Oczami Bezdomnego Psa

niedziela, 30 czerwca 2013

ZATRZĘSIENIE TYSONÓW



No, tego bym się nigdy nie spodziewała! Tyson się wstydzi!
Ciepło się znów zrobiło, więc on sobie leżał rozwalony w kojcu, a ja przycupnęłam obok niego i patrzyłam, jak się życie w schronisku toczy. I wtedy nadeszło paru gości bezogoniastych. Tacy niestarzy jeszcze, z dorastającym dzieciakiem. Tyson ani na nich nie spojrzał – wygrzewał się. Tamci stanęli przy kojcu Tysona, przeczytali wizytówkę i nagle bezogoniasta mówi:
- Słuchaj, to jest chyba ten Tyson, co pisze bloga!
- Rzeczywiście! Bo innych Tysonów tu chyba nie ma… No, Tyson, dasz sobie łapę uścisnąć?
A nasz szanowny amstaf zamrugał, szczęka mu opadła, zerwał się z miejsca, podkulił ten swój nędzny ogonek i zwiał do budy!
Wołali, prosili – nie wyszedł… No, może to lepsze, niż gdyby się wziął za ściskanie łap, bo siłę ścisku w szczękach to on ma!
I potem już przez cały dzień, gdy tylko nadchodził ktoś obcy, zmykał do budy! A chociaż przekonywałam, by nie zwracał uwagi, on tylko narzekał:
- I po co mi to było? Dotąd mieli mnie za groźnego amstafa, a teraz – za jakiegoś… jak mu tam… gryzipiórka! Nie chcę!
- To co, może pisać przestaniesz? – nastroszyłam się.
- … No nie, słowo się szczekło! Ale żebyś wiedziała, że mi  t a k a  popularność nie odpowiada!
- Przyzwyczaisz się. Zresztą, zawsze możesz udawać, że to jakiś inny Tyson pisze.
- A są inne… Ach, prawda!...
- No właśnie!

Siedział sobie przy kiosku warzywnym na jednym z miejskich osiedli. Dostojnie i spokojnie sobie siedział. I długo… Mieszaniec rottweilera, starszy już, dziesięć lat z okładem. Niby nikogo nie zaczepiał, ale niepokoił, bo wrażenie robił. No i ktoś zadzwonił do schroniska i pies wylądował u nas. Dostał na imię Olusek.
           
Zachowywał się wzorowo przez cały okres pobytu w kojcu, to znaczy około miesiąca.
A potem pojawił się starszy bezogoniasty, emeryt. Pospacerował sobie po schronisku i wybrał Oluska. Bo rzeczywiście – pies w sam raz dla niego: stateczny, ułożony, żaden wariatuńcio. Wiele spokojnych spacerów przed nimi.
Pan emeryt wypełniał w biurze formularze i podpisywał umowę adopcyjną, a jedna z naszych bezogoniastych poszła po Oluska. Przyprowadziła go przed biuro. Olusek siadł i jakby skamieniał wpatrując się w drzwi biura. Węszył tylko usilnie…
Wreszcie starszy bezogoniasty wyszedł w towarzystwie drugiej naszej bezogoniastej. Kucnął przy Olusku, który zaczął się do niego łasić i wymachiwać ogonem. Taka miłość od pierwszego wejrzenia!
Pan emeryt podniósł się wreszcie, przejął smycz od naszej bezogoniastej, ukłonił się i ruszył do wyjścia. Wtedy nasza bezogoniasta zapytała: A jak właściwie ten pies ma na imię?
Bezogoniasty stanął, pomyślał i powiedział: No dobrze… Ma na imię Tyson…. A pies natychmiast uniósł łeb, zamerdał ogonem i zaczął się bezogoniastemu ocierać o nogi.
No proszę – zaśmiała się nasza bezogoniasta. – Szkoda, że nie wiedzieliśmy wcześniej. Zamieszkałby bliżej naszego schroniskowego Tysona. Szybko by się dogadali… Ale dlaczego pozwolił mu pan tak długo siedzieć w schronisku?
Bezogoniasty tak jakoś dziwnie pokręcił głową i zaczął opowiadać. Z trudem mu szło. Jak skończył, nasze bezogoniaste westchnęły, same pokiwały głowami i spojrzały na siebie… To było… Nie, nie wszystkie historie trzeba opowiadać. Taki świat, że i zwierzętom, i bezogoniastym dzieje się czasem krzywda wołająca o pomstę do nieba…
Oczywiście o opłacie za pobyt w Oluska/Tysona w schronisku nie było mowy…
Najważniejsze, że pies i jego pan są znowu razem.

I jeszcze jedna historyjka.
Zadzwoniła do schroniska pewna starutka bezogoniasta. Powiedziała, że ma w domu wilczura, też już niemłodego, ponad dwunastoletniego. I on zachorował, pewnie na świerzb. A ona nie ma ani siły, ani pieniędzy, żeby iść z nim do zjaw. Czy więc nasi nie mogliby jej pomóc.
Czemu nie! Jedna z naszych bezogoniastych pojechała. Wzięła psa i jego wiekową panią i zjawiły się w lecznicy. Oj, paskudnie to wyglądało. Stary wilczur już prawie nie miał sierści na grzbiecie… Za to pazury miał jak u krogulca!
Pazurów pozbył się szybko. Zniósł obcinanie ze stoickim spokojem. Z sierścią było gorzej. Dostał specjalne lekarstwo i za dwa tygodnie powinien się zjawić na dalszą część kuracji.
Nasza bezogoniasta odwiozła dwoje staruszków do domu, umówiła się, kiedy przyjedzie po nich ponownie i wróciła do schroniska…

A teraz uwaga: wszystkie czworołape żarłoki i wasi kucharze - baczność! Będzie coś dla brzucha, czyli kolejny przepis. Smacznego!

aby powiększyć kliknij na obrazek lub najlepiej otwórz w nowej zakładce


4 komentarze:

  1. Majka, dobrze się czyta historie pomagające utrzymać wiarę w Człowieka! Wiesz co, czasami ludzie uważają, że pies to tylko pies, jak choruje to "do wymiany" na zdrowszy model. Albo do "wypuszczenia na wolność", byle dalej sobie poszedł.
    Przy takich historiach nie pozostaje nic innego, tylko się cieszyć, że tak to się kończy :)

    Wielkie brawa dla Staruszki, że jednak znalazła siłę na pomoc dla swojego czworonoga :)

    Bardzo, bardzo to cieszy i obyś tylko takie historie miała w zanadrzu...

    Tyson tylko dumny niech będzie, że takimi silnymi łapami śmiga po klawiaturze :D Żaden z niego gryzipiórek, przecież sam tego nie wymyśla, tylko Majka mu donosi :D Umiejętność obsługi komputera to tylko duży plus, może jakiś silny dwunożny, bezogoniasty informatyk będzie chciał takiego Tysona ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ano, bezogoniaści dą tacy i tacy: jedni w porządku, inni - że szkoda szczekać! U nas, w schronisku, spotykamy się przeważnie z tymi drugimi, niestety. I stąd częściej piszemy o sprawach paskudnych niż o tych jasnych, podtrzymujących "wiarę w człowieka"...
    A Tyson... by prawdę warknąć, to i on sporo wymyśla, tylko nie wszystko mu pisać pozwalam, bo świat widziany z amstafiej perspektywy ma często zbyt krwawe kły i zbyt długie pazury... Szanowny Tyson musi się jeszcze trochę nauczyć obiektywizmu. I wyrozumiałości. I zrozumienia...
    Tyson i komputer. Uczyłam go ostatnio obsługi Corela. Psa narysował całkiem całkiem, ale bezogoniastych już nie: każdy z nich chodził na czworakach i miał kość w paszczy...

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie dalej jak w niedzielę wyprowadzałam Tajfuna. Złagodniał jakoś, mniej rwący do obcych kojców. I odmłodniał, rześko, zdrowym krokiem trasę zrobił. Ale nie o tym.. bo gdy go odprowadziłam na wszelki wypadek - szybcikiem - do kojca, nazwałam go TYSON!. Potem myślałam że to takie FOpa, czy tam PAfu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Eee, nic się nie stało. Z psami w schronisku jest tak: jeśli któryś miał kiedyś dom, to miał i swoje imię; a potem trafił do schroniska i nasi bezogoniaści nadali mu inne. I przywykł, i też dobrze. Bo w sumie nieważne, jakim imieniem nazywasz psa. Ważne, żebyś był dla niego dobry.
      Tysonowi wrócił dobry humor. Przeczytał Twój powyższy komentarz, zmarszczył nos, zastanowił się i warknął: Może tu być i dziesięciu Tysonów. Taki jak ja jest tylko jeden!... Potem przejrzał się w misce z wodą i utwierdziwszy się w tym przekonaniu poszedł spać.
      A Tajfun? W pierwszej chwili zdziwił się trochę. A potem mruknął do siebie: Może być i Tyson. Byle nie Okruszek albo Pączuś... (Tak przynajmniej mi to przedstawił.)
      A ja? Zanim trafiłam do schroniska, nazywałam się... No masz, już nawet nie pamiętam...

      Usuń