Patrzyłam, a Tyson na środku kojca stał i
przebierał tylnymi łapami. Na pysku malował mu się wielki wysiłek, który powoli
ustępował. Wreszcie rozluźnił się. Ale po pewnym czasie zaczął łazić drobnymi
kroczkami w kółko, zerkając co chwilę za róg biurowca i widać było, jak
napięcie w nim rośnie, aż znowu zatrzymał się i zaczął dreptać w miejscu.
- Jak ci się chce, to czemu nie zrobisz? –
spytałam rzeczowo.
- Na spacerze… - wystękał przez zaciśnięte
kły.
- Skąd wiesz, że pójdziesz?
- Bo ja zawsze… o tej porze…
Szczęka mi opadła.
- Co znaczy: zawsze? Od kiedy niby?
- Od… dwóch miesięcy… - prawie piszczał.
- Codziennie?!
- Co weekend… I w jeden dzień dodatkowo –
jęknął.
- A kto cię tak wyprowadza?...
- Moi bezogoniaści! – wrzasnął, rzucił się
do wyjścia i… nie utrzymał. Wtedy zobaczyłam, że zza rogu wyszła para młodych
bezogoniastych. Z daleka machali do Tysona, witali się, a on podskakiwał,
ogonem wywijał, mruczał coś i wspinał się na pręty ogrodzenia. A gdy weszli do
kojca, oszalał. Skakał na nich, lizał po twarzach, wywrócił się na grzbiet, a
ci go miziali po brzuchu, targali za uszy, też coś tam do niego mruczeli… I tak
dłuższą chwilę. A potem wpięli mu linkę w obrożę i pomaszerowali na spacer.
No i patrzcie państwo! Od trzech miesięcy,
szczeka! A ja nic nie wiem!... Fakt, w weekendy wpadam do schroniska albo
wcześnie rano, albo wieczorem, kiedy już jest pusto. Ale że ta amstafia bestia
się nie pochwaliła??!
Smyrgnęłam do biura i pytam Imbira, bo Hedar
akurat spał, o co chodzi. No i słyszę, że rzeczywiście. Para bezogoniastych
przychodzi do Tysona już od grudnia! Regularnie. I łażą z nim na długie
spacery. Ale go nie adoptują, bo mają małe mieszkanko, a w nim już jednego
dorosłego psa, Toby’ego. Z nim to też ciekawa historia![1] Więc tylko tak mogą
pomóc Tysonowi… Aha, takie buty!...
- A wiesz – Imbir zmienił temat – mieliśmy
tu ostatnio dwa labradory. Heca wyszła! Oba nasi zgarnęli z miasta. Zwiały
swoim bezogoniastym. Zamknęli je w kojcach interwencyjnych. I po paru godzinach
przyszli właściciele jednego z nich. Podeszli do Lotnika. Pies na ich widok
zaczął podskakiwać i cieszyć się. Oni również. Gadali do niego, a on nie mógł
się doczekać, aż im wpadnie w ramiona.
Wtedy nasi powiedzieli, że mamy tu jeszcze
drugiego labradora. Niech więc sprawdzą, czy to przypadkiem nie tamten. A oni,
że nie, że to właśnie ich pies. Lotnik niby… Ale przeszli parę kroków do drugiego
kojca. A tam już czekał Lando i zaczął się z nimi witać.
Bezogoniastym miny się wydłużyły. Zerk na
Lando, zerk na naszych bezogoniastych, znów na Lando… Cofnęli się do Lotnika.
Popatrzyli na siebie i znów do Landa. Nasi bezogoniaści stoją z kamiennymi
minami i czekają, co będzie. No i były szczegółowe oględziny, wołanie psa po
imieniu. A oba labradory reagowały na wszystko jak oszalałe.
W końcu tamci bezogoniaści zdecydowali, że
to jednak Lando. Wzięli go i poszli. A na drugi dzień przyszli właściciele
Lotnika. Ci nie mieli kłopotów z rozpoznaniem swego zwierzaka… Może dlatego, że
był tylko jeden…
I my tak tu sobie myślimy, Majka: ile czasu
trzeba bezogoniastym, żeby się nauczyli rozpoznawać własnego psa, co?
- Nie wiem, co ci odpowiedzieć, Imbir. A
twoi bezogoniaści zawsze i od razu ciebie rozpoznawali?
- Ja nie mam swoich bezogoniastych…
- Ale miałeś…
- No i po co ty… - zwiesił ogon i wyczłapał
z biura.
Niech to kleszcze! Wygłupiłam się!
- Niby stary duch, a głupi! – usłyszałam z
tyłu. To Hedar się obudził. – Musiałaś mu przypominać?
- Wymsknęło mi się… Pójdę go przeprosić.
- I co mu powiesz?
- No… Że wiem, że jego bezogoniaści…
- No właśnie!
- Ech… No tak… lepiej nic nie będę gadać…
- Otóż to!
Hedar wstał a ja popatrzyłam na jego
przednią łapę.
- Co ty tam masz, Hedar?
- To jest orteza. Stabilizuje mi łapę,
wiesz…
Hedar chodzi dziwacznie: przednią łapę
stawia skosem do środka. Jakby chciał się kopnąć w drugą przednią. I sprawia
wrażenie, że zaraz się przewróci na bok. To takie zwyrodnienie, od kręgosłupa…
I im dłużej tak chodzi, tym bardziej mu ten kręgosłup wyrodnieje. I boli… No to
nasi zebrali pieniądze od innych bezogoniastych i zafundowali mu tę ortezę.
Musiał jechać do kliniki, daleko od naszego miasta…
- I jak, lepiej? – pytam.
- Nie wiem, za wcześnie… - mruknął.
Uwaliliśmy się przed biurem na trawniku.
Słońce już zachodziło, ale wciąż grzało. Imbir gdzieś zniknął, pewnie schował
się w wiatach. Było spokojnie i schroniskowo. Hedar zawęszył:
- Tyson wraca!
Fakt. Wracał, ciągnąc za sobą
bezogoniastego. Bezogoniasta szła trochę z tyłu. Pruli jak maszyny. Zziajani i
uchachani. Mrugnął do nas po drodze. I pomaszerowali do kojca. Tam jeszcze dość
długo żegnali się, a potem bezogoniaści poszli a ja zajęłam ich miejsce.
- I jak było?
- Dobrze było. Kawał lasu zlecieliśmy!
Najpierw, rozumiesz – wszystkie gałęzie moje! Uauuu!... Aż wióry leciały!
Jeszcze szczęki czuję!... A potem to marsz, to bieg… Ja prowadzę, wiesz? No to
łazimy tam, gdzie dawno nie chodziłem. Albo w ogóle. Daleko… Dobrze, że ci moi
bezogoniaści mają kondycję…
- Twoi? Przecież oni mają już psa.
- No to pół-moi… - Tyson położył się i
zapatrzył w wejście do budy. – Grafit ma tak samo. Przychodzi do niego stale
jedna bezogoniasta, ale do domu go raczej nie zabierze.
A on i tak jest szczęśliwy…. Bo tak też można… Popatrz sobie…
I pokazał mi fotkę.
Tyson – Groźny, Niebezpieczny Amstaf!
[1]
Rzeczywiście, ciekawa historia. Sądząc z niej, w naszym schronisku wcale nie
jest najgorzej. Tak się wszyscy zachwycają tym, jak mu tam, Zachodem, a tu
proszę! Ci bezogoniaści, którzy wyprowadzają Tysona, opowiedzieli, jak Toby do
nich trafił. Cytujemy:
„Nasz Toby to siedmioletni
mieszaniec, adoptowaliśmy go jako 8-tygodniowego szczeniaka z przytuliska dla
zwierząt w Inistioge (Irlandia); jakiś bezdusznik wyrzucił go wraz z dwiema
siostrzyczkami w zamkniętym kartonie na skraju lasu. Tam zostali znalezieni i
przyniesieni do „przechowalni” prowadzonej przez starszych ludzi, którzy mimo
starań nie byli w stanie zapewnić zwierzaczkom dobrych warunków.
Szczeniaki usłyszeliśmy
wychodząc już ze schroniska (byliśmy tylko zobaczyć, jak wyglądają takie
miejsca w Irlandii), były zamknięte w komórce, bez dostępu światła, na brudnych
gazetach.
Dwie suczki piszczały i
skakały a „chłopczyk” siedział w kącie cichutko. Po włożeniu ręki, jako
pierwszy podszedł i objął ją łapkami.
W taki oto sposób Toby stał
się członkiem naszej rodziny, zwiedził z nami pół Europy, podróżował promem,
pociągiem, autem.
Tam gdzie my, tam i on.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz