy nasi opowiadali odwiedzającym o schronisku i o psach, szczególnie o naszych najstarszych, o SMS-ach, czyli Szukających Miłości Staruszkach. I co? Zaraz po imprezie, w parę dni, trzy SMS-y znalazły sobie domy! Po latach spędzonych w schronisku wreszcie trafiły pod własne dachy! A o następnych staruszków bezogoniaści dopytują się telefonicznie!
To chyba jakaś fokusowa magia zadziałała, bo nigdy jeszcze nie było takiego zainteresowania najstarszymi psami! Wyglądało to tak… Tyson, nie rozglądaj się, pisz!

Najpierw na niedaleką wieś poszła Klusia. Była w „Focusie”, reprezentowała nasze schronisko. Przygarnęli ją potem niestarzy bezogoniaści mieszkający z dzieckiem i dziadkiem w dużym domu pod lasem. Suczka będzie miała swoje posłanie w piwniczce pod kaloryferem, a całe dnie będzie sobie latała po obszernym podwórzu i chodziła na spacery po polach i łąkach, bo tych w okolicy nie brakuje. Jej nowym bezogoniastym przysługiwała wyprawka: posłanie, miski, obroża, smycz, zapas karmy dla staruszki – ale nie wzięli nic. Sami wszystko wcześniej kupili i powiedzieli, że te gratisy przydadzą się jeszcze innym psom!
          

Należała się Klusi taka odmiana! Siedem lat spędziła w schronisku. A trafiła tu z ulicy. Błąkała się głodna i wycieńczona, z ropiejącą raną po łańcuchu na szyi. Tutaj szybko doszła do siebie. A rozmiarami samą siebie nawet przeszła. Mimo paskudnych przeżyć nie zniechęciła się do bezogoniastych, przeciwnie, cały czas garnęła się do nich. Trudno było o milszego psa. I bardziej chętnego. Tulić się chciała, spacerować chciała, uczyć się chciała, bawić się chciała… Tylko schudnąć nie chciała jakoś. A trochę by się przydało. Może teraz, w nowym domu, gdy będzie miała więcej ruchu, wysmukleje.

Zaraz potem na swoje poszedł Cyprys. Ni to terier, ni to labrador… Od czterech lat siedział w schronisku, czyli spędził w nim dokładnie połowę życia. Nie poszczęściło mu się, choć miał wcześniej swoich własnych bezogoniastych i własny dom. Niestety, zagustował w drobiu i nijak nie szło go przekonać, że to gdaczące na podwórzu nie jest do zżerania, tylko do znoszenia jaj. I przez to trafił do nas.
          

Ale poza tym jest to spokojny, ułożony pies – do rany przyłóż. Z całą resztą świata chce żyć w zgodzie. Może nawet jest za bardzo spolegliwy. I ten spokój i uległość o mało nie stały się przyczyną, by dalej był psem bezdomnym, schroniskowym. Bezogoniaści, którzy postanowili go adoptować, mają już bowiem jednego psa, dominanta, który też jakiś czas temu został wzięty ze schroniska. Były obawy, że ten starszy pies nie zaakceptuje Cyprysa. Trzeba było paru prób. Bezogoniaści przyjeżdżali parę razy do schroniska ze swoim psem, przywieźli też z sobą psiego behawiorystę. Chodzili na spacery z obu psami, które poznawały się ze sobą. I jakoś obeszło się bez awantur. Pełna harmonia. No więc po paru dniach Cyprys szczeknął nam raźno na pożegnanie i pojechał do nowego domu.

No i wreszcie Fazi, kolejny SMS, od trzech lat w schronisku. Ma teraz pewnie z siedem, osiem lat, a w rodowodzie przedstawicieli owczarków niemieckich i husky. Ciekawa mieszanka. No i oka nie ma. Ale radzi sobie świetnie. Należał do tych psów, które najczęściej reprezentowały schronisko na zewnątrz, przywykł więc do chodzenia pośród tłumów bezogoniastych. I wstydu nam nie przynosił. Jest dobrze ułożony. Na spacerach nieraz spuszczano go ze smyczy, a on wracał na każde zawołanie. Pieszczoch kochający dzieci, aportowanie, gonitwy i świetnie dogadujący się z innymi psami.
           
Do schroniska zadzwoniła bezogoniasta pytając o najbardziej potrzebującego psa. Potem przyszła do nas sama i obejrzała zwierzaki. Fazi spodobał się jej i nic dziwnego, to jeden z najładniejszych psów w schronisku. Ale były obawy, czy zaaprobuje suczkę, która już wcześniej zamieszkała w domu bezogoniastej i jak spodoba mu się inna lokatorka – fretka. Trzeba było to sprawdzić. Jedna z naszych bezogoniastych pojechała więc z Fazim do domu, w którym pies ewentualnie zamieszkałby. I problemów nie było. Z suczką Fazi obchodził się nadzwyczaj szarmancko, a na to małe, szczurowate, prawie nie zwrócił uwagi, ot, tyle tylko, by nie nadepnąć przypadkiem… No więc został. I w tym przypadku należne Faziemu gratisy pozostały w schronisku.

Być może na swoje śmieci trafi także George. Przyszła do niego jedna bezogoniasta, która usłyszała o nim w „Focusie” i widziała tam jego zdjęcie. Pospacerowali razem, poznali się, ale George to pies specyficzny, jedno spotkanie nie wystarczy. Będą więc następne. Póki co jednak wszystko wygląda obiecująco!
         


Czyli jedna impreza w handlowym centrum – i tyle dobra! Naszym psim zdaniem ten „Focus” mógłby obchodzić urodziny co miesiąc a zaraz potem robić imprezy dla schroniska…
Ech, rozmarzyłam się…
Zobaczymy, jak to dalej będzie. A na razie „Focusowi” dziękujemy baaardzo! Hau!



środa, 16 października 2013

Z PROBLEMAMI



Jak tu do nas trafił, to nawet nie zdążyliśmy z nim dobrze pogadać. Dowiedzieliśmy się, że będzie nosił imię Bejl – i tyle. Większość z nas nawet nie widziała go na oczy. Był telefon, nasi pojechali, przywieźli, zamknęli w kojcu interwencyjnym… Zaczął kwarantannę.
                       
I szybko zgłosiły się po niego dwie bezogoniaste, takie… klasyczne, chciałoby się szczeknąć. Nic nadzwyczajnego, ale miłe. Pies im zginął, przyszły szukać – znalazły, chcą odebrać. No to nasi bezogoniaści poprosili którąś z nich o dowód osobisty. I zaczęły się problemy.
A po co wam dowód?... Bo musimy wiedzieć, komu oddajemy psa… Ale on nie nasz osobiście… No to czyj?... A firmowy!... Z jakiej firmy?... Nooo, tam u nas jest wiele firm… A panie konkretnie z jakiej?... Nooo, nie powiemy… Dlaczego?...
Bezogoniaste popatrzyły na siebie, pokręciły się na krzesłach i w końcu jedna mówi, że ten pies – Bejl, znaczy – po prostu został podrzucony przez płot na podwórze, wokół którego mieszczą się różne formy. No i został. Przy budzie. Raz ci, raz tamci go dokarmiali. Aż uciekł… No to poszukali dokoła, a potem przyszli do schroniska.
Nasi: A dlaczego panie właśnie przyszły, a nie kto inny?... One: Bo przyzwyczaiłyśmy się do zwierzaka. Tak jakoś… Ale jak tu się legitymować trzeba, jakieś papiery podpisywać, to my go nie weźmiemy… To może, pozwólcie panie, porozmawiamy z waszym szefem… O nie! To pewnie zaraz ten pies będzie do naszej firmy przypisany, trzeba będzie odpowiadać, szczepienia jakieś i bógwico!... Ano, trzeba będzie, rzeczywiście. Skoro pies jest u was już tyle czasu… No właśnie, szef się nie zgodzi!... Może jednak?. Przecież to pieniądze niewielkie, pies dotąd wam służył, pilnował, to pewnie zapracował sobie na taki mały wydatek, nie sądzicie panie?...
Bezogoniaste wahały się jeszcze trochę, ale w końcu podały swoje dane i zabrały psa. A co tam, stwierdziły, przecież szef nas nie zje!
No i Bejl wrócił na stare śmieci. I dobrze mu. A szef rzeczywiście woli odżywiać się czymś innym.

- O matko suczko, Tyson! Przecież miałam odwiedzić Toffina! Tyle razy mu obiecywałam i zapomniałam!... Słuchaj, to ja lecę, a ty dalej pisz sam tego posta. Tylko wiesz…
- Wiem, wiem… Sprawdzisz, jak wrócisz! Leć sobie! I pozdrów go, popaprańca!
- Pewnie, że pozdrowię!

O rodziców trzeba dbać. Już tak kiedyś pisaliśmy. I znów piszemy. Była sobie stara mama bezogoniasta. Miała psa. I poszła do szpitala. A pies poszedł do jej syna. Pod opiekę. Mama się wyleczyła i miała wracać do domu. A syn o nią zatroszczył się: zadzwonił do schroniska – chcę oddać psa matki, bo ona się już nim nie będzie mogła opiekować.
No to nasi tłumaczą, jak zwykle: schronisko jest dla zwierząt bezdomnych, a nie takich, co mają dom… To nie weźmiecie?... Możemy pomóc w szukaniu nowego domu… To mam wywalić?... No to wtedy popełni pan przestępstwo. A mama w ogóle wie, że chce pan oddać jej psa? Zgadza się na to?... A co to ma do rzeczy? To nasza sprawa, rodzinna!...
I jeszcze było sporo gadania. W końcu bezogoniasty syn dał się namówić na wizytę w schronisku. Przyszedł. Znów rozmowy. Stanęło na tym, że pan wykastruje psa, da go do hoteliku na parę dni. Żeby się wzmocnił po zabiegu. (Bo trzymać go w domu nie chciał ani chwili dłużej!). Potem pies trafi do nas. W międzyczasie zacznie się wspólne – nasze i tego bezogoniastego – szukanie domu dla psa. Za jego pobyt w schronisku, dopóki tego domu nie znajdzie, pan będzie płacił ustaloną kwotę…
Pan zgodnie głową pokiwał, przytaknął i poszedł. A na drugi dzień zadzwonił Bardzo Ważny Urzędnik i Bardzo Ważnym Urzędniczym Głosem oznajmił, że mamy psa przyjąć. Z powodu!... No cóż. Naszej głównej bezogoniastej nie było akurat. A ci, którzy byli, mieli respekt przed Ważnym Urzędniczym Głosem. I gdy po godzinie przyszedł tamten bezogoniasty, psa przyjęli.
No cóż. Z Ważnym Urzędniczym Głosem trzeba się liczyć. A z tym, że pies ma Ważny Życiowy Problem – widocznie już mniej…
A właśnie! I ja zapomniałem. Miałem z nim poszczekać, bo siedzi niedaleko…
Barry!... Słyszysz mnie?...

niedziela, 13 października 2013

W PRZERWIE POMIĘDZY…



Dzieje się. Od imprezy do imprezy. Od promocji, do promocji. Najpierw „Z psami pod palmami” z amfiteatrem, teraz ten no… Fokus, czy jak mu tam… A potem zaraz biblioteka. A to, zdaje się, jeszcze nie wszystko.
Bezogoniaści latają i robią po godzinach, no bo to wszystko trzeba zorganizować. Psy też, bo przecież reprezentują schronisko na imprezach…
We łbach już się wszystkim kręci… Chociaż na chwilę trzeba się wyrwać z tego kociokwiku i uspokoić.
No to dzisiaj nie będzie niczego o tych imprezach ani o schronisku. Podamy sobie (i Wam) coś na uspokojenie. Powiedzmy, że na uspokojenie…
Właśnie kończymy, siedząc po nocach, redagowanie powieści, którą napisał nieodżałowany Owczak. Pamiętacie? W przeszłym roku prezentowaliśmy Wam pierwszą część tej opowieści o psim detektywie, pudlu Herlacku i jamniku Kingu. Kryminał to był. (Jest w naszej bibliotece, jakby kto pytał.) A druga część jest… Nie, wszystkiego nie zdradzę – sami się domyślcie. Żebyście nabrali smaku na lekturę, poczytajcie sobie sam początek:






WISI NAD NAMI KATASTROFA
ale
NIEKTÓRYM TO WISI

Napisał
Kundel Owczak

    Motto:
    Silmariliony, Solarisy
    Północą wsyp do wielkiej misy
    I zmieszaj z sobą…
        Wilk Gene

Prolog

            Kiedy to się skończy?! Rozpłaszczony jak naleśnik kurczowo wbijałem pazury w szorstkie, surowe płótno. Kątem oka zerknąłem na Kinga. Też ledwo się trzymał. Łeb wtulił w przednie łapy, widziałem jego jedno oko pełne przerażenia. Ogon powiewał mu z tyłu tak, jakby za chwilę miał odlecieć. Mój również miał ochotę przerwać naszą dotychczasową nierozłączność. Kiedy!... To!... Się!... Skończy?!...

            Niepokoić się zaczęliśmy właściwie dopiero wtedy, gdy zaczął narastać huk. Przedtem wszystko wyglądało jak należy. Siedzieliśmy z Kingiem pod wiatą, w moim biurze znaczy, zajęci rozpracowywaniem zdobytego dowodu zbrodni – wieprzowej kości. On z jednej strony, ja z drugiej, łeb naprzeciw łba. Świnia zginęła niedawno, szpik w kości jeszcze nie wysechł, był świeżutki. Pychota! Między gryzami iskaliśmy się ze smakiem. Bezogoniaści co prawda kręcili się niespokojnie, wywrzaskiwali coś do siebie, nosili różne przedmioty w tę i nazad, te ich skrzynki gadające ryczały na cały głos, samochodów też jakby więcej jeździło… Póki na nas nie zwracali uwagi, niechby sobie robili, co wola. Nie nasza sprawa!
            W przerwach między jednym gryzem a drugim tłumaczyłem niespiesznie Kingowi zasady poruszania się po ulicach tak, by nie wpaść pod auto. Krótko tu mieszkał, gubił się w mieście, przytłaczały go nieznane wonie. Robił, co mógł, by jak najszybciej opanować całą konieczną tutaj wiedzę, by nie jeść mojego żarcia za darmo, by wreszcie zacząć mi pomagać w robocie. Starał się, nie powiem. Jak na jamnika, szło mu całkiem nieźle. 
            I właśnie wtedy posłyszeliśmy ten dźwięk. Może nawet nie dźwięk… Z początku to były wibracje, odczuwane aż gdzieś głęboko w trzewiach.
            - W brzuchu mi burczy – burknął King.       
            - Nie tylko tobie! Coś się porobiło dziwnego. Zawsze za sklepem mięsnym czekała na mnie micha z żarciem, a od trzech dni – nic! Pochorowali się?
            - Pójdziemy sprawdzić?
            - Poczekamy do wieczora. Teraz za dużo bezogoniastych się kręci. Jak wściekli latają.
            - To co, drzemka?
            - Mądrze gadasz, jamniku!
            Głód najlepiej przespać. Zamknąłem oczy i dość szybko zasnąłem. I przyśniło mi się. Jakiś potężny szczurokotopies stał nade mną i ryczał. Coraz głośniej! Rozwierała się jego ogromna paszcza i smrodliwy oddech uderzał mnie w pysk. Zatkałem uszy łapami, ale wtedy poczułem, że mnie trąca coraz mocniej, a potem gryzie! Obudziłem się, a szczurokotopies razem ze mną – bo dalej słyszałem wrzask i czułem poszturchiwanie.
            - Hej, zbudź się! Słyszysz? – szczekanie. To King szarpał mnie łapami i gryzł. Ale to nie on ryczał.
            - Co?.. Co to?... – wymamrotałem nieprzytomnie.
            - Tu w mieście zawsze tak ryczy? I rozjaśnia się, zamiast ciemnieć wieczorem?
            Oprzytomniałem. Pod dach wiaty rzeczywiście wlewała się dziwna, zimna, srebrna poświata. Zerwałem się na nogi i wylazłem na zewnątrz. Ryk potężniał. Zerknąłem w górę i zamarłem. Po niebie, wysoko, leciał szybko jak błyskawica wielki ogon pudla. Taki, wiecie, z ufryzowanym pomponem na końcu. Tylko że leciał tym pomponem do przodu, a przód, to znaczy w tym przypadku – tył, szybował za nim chwiejąc się na wszystkie strony. I cały ten ogon zionął płomieniami!
            Widziałem to zaledwie przez ułamek sekundy, bo musiałem zamknąć oczy – oślepiła mnie ta przeraźliwa jasność. Ale gdy tylko świetliste kręgi przestały mi krążyć pod powiekami, natychmiast znów zerknąłem. Ogon mknął ku północy i coraz bardziej zbliżał się do horyzontu. Poczułem, jak kudły jeżą mi się na grzbiecie. Nawet pchły na nim zamarły!
            King wyszedł za mną i teraz stał przytulony do mojego boku. Trząsł się.
            - Co teraz będzie? - wrzasnął
            - Nie mam pojęcia… - odpowiedziałem, ale nie wiem, czy usłyszał.
            Znów zerknąłem na niebo. Ogon pudla zniknął za dachami domów otaczających nasze podwórze. Ich cienie wydłużyły się dziwnie drżące i zamazane jakieś. Ryk nie ustawał i chyba nawet wzmógł się jeszcze.
            Jamnik przysunął pysk do mego ucha tak, że łaskotał mnie jego oddech.
            - To co robimy?
            - Do biura! – zarządziłem.
            Wróciliśmy pod wiatę.
            Od tej pory już nic nie pamiętam po kolei. Może najpierw był huk uderzenia, potężniejszy niż dotychczasowy ryk, może najpierw zatrzęsła się ziemia, a może runął wicher… Tyle wiem, że w pewnej chwili zawyłem:
            - Pod materac!
            Wleźliśmy tam obaj, a wtedy pod wysłużony materac wdarło się gorące powietrze i zaczęło go unosić, aż stanął dęba. Wpiłem się w niego pazurami, King zrobił to samo i próbowaliśmy się znów nim nakryć. Na próżno! Materac przekręcił się i zamiast pod spodem – znaleźliśmy się na nim. Wyła wichura i poczuliśmy, że materac wraz z nami unosi się w powietrze i leci przed siebie, coraz wyżej.
            Nie uderzyliśmy w domy tylko dlatego, że już ich nie było. Przemknęliśmy nad ruinami, a gdy spojrzałem w dół spostrzegłem, że całe miasto leży w gruzach. Potężna chmura pyłu uniosła się w górę i zaczęła nas gonić, gdy rozpaczliwie uczepieni szorstkiego obicia materaca lecieliśmy w niezbadaną przyszłość…

środa, 9 października 2013

JEDNA NIEZWYCZAJNA BEZOGONIASTA


- Tyson, czemu bezogoniaści tak się kłócą?
- Nie kłócą się, tylko dyskutują – mruknął Tyson z godnością i spróbował się ugryźć w ogon.
- Jak zwał, tak zwał! O co im chodzi?
- Jakiegoś maila dostali – warknął i znów spróbował się ugryźć, tym razem wykręcając się w drugą stronę.
- A bo to mało maili przychodzi do schroniska? Co w tym akurat było takiego szczególnego?
- Nie wiem – i tu wykonał kolejną próbę odgryzienia sobie ogona.
- Przestań się wiercić, amstafie! Rzep ci się przyczepił?
- Nie. To gimnastyka. Dawno nie byłem na spacerze i zastałem się.
- No dobrze, ale na chwilę przestań i szczekaj jak pies, szczegółowo. Naprawdę nie wiesz, o co w tym mailu chodziło?
- Ano, nie wiem. Ktoś chce pomagać, a nasi nie chcą przyjąć tej pomocy… Jakoś tak, zdaje się.
- Coooo? Pomocy nie chcą przyjąć? Nie przesłyszałeś się?
- Oj, Majka, dałabyś spokój. Leć sama do biura i posłuchaj, zamiast przeszkadzać. Tobie już kondycja niepotrzebna, ale mnie tak.
Odwrócił się i wskoczył na budę. Potem zeskoczył. I wskoczył. I zeskoczył. I…
Przeniosłam się do biura. A tam bezogoniaści dyskutowali. I jedni byli oburzeni, a drudzy się śmiali. A jeszcze inni kręcili głowami. Zanim zdążyłam się zorientować, o co chodzi, nasz bezogoniasty, ten od komputerów, zdenerwował się i krzyknął, żeby wreszcie ustalić, co ma odpowiedzieć na tego maila. No to inni jeszcze trochę pogadali i ustalili, że trzeba bezogoniastej, co napisała maila, podziękować i pomocy nie przyjąć, bo to byłoby nieetyczne. I zaproponować jej, żeby raczej zgłosiła się do wolontariatu, bo psy przede wszystkim potrzebują kontaktu z człowiekiem, a schronisko cierpi na brak wolontariuszy. Albo niech jakieś zwierzę adoptuje wirtualnie. Albo niech wpłaci pieniądze na którąś z naszych akcji, na przykład na „Zbiórkę na Burka”…
No i nasz bezogoniasty pisał, a ja zerkałam na ekran i kawałki tego dyskusyjnego maila udało mi się przeczytać. Taki był:

Witam serdecznie :)
Chciałabym dać WAM, zwierzakom... coś od siebie. Wiem, największym szczęściem jest nowy, dobry dom, ale ja go dać niestety nie mogę. Wynajmuję tutaj mieszkanie, sama jestem "znajdą" z daleka, ale pokochałam Zieloną Górę, a zwierzęta kocham i szanuję od zawsze...
[…] jestem bardzo sercem z WAMI. Z tym, co robicie dla zwierząt, bo czasem, bo... często zwierzę jest bliższe niż człowiek.
[…]
Taki mam pomysł, aby każdy z odwiedzających mnie klientów przyniósł ze sobą karmę, albo koce, albo choćby stare ręczniki. Może smycze z obrożami… Wszystko to na rzecz schroniska w Zielonej Górze. […] Tutaj dobre chęci się liczą!! Nie będę szacować  wartości przekazanych „darów” – KAŻDY, kto przyniesie cokolwiek dla zwierząt - z poniższej listy - zostanie obdarowany RABATEM (30zł) na usługi w moim wykonaniu.
- co najmniej puszka karmy dla psów lub kotów;
- materiały: stara pościel, ręczniki, koce
- Akcesoria: smycze, obroże, kagańce, szelki dla psów lub kotów.
[…]
Mam nadzieję, że poprzecie mą inicjatywę. Jeśli tak, to pomożecie i mnie... poczuć się może troszkę lepszym człowiekiem...
[…]

Było tam jeszcze więcej, ale albo nie zdążyłam przeczytać, albo nie zrozumiałam… I w ogóle nie rozumiałam, o co chodzi. Bezogoniasta chce pomagać. Jak jej klient przyniesie coś dla psów, dostanie rabat. Co to rabat, to akurat wiem: nasi, jak coś dla nas kupują w sklepach czy hurtowniach, to wszędzie starają się o rabaty… A ta bezogoniasta? Jak daje rabaty, to chyba też ma sklep jakiś… No to czemu nie przyjąć pomocy od właścicielki sklepu?
Przeniosłam się między wiaty poszczekać z innymi psami. Przekazałam im treść maila i pytam, co one na to. Gorm, który w schronisku jest od niedawna, zaskoczył mnie przenikliwością.
           
Pomyślał, ogonem machnął i warknął:
- Wiesz, Majka, jak ta bezogoniasta chce dawać rabaty na swoje USŁUGI, to ona nie ma sklepu. Raczej jakiś zakład usługowy. Może jest zjawą, tak jak ci nasi i robi usługi medyczne… Albo ma psi salon piękności i strzyże psy… albo bezogoniastych. Albo coś podobnego, rozumiesz…
- Chyba masz rację, Gorm. Ona jest właścicielką zakładu usługowego. Ale dlaczego przyjmowanie pomocy od właścicielki jakiegoś zakładu miałoby być nieetyczne?
- A nie napisała w tym mailu, kim właściwie jest? – wtrącił się Herbi. (Ciekawy psiak, później o nim napiszę.)
           
- Niby napisała, ale nie zrozumiałam… To było coś… jakieś… proste…
- Proste, a ty nie zrozumiałaś? – zdziwił się Gorm.
- Nie, było trudne, tylko w nazwie było coś prostego… Zaraz, niech sobie przypomnę… Prosta tu… prosty tam… Niech to kleszcze, nie pamiętam…
- Nieważne – zaszczekał Tyson ze swojego kojca. – Jak bezogoniaści stwierdzili, że nie przyjmą od niej pomocy, to nie. Oni wiedzą, co robią.
           
- Ale z drugiej strony, kim by tam ona nie była, wszystko jedno. Nam przecież obojętne, kto nam pomaga dobrze zjeść, lepiej mieszkać czy się leczyć, nie? – wtrącił swoje trzy grosze Pajk.
          


No i rozszczekało się schronisko. Jedne psy uważały, że pomoc trzeba było przyjąć, inne – że przeciwnie… Nawet sierściuchy z kociarni wymiaukiwały własne zdanie. Podzieliły się zwierzaki na dwa tak samo liczne obozy…
A ja słuchałam i cały czas zastanawiałam się, kim właściwie jest ta bezogoniasta. Można by spytać pana stróża, on by wyjaśnił, ale akurat był na chorobowym. A ten, co go zastępuje, z nami nie rozmawia…
No i sama nie wiem. Pomóżcie…


niedziela, 6 października 2013

PO ZABAWIE

Parę ostatnich tygodni minęło naszym na ganianiu po całym mieście, załatwianiu, dzwonieniu, pisaniu, spotykaniu się i w ogóle. No bo zbliżał się termin zabawy, która już od paru lat urządzają. Zawsze nosiła ona tytuł „Z psami pod palmami”, bo odbywała się w miejskiej palmiarni. Ale w tym roku nasi postanowili coś zmienić i zrobili tę imprezę w parku za amfiteatrem.
          
I jak już ją prawie zrobili, to się zorientowali, ze tytuł nie pasuje. Ale stwierdzili, że już im w temacie psów na tyle palma odbiła, że tytuł zostawią. Tym bardziej, że już się przyjął.
Pewnej soboty zebrali się więc za tym amfiteatrem, nastawiali stanowisk, zamontowali scenę, naspraszali wykonawców i widownię i rozpoczęli.
I my też rozpoczęliśmy, bo poszliśmy – no, nie wszyscy, tylko delegacja psów schroniskowych – z nimi.
Od dogtrekkingu rozpoczęliśmy. Parę miesięcy wcześniej nasi zorganizowali już dogwalking – wtedy poszło w nim dziesięć par zawodników (a na parę składał się pies i jego bezogoniasty). Tym razem na starcie zjawiło się par dwadzieścia siedem. I poszli w las – 13 kilometrów z przeszkodami.

           
A w międzyczasie zaczęły się różne pokazy i zabawy.
Najpierw zaprezentowali się młodziutcy tancerze z grupy tanecznej „Spoko”
                       
Potem z widowiskiem „Country Story” wystąpił „Nikoli Teatr” z Krakowa
                       
A jeszcze potem były pokazy fitness i zumby
                       

A zaraz potem – improwizacje teatralne Inicjatywy Scenicznej „Fruuu”
                       

Jak oni to wszystko pokazywali, to w innych miejscach placu można było puszczać bańki…
                     

… i pomalować sobie twarze…
                       
… i kupować losy na loterii z fajnymi nagrodami…
                       
… i na szczudłach połazić, jak się ktoś nie bał…
                       
… i swojego psa zaczipować…
                       
… i pogadać ze zjawami i treserami zwierząt…
                      

… i w ogóle się wszystkiego podowiadywać na stanowisku schroniskowym.
                       


Potem się zrobiło groźnie, bo na łączce za sceną były pokazy tresury psów obronnych i innych.
           
A potem jeszcze wystąpił kabaret „Tiruriru”.
                       

No i działo się to wszystko, a w międzyczasie przychodzili na metę uczestnicy dogtrekkingu. Bardzo wyrównane zawody to były, bo pięć par zdobyło taką sama ilość punktów i trzeba było zrobić dogrywkę: czyli odpowiadać na pytania. Odpowiadali, oczywiście, bezogoniaści, bo dla psów takie pytania to łatwizna.
No i wyszło na to, że w zawodach zwyciężyła para z suczką Aichą.
           
Drugie miejsce zajęła para z Kają.
          

A trzecie – zespół prowadzony przez schroniskowego Batona.
         

Były nagrody, gratulacje i zapowiedź rewanżu w następnych zawodach, które odbędą się już niedługo.

Powoli zbliżał się wieczór i rozpoczęły się koncerty zespołów muzycznych.
Najpierw zagrała grupa „Sold”…
                     
Potem „Zarzycki band”…
           

Następnie „Jared”…
           
A na samym końcu, kiedy już zrobiło się dobrze ciemno – „Odkrywcy Nieodkrytych Lądów”.
           

Później to już tylko prowadzący imprezę pożegnali się z widzami i wszystko się skończyło.
                       
            My wróciliśmy do schroniska.
Publiczność – do domów.
Nasi bezogoniaści padli.
A tu jeszcze trzeba było pozwijać, poskładać, posprzątać, pozwozić…
I zacząć myśleć, co będzie za rok. A będzie hucznie, bo stowarzyszenie, które prowadzi nasze schronisko, będzie wtedy obchodziło dziesięciolecie istnienia!