Dzieje się. Od imprezy do imprezy. Od
promocji, do promocji. Najpierw „Z psami pod palmami” z amfiteatrem, teraz ten
no… Fokus, czy jak mu tam… A potem zaraz biblioteka. A to, zdaje się, jeszcze
nie wszystko.
Bezogoniaści latają i robią po godzinach, no
bo to wszystko trzeba zorganizować. Psy też, bo przecież reprezentują
schronisko na imprezach…
We łbach już się wszystkim kręci… Chociaż na
chwilę trzeba się wyrwać z tego kociokwiku i uspokoić.
No to dzisiaj nie będzie niczego o tych
imprezach ani o schronisku. Podamy sobie (i Wam) coś na uspokojenie. Powiedzmy,
że na uspokojenie…
Właśnie kończymy, siedząc po nocach,
redagowanie powieści, którą napisał nieodżałowany Owczak. Pamiętacie? W
przeszłym roku prezentowaliśmy Wam pierwszą część tej opowieści o psim
detektywie, pudlu Herlacku i jamniku Kingu. Kryminał to był. (Jest w naszej
bibliotece, jakby kto pytał.) A druga część jest… Nie, wszystkiego nie zdradzę
– sami się domyślcie. Żebyście nabrali smaku na lekturę, poczytajcie sobie sam
początek:
WISI NAD NAMI KATASTROFA
ale
NIEKTÓRYM TO WISI
Napisał
Kundel Owczak
Motto:
Silmariliony, Solarisy
Północą wsyp do wielkiej misy
I zmieszaj z sobą…
Wilk
Gene
Prolog
Kiedy
to się skończy?! Rozpłaszczony jak naleśnik kurczowo wbijałem pazury w
szorstkie, surowe płótno. Kątem oka zerknąłem na Kinga. Też ledwo się trzymał.
Łeb wtulił w przednie łapy, widziałem jego jedno oko pełne przerażenia. Ogon
powiewał mu z tyłu tak, jakby za chwilę miał odlecieć. Mój również miał ochotę
przerwać naszą dotychczasową nierozłączność. Kiedy!... To!... Się!...
Skończy?!...
Niepokoić
się zaczęliśmy właściwie dopiero wtedy, gdy zaczął narastać huk. Przedtem
wszystko wyglądało jak należy. Siedzieliśmy z Kingiem pod wiatą, w moim biurze
znaczy, zajęci rozpracowywaniem zdobytego dowodu zbrodni – wieprzowej kości. On
z jednej strony, ja z drugiej, łeb naprzeciw łba. Świnia zginęła niedawno,
szpik w kości jeszcze nie wysechł, był świeżutki. Pychota! Między gryzami
iskaliśmy się ze smakiem. Bezogoniaści co prawda kręcili się niespokojnie,
wywrzaskiwali coś do siebie, nosili różne przedmioty w tę i nazad, te ich
skrzynki gadające ryczały na cały głos, samochodów też jakby więcej jeździło…
Póki na nas nie zwracali uwagi, niechby sobie robili, co wola. Nie nasza
sprawa!
W
przerwach między jednym gryzem a drugim tłumaczyłem niespiesznie Kingowi zasady
poruszania się po ulicach tak, by nie wpaść pod auto. Krótko tu mieszkał, gubił
się w mieście, przytłaczały go nieznane wonie. Robił, co mógł, by jak
najszybciej opanować całą konieczną tutaj wiedzę, by nie jeść mojego żarcia za
darmo, by wreszcie zacząć mi pomagać w robocie. Starał się, nie powiem. Jak na
jamnika, szło mu całkiem nieźle.
I
właśnie wtedy posłyszeliśmy ten dźwięk. Może nawet nie dźwięk… Z początku to
były wibracje, odczuwane aż gdzieś głęboko w trzewiach.
-
W brzuchu mi burczy – burknął King.
-
Nie tylko tobie! Coś się porobiło dziwnego. Zawsze za sklepem mięsnym czekała
na mnie micha z żarciem, a od trzech dni – nic! Pochorowali się?
-
Pójdziemy sprawdzić?
-
Poczekamy do wieczora. Teraz za dużo bezogoniastych się kręci. Jak wściekli
latają.
-
To co, drzemka?
-
Mądrze gadasz, jamniku!
Głód
najlepiej przespać. Zamknąłem oczy i dość szybko zasnąłem. I przyśniło mi się.
Jakiś potężny szczurokotopies stał nade mną i ryczał. Coraz głośniej!
Rozwierała się jego ogromna paszcza i smrodliwy oddech uderzał mnie w pysk.
Zatkałem uszy łapami, ale wtedy poczułem, że mnie trąca coraz mocniej, a potem
gryzie! Obudziłem się, a szczurokotopies razem ze mną – bo dalej słyszałem
wrzask i czułem poszturchiwanie.
-
Hej, zbudź się! Słyszysz? – szczekanie. To King szarpał mnie łapami i gryzł.
Ale to nie on ryczał.
-
Co?.. Co to?... – wymamrotałem nieprzytomnie.
-
Tu w mieście zawsze tak ryczy? I rozjaśnia się, zamiast ciemnieć wieczorem?
Oprzytomniałem.
Pod dach wiaty rzeczywiście wlewała się dziwna, zimna, srebrna poświata.
Zerwałem się na nogi i wylazłem na zewnątrz. Ryk potężniał. Zerknąłem w górę i
zamarłem. Po niebie, wysoko, leciał szybko jak błyskawica wielki ogon pudla.
Taki, wiecie, z ufryzowanym pomponem na końcu. Tylko że leciał tym pomponem do
przodu, a przód, to znaczy w tym przypadku – tył, szybował za nim chwiejąc się
na wszystkie strony. I cały ten ogon zionął płomieniami!
Widziałem
to zaledwie przez ułamek sekundy, bo musiałem zamknąć oczy – oślepiła mnie ta
przeraźliwa jasność. Ale gdy tylko świetliste kręgi przestały mi krążyć pod
powiekami, natychmiast znów zerknąłem. Ogon mknął ku północy i coraz bardziej
zbliżał się do horyzontu. Poczułem, jak kudły jeżą mi się na grzbiecie. Nawet
pchły na nim zamarły!
King
wyszedł za mną i teraz stał przytulony do mojego boku. Trząsł się.
-
Co teraz będzie? - wrzasnął
-
Nie mam pojęcia… - odpowiedziałem, ale nie wiem, czy usłyszał.
Znów
zerknąłem na niebo. Ogon pudla zniknął za dachami domów otaczających nasze
podwórze. Ich cienie wydłużyły się dziwnie drżące i zamazane jakieś. Ryk nie
ustawał i chyba nawet wzmógł się jeszcze.
Jamnik
przysunął pysk do mego ucha tak, że łaskotał mnie jego oddech.
-
To co robimy?
-
Do biura! – zarządziłem.
Wróciliśmy
pod wiatę.
Od
tej pory już nic nie pamiętam po kolei. Może najpierw był huk uderzenia,
potężniejszy niż dotychczasowy ryk, może najpierw zatrzęsła się ziemia, a może
runął wicher… Tyle wiem, że w pewnej chwili zawyłem:
-
Pod materac!
Wleźliśmy
tam obaj, a wtedy pod wysłużony materac wdarło się gorące powietrze i zaczęło
go unosić, aż stanął dęba. Wpiłem się w niego pazurami, King zrobił to samo i
próbowaliśmy się znów nim nakryć. Na próżno! Materac przekręcił się i zamiast
pod spodem – znaleźliśmy się na nim. Wyła wichura i poczuliśmy, że materac wraz
z nami unosi się w powietrze i leci przed siebie, coraz wyżej.
Nie
uderzyliśmy w domy tylko dlatego, że już ich nie było. Przemknęliśmy nad
ruinami, a gdy spojrzałem w dół spostrzegłem, że całe miasto leży w gruzach.
Potężna chmura pyłu uniosła się w górę i zaczęła nas gonić, gdy rozpaczliwie
uczepieni szorstkiego obicia materaca lecieliśmy w niezbadaną przyszłość…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz