Pierwsza witałam ich w schronisku, a teraz
pierwsza witam ich za Mostem. To dobrze, gdy pies tu trafia i od razu znajduje
kogoś znajomego, kogo spotkało wcześniej to samo. Raźniej m i nie czuje się
zagubiony… Ale z tymi dwoma było trochę inaczej. Żadnego z nich nie poznałam,
kiedy jeszcze mieszkałam w schronisku. Przyszli później. No więc znali mnie
tylko w mojej obecnej postaci. W schronisku natomiast najlepiej znał ich
Czaruś, stary zgredek. No to może niech on trochę o nich poszczeka…
Zacznę od tego drugiego. W ogóle to Majka głupoty
pisze, że go znałem najlepiej. Jego to w ogóle nikt nie znał najlepiej. Ja z
nim tylko trochę pomieszkałem w biurze i tyle…
Dobre miejsce sobie wybrał na szwendanie się, mały
stary kundel. Obok skansenu za miastem. Pasował do tych wiekowych chałup.
Czarny, zmierzwiony, z paskudnie krzywymi zębiskami, które zaraz na mnie
wyszczerzył, jak tylko go tu przywieźli i mnie zobaczył. Słowa szczeknąć nie
dał… Nazwali go Arbor.
Było wiadomo od razu, że zdrowy nie jest i że te
dziesięć lat życia dały mu w kość. I że długo pewnie nie pociągnie. No to
zamieszkał w biurze na te ostatnie tygodnie?... Miesiące?... Bezogoniaści
zaczęli zbierać pieniądze na jego szczegółowe badania. Arbor słabł i miał coraz
większe kłopoty z oddychaniem. I chudł. Początkowo chodził jeszcze na spacery,
bo to akurat kochał robić. Tak zresztą, jak wszystko, co mógł robić z
bezogoniastymi. Nie odstępował ich na krok… Oni go też hołubili. Ciasteczka
wątróbkowe mu robili, bo prawie nie jadł, a w czymś przecież trzeba było
podawać mu leki. (Przy okazji i mi coś skapnęło.)
Aż wreszcie pieniędzy nazbierało się tyle, ile
potrzeba i zaczęto robić te szczegółowe badania. Ano, był rak z przerzutami.
Chyba od płuc się zaczęło. Arbor wrócił z tych badań rozbity. I właściwie
wychodził potem z biura tylko na siku. Pojechał raz jeszcze do lecznicy…
Na drugi dzień po badaniach nagle przewrócił się w
biurze. Chciał piszczeć, ale zatykało go. No to tylko trząsł się cały. Nasi
zaraz zapakowali go do samochodu i w te pędy do zjaw… Nie zdążyli…
Za to pierwszy to był mój prawdziwy przyjaciel, tylko
dziwny trochę. Tak jakoś nie zawsze zwracał na mnie uwagę…
Wyłowili go kiedyś strażacy z bajora i przywieźli do
schroniska. Mnie tu jeszcze wtedy nie było. Ale jak i ja tu trafiłem, to
zamieszkałem w biurze, a tam był już Wik.
Taki jasny, śliczny i dosyć wiekowy. Wcale się na
mnie nie darł, no, może trochę, z samego początku. Ale szybko przywykł. Czasem
na mnie wpadał i wywalał, ale to nie była jego wina. Słabo widział i coś mu się
w głowie robiło nie tak. Nieraz stawał i zamierał na długie minuty. A nieraz
szedł, dochodził do schodów i leciał z nich na pysk, bo nie zauważył, że się
korytarz skończył. Albo sikał tam, gdzie akurat stał i bywało, że się od razu
kładł w to miejsce… Jak go bezogoniaści wołali, to przychodził, ale na inne
komendy nie reagował.
Początkowo wszyscy myśleli, ze on z powodu wzroku
tak. Ale szybko doszli do wniosku, że musi być inna przyczyna. Też rak, oczywiście.
Tylko że taki w głowie, w móżdżku… Ale znowu trzeba było zrobić badania, te no…
Majka, jakie to miały być badania?... Co?... Tysona nie spytam, bo on warczy na
mnie… I głupi jest!... Że jak?... Aha, dzięki!... Tomograficzne.
No i bezogoniaści zbierali pieniądze, a Wik słabł.
Tylne łapy zaczęły mu się rozjeżdżać i siadał na tyłek. I ani w te, ani we w
te. Więcej by siedział niż chodził, gdyby bezogoniaści stale mu pomagali i
podnosili.
No i wreszcie pojechał do lecznicy na to badanie.
Miał tam spędzić wieczór i noc na obserwacji, a rano mieli go badać. Jak
przyszli po niego, siedział, jak to on, na tyłku. I tylko łeb miał opuszczony.
I nie oddychał…
A Zamoj? Zenobia? Na stronie schroniska nie jest pisane z jakiego powodu zwierzaki odeszły :(
OdpowiedzUsuń