Oczami Bezdomnego Psa

niedziela, 13 października 2013

W PRZERWIE POMIĘDZY…



Dzieje się. Od imprezy do imprezy. Od promocji, do promocji. Najpierw „Z psami pod palmami” z amfiteatrem, teraz ten no… Fokus, czy jak mu tam… A potem zaraz biblioteka. A to, zdaje się, jeszcze nie wszystko.
Bezogoniaści latają i robią po godzinach, no bo to wszystko trzeba zorganizować. Psy też, bo przecież reprezentują schronisko na imprezach…
We łbach już się wszystkim kręci… Chociaż na chwilę trzeba się wyrwać z tego kociokwiku i uspokoić.
No to dzisiaj nie będzie niczego o tych imprezach ani o schronisku. Podamy sobie (i Wam) coś na uspokojenie. Powiedzmy, że na uspokojenie…
Właśnie kończymy, siedząc po nocach, redagowanie powieści, którą napisał nieodżałowany Owczak. Pamiętacie? W przeszłym roku prezentowaliśmy Wam pierwszą część tej opowieści o psim detektywie, pudlu Herlacku i jamniku Kingu. Kryminał to był. (Jest w naszej bibliotece, jakby kto pytał.) A druga część jest… Nie, wszystkiego nie zdradzę – sami się domyślcie. Żebyście nabrali smaku na lekturę, poczytajcie sobie sam początek:






WISI NAD NAMI KATASTROFA
ale
NIEKTÓRYM TO WISI

Napisał
Kundel Owczak

    Motto:
    Silmariliony, Solarisy
    Północą wsyp do wielkiej misy
    I zmieszaj z sobą…
        Wilk Gene

Prolog

            Kiedy to się skończy?! Rozpłaszczony jak naleśnik kurczowo wbijałem pazury w szorstkie, surowe płótno. Kątem oka zerknąłem na Kinga. Też ledwo się trzymał. Łeb wtulił w przednie łapy, widziałem jego jedno oko pełne przerażenia. Ogon powiewał mu z tyłu tak, jakby za chwilę miał odlecieć. Mój również miał ochotę przerwać naszą dotychczasową nierozłączność. Kiedy!... To!... Się!... Skończy?!...

            Niepokoić się zaczęliśmy właściwie dopiero wtedy, gdy zaczął narastać huk. Przedtem wszystko wyglądało jak należy. Siedzieliśmy z Kingiem pod wiatą, w moim biurze znaczy, zajęci rozpracowywaniem zdobytego dowodu zbrodni – wieprzowej kości. On z jednej strony, ja z drugiej, łeb naprzeciw łba. Świnia zginęła niedawno, szpik w kości jeszcze nie wysechł, był świeżutki. Pychota! Między gryzami iskaliśmy się ze smakiem. Bezogoniaści co prawda kręcili się niespokojnie, wywrzaskiwali coś do siebie, nosili różne przedmioty w tę i nazad, te ich skrzynki gadające ryczały na cały głos, samochodów też jakby więcej jeździło… Póki na nas nie zwracali uwagi, niechby sobie robili, co wola. Nie nasza sprawa!
            W przerwach między jednym gryzem a drugim tłumaczyłem niespiesznie Kingowi zasady poruszania się po ulicach tak, by nie wpaść pod auto. Krótko tu mieszkał, gubił się w mieście, przytłaczały go nieznane wonie. Robił, co mógł, by jak najszybciej opanować całą konieczną tutaj wiedzę, by nie jeść mojego żarcia za darmo, by wreszcie zacząć mi pomagać w robocie. Starał się, nie powiem. Jak na jamnika, szło mu całkiem nieźle. 
            I właśnie wtedy posłyszeliśmy ten dźwięk. Może nawet nie dźwięk… Z początku to były wibracje, odczuwane aż gdzieś głęboko w trzewiach.
            - W brzuchu mi burczy – burknął King.       
            - Nie tylko tobie! Coś się porobiło dziwnego. Zawsze za sklepem mięsnym czekała na mnie micha z żarciem, a od trzech dni – nic! Pochorowali się?
            - Pójdziemy sprawdzić?
            - Poczekamy do wieczora. Teraz za dużo bezogoniastych się kręci. Jak wściekli latają.
            - To co, drzemka?
            - Mądrze gadasz, jamniku!
            Głód najlepiej przespać. Zamknąłem oczy i dość szybko zasnąłem. I przyśniło mi się. Jakiś potężny szczurokotopies stał nade mną i ryczał. Coraz głośniej! Rozwierała się jego ogromna paszcza i smrodliwy oddech uderzał mnie w pysk. Zatkałem uszy łapami, ale wtedy poczułem, że mnie trąca coraz mocniej, a potem gryzie! Obudziłem się, a szczurokotopies razem ze mną – bo dalej słyszałem wrzask i czułem poszturchiwanie.
            - Hej, zbudź się! Słyszysz? – szczekanie. To King szarpał mnie łapami i gryzł. Ale to nie on ryczał.
            - Co?.. Co to?... – wymamrotałem nieprzytomnie.
            - Tu w mieście zawsze tak ryczy? I rozjaśnia się, zamiast ciemnieć wieczorem?
            Oprzytomniałem. Pod dach wiaty rzeczywiście wlewała się dziwna, zimna, srebrna poświata. Zerwałem się na nogi i wylazłem na zewnątrz. Ryk potężniał. Zerknąłem w górę i zamarłem. Po niebie, wysoko, leciał szybko jak błyskawica wielki ogon pudla. Taki, wiecie, z ufryzowanym pomponem na końcu. Tylko że leciał tym pomponem do przodu, a przód, to znaczy w tym przypadku – tył, szybował za nim chwiejąc się na wszystkie strony. I cały ten ogon zionął płomieniami!
            Widziałem to zaledwie przez ułamek sekundy, bo musiałem zamknąć oczy – oślepiła mnie ta przeraźliwa jasność. Ale gdy tylko świetliste kręgi przestały mi krążyć pod powiekami, natychmiast znów zerknąłem. Ogon mknął ku północy i coraz bardziej zbliżał się do horyzontu. Poczułem, jak kudły jeżą mi się na grzbiecie. Nawet pchły na nim zamarły!
            King wyszedł za mną i teraz stał przytulony do mojego boku. Trząsł się.
            - Co teraz będzie? - wrzasnął
            - Nie mam pojęcia… - odpowiedziałem, ale nie wiem, czy usłyszał.
            Znów zerknąłem na niebo. Ogon pudla zniknął za dachami domów otaczających nasze podwórze. Ich cienie wydłużyły się dziwnie drżące i zamazane jakieś. Ryk nie ustawał i chyba nawet wzmógł się jeszcze.
            Jamnik przysunął pysk do mego ucha tak, że łaskotał mnie jego oddech.
            - To co robimy?
            - Do biura! – zarządziłem.
            Wróciliśmy pod wiatę.
            Od tej pory już nic nie pamiętam po kolei. Może najpierw był huk uderzenia, potężniejszy niż dotychczasowy ryk, może najpierw zatrzęsła się ziemia, a może runął wicher… Tyle wiem, że w pewnej chwili zawyłem:
            - Pod materac!
            Wleźliśmy tam obaj, a wtedy pod wysłużony materac wdarło się gorące powietrze i zaczęło go unosić, aż stanął dęba. Wpiłem się w niego pazurami, King zrobił to samo i próbowaliśmy się znów nim nakryć. Na próżno! Materac przekręcił się i zamiast pod spodem – znaleźliśmy się na nim. Wyła wichura i poczuliśmy, że materac wraz z nami unosi się w powietrze i leci przed siebie, coraz wyżej.
            Nie uderzyliśmy w domy tylko dlatego, że już ich nie było. Przemknęliśmy nad ruinami, a gdy spojrzałem w dół spostrzegłem, że całe miasto leży w gruzach. Potężna chmura pyłu uniosła się w górę i zaczęła nas gonić, gdy rozpaczliwie uczepieni szorstkiego obicia materaca lecieliśmy w niezbadaną przyszłość…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz