Jak tu do nas
trafił, to nawet nie zdążyliśmy z nim dobrze pogadać. Dowiedzieliśmy się, że
będzie nosił imię Bejl – i tyle. Większość z nas nawet nie widziała go na oczy.
Był telefon, nasi pojechali, przywieźli, zamknęli w kojcu interwencyjnym…
Zaczął kwarantannę.
I szybko
zgłosiły się po niego dwie bezogoniaste, takie… klasyczne, chciałoby się
szczeknąć. Nic nadzwyczajnego, ale miłe. Pies im zginął, przyszły szukać –
znalazły, chcą odebrać. No to nasi bezogoniaści poprosili którąś z nich o dowód
osobisty. I zaczęły się problemy.
A po co wam
dowód?... Bo musimy wiedzieć, komu oddajemy psa… Ale on nie nasz osobiście… No
to czyj?... A firmowy!... Z jakiej firmy?... Nooo, tam u nas jest wiele firm… A
panie konkretnie z jakiej?... Nooo, nie powiemy… Dlaczego?...
Bezogoniaste
popatrzyły na siebie, pokręciły się na krzesłach i w końcu jedna mówi, że ten
pies – Bejl, znaczy – po prostu został podrzucony przez płot na podwórze, wokół
którego mieszczą się różne formy. No i został. Przy budzie. Raz ci, raz tamci
go dokarmiali. Aż uciekł… No to poszukali dokoła, a potem przyszli do
schroniska.
Nasi: A
dlaczego panie właśnie przyszły, a nie kto inny?... One: Bo przyzwyczaiłyśmy
się do zwierzaka. Tak jakoś… Ale jak tu się legitymować trzeba, jakieś papiery
podpisywać, to my go nie weźmiemy… To może, pozwólcie panie, porozmawiamy z
waszym szefem… O nie! To pewnie zaraz ten pies będzie do naszej firmy
przypisany, trzeba będzie odpowiadać, szczepienia jakieś i bógwico!... Ano,
trzeba będzie, rzeczywiście. Skoro pies jest u was już tyle czasu… No właśnie,
szef się nie zgodzi!... Może jednak?. Przecież to pieniądze niewielkie, pies
dotąd wam służył, pilnował, to pewnie zapracował sobie na taki mały wydatek,
nie sądzicie panie?...
Bezogoniaste
wahały się jeszcze trochę, ale w końcu podały swoje dane i zabrały psa. A co
tam, stwierdziły, przecież szef nas nie zje!
No i Bejl
wrócił na stare śmieci. I dobrze mu. A szef rzeczywiście woli odżywiać się
czymś innym.
- O matko suczko, Tyson! Przecież miałam
odwiedzić Toffina! Tyle razy mu obiecywałam i zapomniałam!... Słuchaj, to ja
lecę, a ty dalej pisz sam tego posta. Tylko wiesz…
- Wiem, wiem… Sprawdzisz, jak wrócisz! Leć
sobie! I pozdrów go, popaprańca!
- Pewnie, że pozdrowię!
O rodziców
trzeba dbać. Już tak kiedyś pisaliśmy. I znów piszemy. Była sobie stara mama
bezogoniasta. Miała psa. I poszła do szpitala. A pies poszedł do jej syna. Pod
opiekę. Mama się wyleczyła i miała wracać do domu. A syn o nią zatroszczył się:
zadzwonił do schroniska – chcę oddać psa matki, bo ona się już nim nie będzie
mogła opiekować.
No to nasi
tłumaczą, jak zwykle: schronisko jest dla zwierząt bezdomnych, a nie takich, co
mają dom… To nie weźmiecie?... Możemy pomóc w szukaniu nowego domu… To mam
wywalić?... No to wtedy popełni pan przestępstwo. A mama w ogóle wie, że chce
pan oddać jej psa? Zgadza się na to?... A co to ma do rzeczy? To nasza sprawa,
rodzinna!...
I jeszcze było
sporo gadania. W końcu bezogoniasty syn dał się namówić na wizytę w schronisku.
Przyszedł. Znów rozmowy. Stanęło na tym, że pan wykastruje psa, da go do
hoteliku na parę dni. Żeby się wzmocnił po zabiegu. (Bo trzymać go w domu nie
chciał ani chwili dłużej!). Potem pies trafi do nas. W międzyczasie zacznie się
wspólne – nasze i tego bezogoniastego – szukanie domu dla psa. Za jego pobyt w
schronisku, dopóki tego domu nie znajdzie, pan będzie płacił ustaloną kwotę…
Pan zgodnie
głową pokiwał, przytaknął i poszedł. A na drugi dzień zadzwonił Bardzo Ważny
Urzędnik i Bardzo Ważnym Urzędniczym Głosem oznajmił, że mamy psa przyjąć. Z
powodu!... No cóż. Naszej głównej bezogoniastej nie było akurat. A ci, którzy
byli, mieli respekt przed Ważnym Urzędniczym Głosem. I gdy po godzinie
przyszedł tamten bezogoniasty, psa przyjęli.
No cóż. Z
Ważnym Urzędniczym Głosem trzeba się liczyć. A z tym, że pies ma Ważny Życiowy
Problem – widocznie już mniej…
A właśnie! I
ja zapomniałem. Miałem z nim poszczekać, bo siedzi niedaleko…
Barry!...
Słyszysz mnie?...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz