Oczami Bezdomnego Psa

niedziela, 1 lipca 2012


Właśnie się dowiedziałam, że bezogoniaści mieli jakieś wielodniowe święto. Gromadzili się wokół wybiegów i bawili się, tak jak my. Na te wybiegi wypuszczali dwie grupy trenowanych bezogoniastych, rzucali im piłkę i kazali za nią ganiać. No to ci ganiali. Pan stróż to oglądał ostatnio w komputerze, a że nie miałam co robić, to przysiadłam i też patrzyłam.
Ale źle to było zorganizowane! Przede wszystkim piłka była tylko jedna, więc tłoczyli się, bili o nią, wywracali… No i była za duża – żadnemu nie udało się jej wziąć do pyska, chociaż próbowali, widziałam: padali, usta otwierali najszerzej jak mogli… Takiej piłki się nie da zaaportować!
Biegał razem z nimi taki jeden instruktor. Miał gwizdek, taki sam, jak nasi instruktorzy i próbował tych biegających czegoś nauczyć. Ale kiepsko mu to szło. Zagwizdał i wszyscy stawali, fakt, ale zamiast aportować, gapili się na niego… To on gwizdał znów: aport! Ale oni nic, tylko zaczynali dalej ganiać. I tak w kółko… Tym tłumom, co to oglądały, też się chyba to wszystko nie podobało, bo wrzeszczeli, gwizdali i chyba próbowali tych z wybiegu przegonić. I wreszcie się udało, bo zeszli z wybiegu do swoich wiat. Pewnie pojeść i popić. I odsapnąć przed spacerem.
Myślałam, że to koniec, ale pan stróż dalej siedział, no to i ja…
Po kwadransie znowu wyszli. Pomyślałam, że to inne grupy. Miałam nadzieję, że lepiej wyszkolone. Ale nie, to znów byli ci sami, co wcześniej. No to machnęłam łapą… I poszłam odwiedzić nowych lokatorów schroniska. A przybyło ich sporo.

Pewien bezogoniasty poszedł sobie na grzyby. Jak potem opowiadał, znalazł dwa. I jednego psa. Przywiązanego do drzewa w środku lasu. Zaraz zadzwonił na policję, ta przyjechała i porozumiała się ze schroniskiem: Mamy psa z lasu, łagodny, nawet nam się dał złapać! … A, skoro tak, to rzeczywiście łagodny! Przywoźcie go!... No to przywieźli. Stanęli samochodem pod bramą, a że ciepło było, okna mieli otwarte. Akurat ze spaceru wracał jeden z naszych psów schroniskowych. Ten przywieziony zobaczył go, wyskoczył oknem z samochodu i chodu do lasu! Policjanci za nim. Złapali. Tak trafił do nas Wój.
           
Młody jeszcze samczyk, mieszanka owczarka z husky, bo ma dwubarwne oczy. Potężny, żółty, wesoły… Od razu poczuł się tutaj jak u siebie – żadnych stresów. Bezogoniastych lubi, do innych psów pretensji nie ma, spacery kocha… Oby jak najprędzej znalazł sobie nowy dom.

            Gorzej pewnie będzie z Prosperem. Przywieźli go strażnicy miejscy. Błąkał się niedaleko pogotowia ratunkowego. Medycy przywiązali go bandażem do słupka i zawiadomili strażników. A on, biedak,. Stał przy tym słupku i trząsł się cały – nie wiedział, co się dzieje. A nie wiedział, bo nie widział. Bo jest ślepy. W dodatku starutki, ze dwanaście lat ma chyba.
                       
            I ta mała, beżowo-siwa bieda przyjechała do schroniska. Teraz na wszystkie sposoby próbuje się przystosować do nieznanych warunków. A wszyscy mu pomagają.
            Niewidomy pies nie przeżyłby w mieście, musiał więc mieć dom. Niewidomy pies z domu raczej nie ucieknie – wniosek: ktoś miał dość kaleki! Nie jestem mściwa, ale… A zresztą, co tu gadać…

A w jednej z nieodległych wsi pewien gospodarz mieszkający w domu na uboczu, na samym końcu miejscowości, patrzył właśnie w okno i zauważył dwa samochody. Przystanęły na chwilę, potem z jednego z nich ktoś wypchnął psa i auta odjechały pełnym gazem. Na poboczu została młoda, zdezorientowana amstafka.
                      
            Śliczna suczka, czekoladowej maści, żywa i wesoła. Nasi bezogoniaści, gdy tu trafiła, nazwali ją Lopezka. Bardzo rasowym amstafem to ona nie jest, ale uroku jej to nie odejmuje. Pokumplowałam się z nią od razu. Ale nie będę zazdrosna, jeśli szybko znajdzie sobie dom i pójdzie ze schroniska.

            Sierściuchów też coraz więcej.
            Jednego dnia przyniesiono ich do schroniska osiem! Wpierw sześć, a potem jeszcze dwa. Nawet nie próbuję zapamiętać ich imion. Pewnie zresztą niedługo posiedzą, bo są śliczne, głównie czarne i czarno-białe.

            Za to zapamiętałam Kleika, szaroburego Kocurka dwuletniego pewnie. Siedzi tu już ze trzy tygodnie.
                       
            Dostał takie imię, bo klei się do bezogoniastych. Kocha wdrapywać się im na karki i potem zwisać z szyi jak jakiś szalik. Trzeba go przy tym głaskać, a on za to liże bezogoniastych po uszach… Przylepa jak rzadko. Ale charakteru mu nie brakuje! Ma na nosie szramy, ślady po stoczonych poza schroniskiem walkach. Pewnie już by sobie znalazł dom, ale siedzi w szpitaliku – przyplątało mu się paskudne zapalenie ucha. Póki całkiem nie wyzdrowieje, ani mowy o tym, by poszedł do nowego domu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz