Że nie jem, bo
nie muszę, to już wiecie. Że nie piję – też. No to jeszcze wam szczeknę, że i
nie śpię. My tam, za Mostem, właściwie tego nie potrzebujemy. Ale jak
przylatuję do schroniska, to czasem kładę się w miejscu, gdzie kiedyś było moje
legowisko. To znaczy w korytarzu, pod kaloryferem. I zamykam oczy. I – niech to
kleszcze! – zapadam w drzemkę! Taką niegłęboką – ale prawdziwą. Jak bym była
jeszcze trochę żywa… Ależ to przyjemne!...
Niedawno tak
sobie właśnie podrzemywałam, bezogoniaści – nasi i odwiedzający – kręcili się w
tę i we w tę, nie zwracałam uwagi, aż tu słyszę jakiś obcy głos dochodzący z
biura. Niski, nosowy, męski… I ten głos gada: Ja przez tę waszą zarazę się
wykończę!... Ouu – pomyślałam sobie – będzie awanturka!... I bzzzyk do biura! Z
rozpędu przez Hedara na wylot przeleciałam, aż warknął zły. No to przeprosiłam
i patrzę.
Przed biurkiem
naszej głównej bezogoniastej stoi druga bezogoniasta. Całkiem nieduża, całkiem
niestara, a wygląda… Jak by to wam szczeknąć… Wygląda tak, jakby zupełnie nie
jeździła na rowerze. I na wrotkach też nie jeździła. I na sankach, i na
nartach. I na łyżwach. I na deskorolce… Za to jakby na drugą stronę ulicy
zawsze jeździła samochodem!... Jakoś tak, chociaż chyba trochę przesadziłam. I
to ona gada. Ale było w niej coś takiego, że od razu mi się spodobała. Od
pierwszego zerknięcia.
Razem
z nią był Pikolo. Chyba. Bo taki zadbany, wypasiony, że ledwo poznałam, w
szeleczkach szykownych. Rzucił na mnie ślepiem i uśmiechnął się.
A nasza
bezogoniasta pyta: No więc co ten nasz mały narozrabiał?... A tamta: On mi,
noooo… szcza do łóżka!... Nasza: Słucham?! Tamta: No, szcza! Złośliwie, pani,
to robi! Jak do pracy idę, to on zostaje sam na parę godzin. I jak wracam, to w
porządku, sucho jest! Ale jak czasem wyjdę gdzieś później, wie pani, do
znajomych, do kina, i wrócę, to patrzę – nalane! Na sam środek! A niedawno
musiałam wyjechać, na parę dni. Psa nie zostawię samego, wiec wzięłam z sobą. W
hotelu go zostawiałam, bo sprawy musiałam załatwiać, obiad zjeść, kolację…. To
i tam mi do łóżka nalał. Nie spodobało mu się, że sam siedzi!... Żeby to
jeszcze na podłogę, na dywan, gdzie tam! Do łóżka, zaraza, złośliwie… Co ja
się, pani, wstydu najadłam. Bo wpierw chyba myśleli, że to nie on…
Patrzę na
kundla, a ten się uśmiecha jeszcze szerzej, zaraza!
Nasza
bezogoniasta: To co, chce go pani oddać z powrotem do schroniska!... Tamta:
Oddać?! Nie! To kochana zaraza jest, tylko szcza, gdzie nie trzeba. Jak go stąd
brałam, to mówiliście, że jak będą jakie kłopoty, to nam załatwicie tego no,
behawiorystę. To gdzie on?... Nasza: Tu go nie ma, ale damy pani telefon…
Tamta: To dawajcie!... A najlepiej, to zadzwoń pani sama – może szybciej
przyjmie!
I
jak tu nie kochać takiej bezogoniastej?
Potem
znowu siedziałam w biurze i o tym, co się wydarzyło na zewnątrz, opowiadał mi
Tyson. A wydarzyło się to, że przyszła inna bezogoniasta i długo chodziła po
schronisku i oglądała psy. Czasem się zatrzymała, zagadała do jednego,
drugiego, a najwięcej czasu spędziła przy Princie. To spory pies. Latał sobie
po jednym z miejskich parków i stamtąd go przywieziono do schroniska. Lubią go
tutaj, bo wesoły, energiczny i kontaktowy. Zaraz też, gdy ta bezogoniasta sobie
poszła, zaczął się wydzierać, że wpadł jej w oko i pewnie już tu długo nie
posiedzi.
A
ta bezogoniasta weszła do biura. I odtąd już wiem, co się działo. Sama
widziałam. No więc weszła, przywitała się, siadła, przed siebie się zapatrzyła
i powiada: Tyle tu psów, tyle zwierzęcego nieszczęścia… Każdemu trzeba by
pomóc… Ale ja mogę tylko jednemu…
I
popłakała się rzewnymi łzami. Chwilę trwało, zanim ją nasi uspokoili. Potem
powiedziała, że mieszka sama, a właściwie z malutką suczką miniaturką… Ale
chciałaby większego psa, takiego, co robiłby wrażenie. Czułaby się z nim
pewniejsza… I że już sobie wybrała takiego – Printa. I że chciałaby go zabrać jak najszybciej.
Nasi
zasugerowali, żeby jednak najpierw przyszła ze swoją suczką – niech się
zwierzaki poznają, żeby później nie było problemów. Dobrze!
Przyszła.
Zwierzaki się poznały. Nie było problemów. Przeciwnie, suczka patrzyła na
Printa jak krówka na koniczynę.
Tylko
jedna rzecz została do załatwienia. Print nie był jeszcze wykastrowany. Gdyby
bezogoniasta chciała go brać zaraz, musiałaby sama to załatwić. Oczywiście, na
koszt schroniska… Oj, to nie!... Mili państwo, ja już raz kota kastrowałam. Co
ja wtedy przeżyłam! On był jeszcze nie bardzo przytomny po zabiegu, a
weterynarz mówił, że nie wolno mu samemu wchodzić po schodach. Bo szwy… Więc go
niosłam, a on mnie pazurami… Bluzkę, ręce… A szwy i tak mu puściły…
Ustalono
rada w radę, że Print zostanie w schronisku. Wykona mu się zabieg, posiedzi
jeszcze parę dni, żeby się zagoiło. Tu i przemywać się go będzie, jak należy, i
szwów się dopilnuje… Bezogoniasta poszła.
Zadzwoniła
po dwóch dniach. Jej suczka-miniaturka – jak stwierdziła - bardzo przeżyła
spotkanie z dużym psem. Nerwowo się załamała… Więc jednak bezogoniasta Printa
nie weźmie… Koniec połączenia.
I
jak tu nie kochać takiej bezogoniastej?
Jak
nie kochać? A zwyczajnie, po prostu! Żaden problem!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz