O
Syriuszu już tyle napisałam, że teraz tylko przypomnę. Mały,
śliczny, powypadkowy: strzaskana miednica, obrażenia wewnętrzne,
połamane łapy… Szansa na to, że wyżyje – dwadzieścia
procent. Na to, że będzie chodził – jeden procent. Zjawy go
poskładały, poleczyły, do schroniska trafił jako rekonwalescent.
I…
Po
pierwsze – uczepił się życia. Po drugie – rozejrzał się i
stwierdził: Co, ja nie będę chodził??! No i żyje, i chodzi. Byle
jak, ale chodzi. W dużej mierze dzięki jednej z naszych
bezogoniastych, która go w końcu adoptowała. Syriusz zżył się z
nią i z jej bezogoniastym (którego toleruje, skoro zagryźć nie
może). Jest, co prawda, zazdrosny, ale do zęboczynów nie dochodzi.
I ślicznie.
Niedawno
ta bezogoniasta (i ten bezogoniasty) wzięli ze schroniska kolejnego
psiaka – tym razem Szinę, suczkę yorka.
Syriusz
zna mnie doskonale, ale ta Szina – nie. No więc, gdy do nich
wpadłam w odwiedziny, to zaraz zaczęła pokazywać, jaka jest
ważna. Nie odstępowała od bezogoniastej: na rąsie i na rąsie. I
było na rąsie. Jemy, jemy to, co chcemy! I było jemy. A teraz
spaaać… Ale w waszym łóżku!!... I było…
Co
by nie gadać, za moich czasów suczki się tak nie
rozprzestrzeniały.
A w międzyczasie w
schronisku…
No właśnie! W
międzyczasie w schronisku chciałem sobie pospać zdrowo po
jedzeniu. I miałem nadzieję, że nie będzie się kręciło zbyt
wielu bezogoniastych, bo jakiś deszczyk przyleci. A tu przyleciała
tylko jedna zdechła suka i kazała mi pisać: Tyson, do roboty!…
Ciekawe, dlaczego mamy pisać wtedy, kiedy ona chce, a nie wtedy, gdy
ja mam ochotę…
A
bezogoniastych namnożyło się, jakby nie mieli co w domach robić.
No bo nasi ogłosili, że będzie ten jakiś tam koci dzień otwarty…
I przyszli na sierściuchy popatrzeć. I na ich halę. Nasi ich
oprowadzali, pokazywali, tłumaczyli, że chcą budować nowy pawilon
dla bezdomnych kotów, bo mlekopije mają ścisk niesamowity. Fakt,
mają.
A
potem jeszcze poprosili, żeby ci goście, co przyszli, jeśli chcą,
wybudowali sierściom domki, które porozstawiane zostaną w mieście.
Dla tych, co nie mają gdzie spać, przed zimnem, przed deszczem się
schować i takie tam… I paru gości się zgodziło. Dostali
skrzynki po owocach, styropian, taśmę – i do roboty. Szybko im
szło. No i ze cztery takie domki zbudowali.
Była jeszcze jedna
korzyść z tego dnia otwartego. Parę zwierzaków poszło do nowych
domów. I to akurat psów.
Najpierw
Maszek, dorosły, owczarakowaty, spory pies, robiący wrażenie na
odwiedzających schronisko. Nie poszło mu w życiu. Właściciel go
porzucił, a przedtem chyba nafaszerował jakimiś środkami
uspokajającymi – żeby pies za nim nie leciał… No i Maszek parę
dni dochodził do siebie w schronisku. A potem czekał…
I
doczekał się. Przyjechali fajni bezogoniaści z niedalekiego miasta
i wzięli Maszka.
Potem poszła Zandra.
Też już dorosła, czteroletnia kundelka, nie za duża, nie za mała,
lecz w sam raz.
A
jej historia jest zwyczajna. Tu u nas zwyczajna. Błąkała się po
mieście, aż trafiła na prywatną posesję, skąd nasi zabrali ją
do schroniska. Pół roku pobyła, a dziś poszła. Nawet nie
zauważyłem, kto ją wziął, bo akurat goście bezogoniaści brali
się za budowanie tych domków dla kotów i patrzyłem na to. Potem
pytałem Imbira i Hedara, ale oni też nie widzieli. Akurat chowali
się po kątach przed tymi odwiedzającymi schronisko. Stare psy,
chcą spokoju, a tu drzwi się nie zamykają.
I
Psotka trafiła do nowego domu, chociaż z przeszkodami. Pięcioletnia
kundelka średniego wzrostu, znajda z okolic cmentarza. Trochę
nieufna i wycofana, ale… Gdy przyszli do schroniska młodzi
bezogoniaści z niedalekiego miasta, zaraz się jej spodobali. No
więc wiecie, ogon w ruch, wspinanie się na pręty kojca, próby
polizania po rękach, przewracanie oczami… Stare, skuteczne
sposoby.
Tym razem wyglądało
jednak na to, że nieskuteczne. Ci bezogoniaści mieli w domu dwójkę
dzieci, więc szukali psa spokojnego, nieagresywnego no i
niewielkiego. Niby takiego, jak Psotka. Ale nie byli zdecydowani.
Odeszli. Pochodzili po schronisku i odjechali nie wziąwszy żadnego
czworonoga.
Poszczekaliśmy z
suczką, dodaliśmy ducha: nie będą ci, to będą inni; nie warto
tracić apetytu! Niedługo tu siedzisz, raptem ze trzy tygodnie.
Jeszcze ci się uda! Nie przejmuj się.
Aż tu po paru godzinach
patrzymy – wracają tamci bezogoniaści! Nie wytrzymali, a może
sumienie ich ruszyło, a może po prostu potrzebowali trochę więcej
czasu do namysłu. I adoptowali Psotkę. Na moje oko bardzo dobrze
trafiła!
Skoro już był ten
otwarty koci dzień w schronisku, to źle by było, gdyby i jakiś
sierściuch nie znalazł sobie nowego domu. No więc znalazł, a
raczej – znalazła. Szara, dorosła kotka z chorymi oczami. Ktoś
ją przyniósł do schroniska. Chyba była domowa, albo przynajmniej
ktoś ją wcześniej dokarmiał, bo ani trochę nie bała się
bezogoniastych. Ślepia się jej goiły, rany na duszy też… I
wreszcie się jej udało.
Ale
jak ona miała na imię?...
Chyba
muszę się bardziej pokumplować z sierściuchami…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz