Pisałam już o Agii. To ta, co teraz mieszka ze mną w biurze. No to sobie popatrzcie!
No i jak stara
suka ma się czuć komfortowo? Widzicie? Leży sobie, niewiniątko, a zobaczcie,
gdzie zerka tymi swoimi ślepiami, zwłaszcza lewym! Prosto w michę! Moją!!
Robię, co mogę, żeby sobie
poszła, żeby ktoś ją wziął i adoptował. Jak tylko w biurze pojawi się jakiś
bezogoniasty, co chce tu znaleźć sobie towarzysza, to ja zaraz do niego.
Wiecie, lizu-lizu, machu-machu, żeby zwrócił uwagę i zaraz gonię do Agii.
Wącham ją, oblizuję, ślepia do góry wznoszę, że niby ona taka smacz… tfu,
dobra, znaczy się, że nie ma psa lepszego na świecie! Bezogoniasty patrzy, a ta
ciemniaczka myśli, że ja ją tak kocham, więc też ślepia mruży, popiskuje, na
grzbiet się wywala (blisko miski!) i też na bezogoniastego zerka. A ten głową
kiwa, uśmiecha się, podchodzi, poczochra nas i wyłazi! Nie łapie, o co chodzi!!
Jeden
zatrzymał się na dłużej, przykucnął i patrzy. Uff, omal tej małej zarazie futra
do gołej skóry nie wylizałam (plułam potem pół dnia!), ale co tam, byleby tylko
się zdecydował! No i słyszę, jak gada: „Śliczna ta Agia!...” (Hurra, myślę
sobie…) A on dalej: „Ale ona tak się z Majką kocha, że nie mam serca ich
rozdzielać!...” I poszedł. Łapy mi
opadły…
Ale to nie
wszystko, nie myślcie sobie! Patrzcie dalej:
Ten stwór to fretka. Jakoś tam też ma na imię, ale nie zapamiętałam. Należy do jednej naszej
bezogoniastej. I raz przyszła do nas w odwiedziny. Przyszła, no to przyszła,
niech sobie siedzi gdzieś pod biurkiem, albo nawet na – nie obchodzi mnie. I
rzeczywiście, tak było na początku. Ale kwadrans nie minął, a widzę, że to
paskudztwo wyłazi z biura na korytarz i prosto do mnie! Nie boi się, że
zeżrę??? Ano, nie boi się…. Oooo, łotrzyca! Skoczyłam do miski, jak widzicie,
bo sporo w niej było chrupek, moich ulubionych i dawaj zajadać. Ale ile pies
może pożreć na chybcika? Nawet ja?... No i zostało sporo. I co? I żarła! A ja
nic, tylko wyszłam na podwórze. Przecież gościowi się nie odmawia… Bo gość w
dom, Dog w dom!... Lubicie gości?...
Od razu za
drzwiami padłam jak długa, oczy w słup, ogon pod siebie i leżę – obraz nędzy i
rozpaczy. Aż jedna wolontariuszka się nade mną zlitowała i wzięła mnie na
spacer. Tyle dobrego…
No i tupu-tupu
idę sobie, aż po pewnym czasie słyszę z tyłu znajome ujadanie. Oglądam się, no
pewnie – Tyson! Znacie go już. Nasza główna bezogoniasta razem z nim.
Ten to ma
energię. I nie musi się obawiać, że ktoś mu się dobierze do jego miski.
Wystarczy, że popatrzy na jego paszczę. A on właśnie miał ochotę sobie tę
paszczę potrenować. Minął mnie pędem, bezogoniasta uwieszona na smyczy tylko mi
mignęła w oczach, taka czerwona jakaś cała na twarzy i wpadli między drzewa. A
tam jedno zwalone leżało. I Tyson dorwał się do którejś gałęzi. W paszczy by mi
się taka nie zmieściła. A on ją cap – i gryzie. Zacisnął szczęki, zacisnął
mocniej… jeszcze mocniej… i gałąź trrrach! No to zaraz złapał drugą… Ciarki mi
przeszły po grzbiecie, a Tyson zerknął przez ramię i warknął: „Jeszcze ze dwie
i gonię dalej!...” I chrup, chrup, prawie w całkowitej ciszy, bo las zamarł,
chmury się zatrzymały, ptak zamilkł w pół ćwierku, a lód na strumyku zebrał się
w sobie i nie pękł… Tylko bezogoniasta uwieszona smyczy Tysona ziała
chrapliwie…
Po chwili
Tyson szczeknął, skoczył, bezogoniasta jęknęła, przyroda ożyła, mi się
skończyły ciarki i potupaliśmy dalej…
Jak wróciłam z
wolontariuszką do schroniska, Tysona jeszcze nie było. Ale i fretki nie było,
chwalić Doga! Był za to nowy pies. A właściwie suczka. Takie czarne coś
średniego wzrostu. Kundel najrasowszy.
Pokręciłam się
trochę przy bezogoniastych, żeby się czegoś o niej dowiedzieć. No, nieciekawie
to wyglądało. Podczas gdy ja spacerowałam, ją tymczasem przyprowadziła do
schroniska pewna stara już bezogoniasta. Ma dwóch synów: jeden pije, a drugi ma
suczkę. Tylko że właśnie zamknęli go do takiego schroniska dla bezogoniastych,
z którego się wychodzi po paru latach… A bezogoniasta już sił nie ma, by się
zwierzakiem opiekować… I co? Schronisko!
Ot, psia dola…
Po spacerze
głodna się zrobiłam, więc podrałowałam do miski, żeby sprawdzić, czy coś w niej
po wizycie tej fretki zostało. Zostało!
No to ja
paszczę w chrupki i zajadam, aż się cała micha trzęsie.
I słyszę, jak
któryś bezogoniasty woła: „Micha! Micha!”
Podniosłam
łeb. Co jest? Jaka micha?... Może moja?... I dopiero po chwili zorientowałam
się, że bezogoniasty woła po imieniu do tej nowej suczki!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz