Rewolucja jakaś w schronisku będzie, czy co? No bo jak sięgam pamięcią, czegoś takiego
jeszcze nie było!...
Ale od
początku. Mniej więcej miesiąc temu przywieźli nasi bezogoniaści z interwencji
Sopelka. Leżał w śniegu na ulicy i powolutku sobie zamarzał. Tu u nas, w
szpitaliku, odtajał, najadł się i… no właśnie.
Ależ to dziwny
pies. Stary już, pewnie dziesięcioletni, rudy, niewielki… Leżał na kocykach w
szpitaliku i nie ruszał się. Jak trzeba było mu posprzątać, to bezogoniaste
podnosiły go, stawiały z boku i on tak stał. Bez ruchu. Raz zostawiły go i
obserwowały – ruszy się, czy nie? Dziesięć minut, kwadrans, pół godziny – a
Sopelek stoi, łeb zwiesił, ślepka przymknął… Położyły go z powrotem na
legowisko…
Kiedy indziej
wzięły go na smycz i na dwór. Pociągnęły lekko – ruszył. Parę kroków przeszedł,
wąchnął coś i zatrzymał się. Znów pociągnęły… Warknął, znów zrobił parę kroków
i stop. I ani pary z paszczy. Ogon mu wisi, jakby był sztuczny… No, coś
niespotykanego.
W
międzyczasie, oczywiście, zajmowały się Sopelkiem zjawy. Zbadały go na
wszystkie strony, dostał sporo leków, głównie na wzmocnienie i jeszcze jakieś
inne, nie znam się… Okazało się, że ani ranny, ani specjalnie chory, tylko
wyczerpany, stary, a w dodatku ślepy i chyba głuchy… Taki – jak to powiedzieli
– autystyczny pies… I czy taki znajdzie dom?...
Do
zamieszkania w wiacie się nie nadawał, bo trzeba go było stale obserwować. A
miejsce w szpitaliku trzeba było zwolnić dla innych, rannych albo chorych
zwierząt. No to nasi wymyślili, że go dadzą do kociarni! Wyobrażacie sobie?
Pies z sierściuchami! Wiem, że w domach bezogoniastych miauczury mieszkają z
psami i nic złego się nie dzieje, ale u nas to był pierwszy raz! No i wszyscy
patrzyliśmy, co z tego wyniknie.
Kociarnia,
duża sala, jest w budynku i przylega do kuchni, w której prawie stale jest ktoś
z bezogoniastych i przez oszklone drzwi widzi, co się dzieje w środku.
Wprowadzono
tam powolutku Sopelka. Krok za krokiem obszedł pomieszczenie, obwąchał i zabrał
się do sikania – prosto w kocie żarcie! Ledwo bezogoniaste zdążyły go
odciągnąć. A potem podszedł do swojego legowiska, które też tam wzniesiono i
legł. Sierściuchy nastroszyły się, ale bardziej z obowiązku, niż z obawy, bo przecież
widziały, że to staruszek i kaleka. I już po chwili przestały zwracać na niego
uwagę. Za to bardzo zainteresowały się jego miską z żarciem. Nawet próbowały
podbierać, ale zostały odgonione. I dały spokój. Przynajmniej w dzień, jak nikt
nie widzi, nie wyżerały Sopelkowi chrupek.
Po paru dniach
coś się zaczęło zmieniać. Sopelek zaczął sam wstawać i ostrożnie łazić po
pomieszczeniu. A sierściuchy zaczęły się do niego łasić! Zwłaszcza Milena
chciałaby się zaprzyjaźnić! Tylko on się jeszcze trochę stroszy…
No to czekamy,
jak to się będzie dalej układało…
Szczekałam
o Sopelku z Gingerem. To taki zadeklarowany kundel, starszy, rudawy. Miał
kiedyś swój dom, ale wzięto go stamtąd, bo był strasznie zaniedbany. Od lat nie
leczony i karmiony byle jak (jeśli w ogóle), dostał grzybicy skóry i do
schroniska przyszedł właściwie łysy, z paskudnymi ranami i strupami, zwłaszcza
na grzbiecie. Dziś prezentuje się o wiele lepiej.
Mieszka
na takim tarasiku tuż przy budynku, gdzie kiedyś przebywały Puszek i Perełka,
więc w zasadzie jesteśmy sąsiadami. No i Ginger często wpada do biura, bo bywa
wypuszczany z kojca i swobodnie lata po schronisku. Razem ze swoim
współlokatorem lata, z Figarem, taka malutką, młodą terierkowatą iskierką .
Szaleją sobie po schronisku, ale
poza tym to bardzo ułożone psiaki.
Przywiązały
się bardzo do naszej głównej bezogoniastej. Jak Ginger jest w biurze, to siada
przy niej i gdy tylko ktoś wchodzi do pomieszczenia, mały stroszy się i
pokazuje, że w razie czego będzie bronić!
Figaro też chciał
jakoś okazać swoje przywiązanie. Pewnego dnia jeden nasz bezogoniasty
przygotowywał drewno do palenia i rozbijał stare palety, wiecie, takie duże
podstawki z desek, przybite do belek. Figaro podleciał do takiej belki, dwa
razy dłuższej i trzy razy cięższej od niego, wbił zęby w jej narożnik (bo całej
paszczą objąć nie mógł, nie mieściła się) i zaczął nieść. Czy raczej ciągnąć z
sapaniem i powarkiwaniem. Ślepia na wierzch mu wychodziły z wysiłku, ale
ciągnął… I przytargał tę belkę naszej bezogoniastej: Masz! To dla ciebie
przyniosłem!...
I jak tu nie
kochać takich maluchów?
A poza tym
wszystko po staremu. To znaczy my sobie siedzimy z kojcach, a nasi bezogoniaści
jak nie latają wokół nas, to latają wokół schroniska. To nie znaczy, że trenują
i ganiają za płotem w kółko, tylko dłubią coś sobie… Ostatnio znów budy
naprawiali, porządki kończyli z tyłu za biurowcem no i zabrali się za kończenie
kanalizacji pierwszej wiaty. Już wcześniej porobili takie ścieki z kojców na
zewnątrz, a teraz wykopali z obu boków wiaty rowy i poprowadzili nimi rury…
Żeby wszystko, co my tam, za przeproszeniem, nas…my i nas…my, spływało sobie,
gdzie należy…
No to my sobie
siedzimy tu, w kojcach, a inne psy – gdzie indziej. Poczytajcie!
aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz