Oczami Bezdomnego Psa

środa, 21 września 2011

Cygan pisał kiedyś o dzikich zwierzakach.
                                y
                           y       y
                      y                y
                  y                        ygan!...
Cy



Ale mi tęskno…

One, te zwierzęta, nie tylko do nas przychodzą. Coraz ich więcej w mieście, bo tu łatwiej o żarcie. I one się powoli oswajają z ludźmi.

Jest takie jedno przedsiębiorstwo na peryferiach miasta – ogrodzone siatką stoi na dużym terenie z laskiem w środku i drzewkami owocowymi. No i któregoś dnia zawędrował tam z pobliskiego lasu jelonek. Brama była otwarta, ludzi nie było w pobliżu, a jemu coś zapachniało. No to wszedł i się pasie. W międzyczasie bramę zamknięto i został. A gdy szedł z powrotem do bramy, natknął się na psa-stróża. I bezogoniastego, który stróżuje wraz z nim.

Spotkanie przebiegło w miłej atmosferze.

Na drugi dzień powiadomiono nadleśnictwo. Ale tamtych bezogoniastych interesuje chyba tylko drzewostan leśny – o zwierzętach nie chcą słyszeć. Skierowali bezogoniastych z tego przedsiębiorstwa do jakiegoś koła łowieckiego.

Koło łowieckie obiecało coś zrobić, a potem zastanawiało się trzy tygodnie, co mianowicie. Zastrzelić jelonka? Wypuścić? Nakarmić? Nauczyć skakać z trampoliny?... Nawet spojrzeć na zwierzaka nie przyszli.

Pracownicy przedsiębiorstwa zaczęli jelonkowi w tym czasie lać wodę do wiader wkopanych w tym celu tu i tam, smakołyki rzucać (chyba dobre, bo nie zdechł!), rączkami na przywitanie machać, gościom pokazywać – sielanka.

Jelonek mieszkał.

Pies-stróż nad nim czuwał.

Bezogoniaści pracownicy kochali.

Ale ile można! Po trzech tygodniach późnym wieczorem otworzyli bramę, ustawili się przy szosie pilnując, czy jakiś samochód nie nadjeżdża i łagodnie wyprosili zwierzaka z terenu przedsiębiorstwa. Dopilnowali, by trafił do lasu i jelonek poszedł w knieję żegnany życzeniami, by koła łowieckie dalej się nim nie zajmowały.

A u nas zamieszkały dzięcioły. Dwa. Walą w pnie, aż im oczka prawie z łebków wyskakują. Leczą drzewa. Przez pierwszy dzień wszystkie psy w wiatach wypatrywały, nasłuchiwały, bo to jakiś nowy dźwięk. Jakieś urozmaicenie. Ale szybko spowszedniało. Sierściuchy – nie te nasze, tylko obce, co kręcą się dokoła schroniska, próbowały zapolować. Ale za wysoko, więc dały spokój.

Poza tym spokój. Ktoś przychodzi, ktoś odchodzi…

Omijam ten temat, ale w końcu trzeba. Jackie. Chyba była w moim wieku. Też kundelka. Stara, schorowana i od lat w schronisku. Bez szans na własny dom. Pewnego dnia omal nie zeszła przy mnie tu, w schronisku. Dostawała leki na stawy, długo już, a to jej osłabiło serce no i kolejna dawka prawie ją zabiła. Wyszła jakoś z tego, a nasi bezogoniaści stawali na uszach, żeby trafiła do jakiegoś domu. No i znaleźli! Jedna bezogoniasta chciała wpierw wziąć taką młodą rottweilerkę, ale wzięła Jackie właśnie. Zrobili rodzinną naradę w domu i doszli do wniosku, że rottweilerka jest młoda, ładna, dom sobie znajdzie, a nasza Jackie – nie. No i staruszka poszła na nowe śmieci. Zaraz na drugi dzień telefon, że suczka wcale nie taka chora, na jaką wygląda: gospodarzy kupiła sobie natychmiast, psa, starszego domownika, ustawiła sobie jak należy, słowem – rządzi. Kolejna wiadomość: Jackie przeżywa drugą młodość! A po tygodniu – Jackie odeszła. Miała w nocy atak, zesztywniała, dostała drgawek… znalazł się lekarz, który ją przyjął, ale już było za późno… Szybko poszło, to dobrze… Ostatnie dni miała piękne – też dobrze…

Z żadną suczką już się chyba tak nie zaprzyjaźnię.

… … … …

No dobra, idę popatrzeć. Zdaje się, że będzie nowa adopcja. Ciekawe, kogo sobie wybrali…

Majka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz