- O bobrze już pisaliśmy?
- Tak.
- A o żółwiu?
- Też.
- No to teraz będzie o jeszcze innym
zwierzaku. Pisz, sierściuchu!...
Pewna ważna bezogoniasta latała raniutko na
swoim osiedlu po krzakach. Albo obok, nie wiem dokładnie. I znalazła w nich
dzikie stworzenie. Zawiadomiła, kogo mogła, że coś dzikiego lata po jej
krzakach osiedlowych. Więc to coś zabierzcie, ale już, ale zaraz! I dlatego
urząd zadzwonił do naszego schroniska – złapcie. Tchórzofretkę chyba! Akurat nie
było u nas nikogo wolnego, za to zgłosiła się do wyłapania straż miejska.
Pojechali, wyłapali, zawieźli do bezogoniastego, który opiekuje się z rannymi
dzikimi zwierzętami.
A jedna z naszych bezogoniastych ma
stowarzyszenie, które zajmuje się fretkami – więc jak się dowiedziała, to
zadzwoniła, że ona tę fretkę weźmie. Doskonale! Kręciłam się akurat w pobliżu,
więc zaraz poleciałam do tej fretki. Siedziała w zamkniętym kartonie, no
to tylko zajrzałam przez szparę i z
powrotem do schroniska, bo co mogłam więcej zrobić?
Zaraz po pracy nasza bezogoniasta pojechała
do tego bezogoniastego od dzikich zwierząt. On zaprowadził ją tam, gdzie w
kartonie zawiązanym sznurkiem czekało żyjątko – nawet go przez tych parę godzin
nie rozpakował. No bo skoro ktoś zwierzaka weźmie…
Otworzyli karton – w środku była kuna!
Martwa! Stres, może brak powietrza, pokarmu… a możliwe że wszystko na raz.
Nasza bezogoniasta pyta: - Czemu pan nie
zajrzał?
A on: - No bo mieliście zabrać…
Nasza bezogoniasta: – No i teraz nie żyje.
A on: - Jak by miało przeżyć, to by
przeżyło!...
Filozoficzne, że tak szczeknę, podejście!
No cóż, skoro ten bezogoniasty udziela
pomocy rannym dzikim zwierzętom na zasadzie: jak ma żyć, to przeżyje - to może
lepiej te pieniądze, które dostaje od urzędów na pomaganie od razu przekazywać
bezogoniastym księżom – pomodlą się w intencji zwierzęcia i może przeżyje!
Oho, Tyson biegnie, znikaj! Wiesz, że on was
niezbyt tego…
- Cześć, Tyson! Siadaj, piszemy!
Wiosna
przyszła, więc zaczęły się szkolenia dla pracowników schroniska i
wolontariuszy. Były już takie, ale dobrze sobie przypomnieć podstawowe zasady,
odświeżyć, żeby rutyna nie zjadła. No i zaczęło się ABC psa: jak wchodzić do
kojca zwierzaka agresywnego, a jak łagodnego, jak odczytywać psie zachowania i
tak dalej… Aż się zdziwiliśmy, tylu bezogoniastych zeszło się na to szkolenie.
Za dwa
tygodnie kolejne. Bezogoniasty treser ma przygotować jakieś specjalne
ćwiczenia.
I było jeszcze
jedno szkolenie, ale nie u nas, tylko w mieście. Nazywało się „Psie sztuczki”.
Kto chciał, mógł tam przyjść ze swoim psem. Od nas wybrało się dwoje
wolontariuszy. Prowadziła to szkolenie bezogoniasta ze stoicy, która przywiozła
swojego psa. No i pokazywała z ni te sztuczki. Ale się działo! Pies robił
przewroty, skłony, slalomem latał między nogami tej bezogoniastej, albo robił
„akwarium”, to znaczy przyklejał się nosem do szyby i stał nieruchomo… I wiele
innych takich zabaw.
A potem ci,
którzy przyprowadzili swoje psy, próbowali ich uczyć tych sztuczek. No i jednym
psom jakoś wychodziło, innym nie za bardzo, a jeszcze inne miały wszystko w
nosie!
Cóż, zdrowy
pies od takich figli nie zachoruje, ani chory nie wyzdrowieje, ale skoro psu
się spodoba taka zabawa, to czemu nie?
Nasi
popatrzyli, spróbowali… Potem pogadali w schronisku, co widzieli i ustalili, że
nas tutaj spróbują nauczyć niektórych z tych sztuczek. To może ułatwić adopcje
– bezogoniaści chętniej wezmą psa, który umie się pokazać! Zdaje się, że czeka
nas sporo fajnej roboty!
Są
też inni bezogoniaści, co będą kiedyś pracować ze zwierzętami. Chodzą do takiej
specjalnej szkoły, a jak ją ukończą, to zostaną technikami weterynarii. No i
przyszli do schroniska uczyć się. Zastrzyki robili, krew pobierali, żeby był
zapas u zjaw na wypadek, gdyby jakiś psiak schroniskowy krwi potrzebował, bo
wypadek… No i oni się trochę nas bali, a trochę my ich, bo igła w ręku młodego
bezogoniastego to czasami koniec świata, a w każdym razie boli łapa…
A dorosły
zjawa coś tam im tłumaczył, my też tłumaczyliśmy, chórem, więc ci młodzi nie
wiedzieli, kogo słuchać, ale machali głowami, że tak, że rozumieją… Hm…
Nie tak dawno
nasi bezogoniaści pojechali do pobliskiego miasta w sprawie założenia tam
wolontariatu. Bo w tym mieście, a właściwie w okolicznej wiosce, jest punkt
czasowego przechowywania zwierząt (zanim trafią do naszego schroniska).
I młodzi
bezogoniaści z tego miasta chcieliby pomagać psiakom w tamtym punkcie. Tylko że
to trzeba zrobić oficjalnie, z umową. No to nasi umówili się z najważniejszą
osobą w tym mieście, to znaczy sekretarka tego ważnego podała termin spotkania
– i pojechali. Ważnego bezogoniastego nie było. Miał być za pół godziny. Wrócił
po trzech. I zaraz miał spotkanie z mieszkańcami swojego miasta. Więc czasu dla
naszych nie miał. Ale było mu bardzo przykro. Bo chciał się spotkać, a jakże,
tylko nic o spotkaniu nie wiedział! A to sekretarka! Wiedziała, a nie
powiedziała!...
Czekając na
ważnego bezogoniastego nasi obejrzeli sobie śliczne miasteczko. I psy
wiedzieli, pańskie i bezpańskie. A wolontariuszy nie widzieli ze zrozumiałych
względów. I syci wrażeń wrócili do schroniska. Przedtem, oczywiście, umówili
się raz jeszcze z ważnym bezogoniastym, tym razem osobiście się umówili, bez
sekretarki.
No i po paru
dniach spotkanie doszło do skutku. Posiedzieli, pogadali, nasi zostawili wzór
umowy wolontariackiej – niech zarząd miasta ją sobie obejrzy, przemyśli,
wniesie poprawki, jeśli uzna, że trzeba… A jak wszystko dobrze pójdzie, to
niedługo w tamtym mieście wolontariusze zaczną działać psom i kotom na pożytek.
Przedtem, oczywiście, podszkolą się pod okiem naszych bezogoniastych. Pewnie u
nas, w schronisku…
A do biblioteki zawędrowała całościowa
wersja „Psichdziejów” – kto chętny, niech skorzysta!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz