Oczami Bezdomnego Psa

niedziela, 19 sierpnia 2012


Karmiciele kotów to bezogoniaści o wielkich sercach. Sami z dobrej woli podejmują trud pomagania dziko żyjącym sierściuchom. I zwykle tylko one są im wdzięczne, bo bliscy sąsiedzi i okoliczni mieszkańcy to już niekoniecznie.
Ale zdarza się niekiedy, że przesadzają. To zazwyczaj starsze osoby, którzy chcą jak najlepiej: wielu z nich specjalnie gotuje kotom jedzenie, zaprasza je do swoich domów, dostarcza smakołyków, za które płaci z własnej, pustawej kieszeni emeryta. I w ten sposób – zamiast tylko dokarmiać i w ten sposób pomagać – uzależniają zwierzęta od siebie. Tak bardzo, że gdy ich zabraknie, robi się poważny problem. Kotom trudno się odzwyczaić od tego, że w wyznaczonej porze zawsze czekała na nich pełna miska i jakieś przysmaki na dodatek. Niektóre właściwie przestają być samodzielne, tak bardzo zdają się na pomoc karmiciela. Przestają być dzikie, samowystarczalne. I co wtedy?...

Jedna karmicielka zachorowała mocno. Bezogoniaści mówią, że dostała udaru. I trafiła do szpitala. Miała pod swoją opieką blisko trzydzieści sierściuchów. Nasi bezogoniaści dowiedzieli się o tym po paru dniach, gdy zadzwonił jej brat, który z nią mieszka: zabierzcie koty do schroniska, bo już nikt nie będzie ich karmił!... A pan by nie mógł, do czasu powrotu siostry?... Ani myślę, nie mogę, nie mam czasu, nie chcę, nie lubię, wrr!!... A ktoś z sąsiadów może?... Wrrrr!!!...
W dodatku poparła jego żądania jedna bezogoniasta, która działa w pewnym stowarzyszeniu zajmującym się zwierzętami! Czy ona prawa nie zna???
Nasi skontaktowali się wtedy z inną karmicielką, mieszkającą niezbyt daleko: czy weźmie pani pod swoją opiekę koty dokarmiane przez koleżankę, póki ona nie wróci ze szpitala?... Pewnie, że wezmę! Będę karmić swoich podopiecznych, a potem tamte…
No i zaczęła dokarmiać. Ale w międzyczasie niektóre koty chorej karmicielki, nie dostając od niej żarcia przez parę dni, przestały przychodzić. To były przede wszystkim takie, które mają właścicieli, ale włóczą się jak bezpańskie po ulicach, bo właściciele na to pozwalają! Kto odróżni takie sierściuchy od tych, które są naprawdę bezpańskie? Część dzikich też sobie poszła - nie wiadomo dokąd. Więc w sumie nie została tam nawet połowa dokarmianych dotychczas kotów. 
A gdy nowa karmicielka zaczęła swoją pracę, spotkała się z wyzwiskami okolicznych lokatorów. Musiała więc dokarmiać pozostałe koty chorej w innym miejscu, nieco dalej. Niewiele ich zostało. I znów minęło kilka dni…
I pewnego dnia nie przyszedł ani jeden kot! Kolejnego – również. I następnego…
Co się z nimi stało?
Karmicielka zawiadomiła oczywiście schronisko. Ktoś jej powiedział, że pewien X wyłapał te koty, załadował do samochodu i wywiózł nie wiadomo dokąd!... Teraz w okolicy mają spokój z bezpańskimi kotami.
Nasi bezogoniaści powiadomili policję.

A potem siedli i zaczęli wymyślać pismo do mieszkańców miasta. Ma wisieć w każdej klatce schodowej. A w nim będzie przypomnienie, że obowiązuje ustawa o ochronie zwierząt. I miejska uchwała na ten temat. I będzie w tym piśmie napisane, co wolno, a czego nie wolno robić z wolno żyjącymi kotami. Że mają prawo mieszkać tam, gdzie mieszkają, chyba że są chore lub ranne – wtedy powinny trafić do schroniska.
Może takie pismo coś pomoże, bo ot – przyjechał dziś tłusty bezogoniasty swoim samochodem. I przyniósł kotka. Niósł to czarne maleństwo jak ściereczkę. Mam tu kociaka. Przyplątał się, będzie mi gołębie gryzł… Niestety, nie możemy go przyjąć, nie mamy miejsc. Zresztą, kot ma prawo żyć na swobodzie. Tak mówi prawo. Niech go pan zabierze i zostawi gdzieś w okolicach swojego domu, w jakimś spokojnym miejscu. … Ale moje psy go zeżrą… Nie zeżrą, ucieknie.
Tłuścioch warknął coś i poszedł sobie. Wsiadł do samochodu, ruszył i wtedy otworzył okno i wywalił kotka.
Mamy kolejnego lokatora.
                       

I jeszcze jedno zdarzenie. Całkiem inne. Nocą przyjechała do  schroniska jedna z naszych bezogoniastych. Usłyszałam z biura, jak mówi do pana stróża, że przywiozła rannego Bociana. Pomyślałam, że to może jakiś nowy pies i wypełzłam z legowiska, żeby popatrzeć. I widzę, że bezogoniasta wyciąga z samochodu coś białego, dość dużego. I to coś, nagle, jak nie zerknie na mnie! Jak nie zasyczy! Jak dzioba nie rozewrze! A długi miało i czerwonawy taki! Jak nie zaklekocze tym dziobem! Wzięłam ogon pod siebie i chodu!
Ptaszysko, nie pies! Jeszcze takiego nie widziałam. To znaczy widziałam, jak leciały wysoko, ale z bliska to pierwszy raz! Wredne jakieś takie, nie podoba mi się.
Bezogoniasta zamknęła je do osobnego pomieszczenia i tam sobie siedziało i klekotało co jakiś czas. Ponoć mieszkało sobie w gnieździe na dachu domu w jednej z odległych wsi. Bezogoniaści, co tam mieszkali, nazwali tego bociana Piotrek i ponoć znali go od paru lat – patrzyli, jak rośnie. Kiedyś złamał sobie łapę i potem już nigdy dobrze nie chodził. Aż wreszcie pewnego dnia chciał wystartować ze swojego gniazda, polatać, ale mu nie wyszło: potknął się, stracił równowagę albo coś i spadł na ziemię. I już się nie podniósł. Tamci bezogoniaści zawiadomili naszą bezogoniastą, a ona przywiozła ptaka do schroniska.
Na drugi dzień zabrały go zjawy z takiego miejsca, w którym pomaga się dzikim ptakom i innym mieszkańcom lasów i łąk…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz