Oczami Bezdomnego Psa

niedziela, 8 września 2013

TAK TO AŻ CHCE SIĘ PISAĆ



Taki sobie zwykły, jeszcze letni, dzień. Już nie tak gorąco, w sam raz. Podobno niedziela. Tak przynajmniej gadają bezogoniaści. Tyson też wygląda niedzielnie. Nażarł się chrupek po dziurki w nosie, leży i dyszy.
No i ten dzień już się kończy. A działo się w nim tak, że aż chce się pisać.
Żaden bezogoniasty nie zadzwonił, że mu przeszkadzają bezpańskie sierściuchy.
Żadne nowe nieszczęsne zwierzę nie przybyło do schroniska.
Za to opuściło je parę innych. Dwie-trzy, czasem cztery adopcje – to się zdarza na porządku dziennym. A dzisiaj… Dobra, będzie zadanie dla Tysona:
- Tyson…
- …bek…
- Co??
- Odbija mi się!... Co chcesz?
- Policz - ale w myślach, nie na pazurach - ile zwierzaków dzisiaj poszło do nowych domów?
- Yyyy…
Tyson w zamyśleniu przewrócił się na plecy, łapy wyciągnął i zerka na nie ukradkiem.
- Ej, nie oszukuj! Łapy pod siebie, no już!
- Dobra, dobra!... Myślisz, że sobie nie poradzę?
Przekręcił się na brzuch, łapy schował pod siebie i mruczy…

No to tak… Najpierw zabrali Joszka. Przyszła cała rodzina, niestarych jeszcze bezogoniastych. Pokręcili się, ale nie za długo. Zaraz im Joszko wpadł w oko. Nic dziwnego, spory, młody, czarny o aksamitnej sierści… Wzór urody mieszańca.
                       


Kręcił się, zanim tu trafił, po jednej z podmiejskich dzielnic. A teraz zamieszka w samym mieście, w kamienicy. Dobrze mu będzie. Nie jest nachalny, choć bezogoniastych uwielbia, na spacerach jest spokojny, nie ciągnie, nie wariuje, w kojcu też nie dostał nigdy małpiego rozumu…

Potem nasi bezogoniaści wywieźli na wieś Heidi. Z nią to była bardziej skomplikowana operacja. Przyjechała do nas z niedalekiego miasta, gdzie siedziała jakiś czas w przytulisku. Też młoda, też czarna, taka bardziej labradorka, choć nie całkiem. Iskierka po prostu.
           
Taka to do mieszkania w bloku się raczej nie nadaje. Kocha ganiać, sama, z bezogoniastymi i innymi zwierzakami. No i bezogoniastych kocha. Ponoć wszystkie labradory tak mają: bez bezogoniastego czują się, jakby ich była połowa (w dodatku ta bez ogona!).
No i przyjechali tacy starsi bezogoniaści. Heidi wypatrzyli chyba w Internecie, bo szukali właśnie jej. Potem gadali z naszymi bezogoniastymi o tym, że mieli wcześniej suczkę, ale ona mocno chorowała i niedawno zeszła. A była do Heidi bardzo podobna… Przy okazji wyszło, że w domu, na wsi (z dużym ogrodem i kawałem pola) mają też innego psa. Nie przywieźli go z sobą, a to może być kłopot, bo a nuż psy się nie zaakceptują?
Rada w radę ustalono, że nasi podrzucą Heidi do jej ewentualnego nowego domu. To niezbyt daleko. Niech się zwierzaki poznają.
I Heidi pojechała, a po jakimś czasie nasi bezogoniaści wrócili już bez niej. Ponoć owczarek, który tam mieszka, wpierw się postawił: niech suka wie, kto tu rządzi, ale potem łaskawie ją zaakceptował i zaczął oprowadzać po obejściu. Nieźle to wyglądało… Heidi z daleka tylko pomachała ogonem naszym bezogoniastym i pogoniła za nowym kumplem.

W kociarni też był ruch. Znalazła sobie wielbicieli taka niepozorna, szarobura Tarka. Z typowych dachowców sierściuch. Już dorosły.
         


Trafiła do schroniska zgarnięta z ulicy, gdzie leżała ranna. Dotkliwie, ale niezbyt groźnie. Po miesiącu już nie znać było, że przyjechała tu wyglądając jak trzy ćwierci do śmierci. W schronisku niezbyt się jej podobało, choć, gdy miała humor, była kocioprzylepna do bezogoniastych. Cierpliwa przy tym, ufna. No i żadne kiełbie we łbie – mądra kotka. Wie, gdzie miska, gdzie legowisko i który bezogoniasty ma akurat ochotę na głaskanie miękkiej sierści…

            No i jeszcze kociątko-samiczka, niejaka Kwarta. Też znajda wzięta z ulicy. Może mieć ze dwa miesiące, góra.
                       
Wystraszona, nastroszona, powoli zaczynała tu u nas ufać bezogoniastym. I była na niezłej drodze. Ale zabrali ją nowi bezogoniaści do bloku. No i teraz oni będą ją wychowywać.

            A skoro o maluchach mowa, to odszedł tego dnia na swoje niejaki Miki. Czarny kundelek, zaledwie półtoramiesięczny. Po jednym z parków łaził, a właściwie siedział w krzakach i krył się przed gąsienicami.
                      


Ale jak tu w schronisku dostał kawałek ciepłego posłania, porcję dobrego żarcia i trzy razy większą porcję głasków, to poczuł, że żyje. Głośno protestował, gdy nikogo nie było w pobliżu, a głosisko, jak na szczeniaka, to ma całkiem, całkiem…

No proszę, zapomnielibyśmy o jeszcze jednym maleństwie. Rzeczywiście, taki mały, że można go nie zauważyć – dwumiesięczny kocurek Arbit, pręgowana, wielkooka wrzaskliwa kruszyna.
           
Znaleziono go w pobliżu wielkiego centrum handlowego. Musiał przedtem mieszkać w domu z bezogoniastymi, gdyż oswojony był z nimi całkowicie – ani odrobiny strachu.
Nawet się dobrze nie zadomowił u nas, jak go adoptowano. I doskonale!

Co dalej?... Aha! Takie dwie adopcje – nie-adopcje. Dwa psiaki były w domach tymczasowych. Najpierw Grafit, wielki, grafitowy samiec – sznaucer olbrzymi. Młody jeszcze, roczniak. Zabłąkał się kiedyś na posesję w dość dalekiej wsi, a stamtąd trafił do nas. Paskudnie wyglądał, posklejane, brudne kłaki, on chudy i wystraszony – ale szybko doszedł do siebie.
           


Zainteresowali się nim schroniskowi wolontariusze, dojrzałe małżeństwo bezogoniastych i wzięli na tymczas. A tam widocznie Grafit potrafił ich do siebie zupełnie przekonać. Trwało może z miesiąc – i przyszli z decyzją: Grafit zostaje u nich. Nic dodać, nic ująć…

            A inna wolontariuszka, która często odwiedzała schronisko i pracowała z psami, upodobała sobie Elenkę, dwuletnią, jasną kundelkę. Łaziła sobie bezpańsko po nieodległym miasteczku, aż złapano ją i zamknięto w tamtejszym przytulisku. A potem odwieziono do nas.
                       
No i wiecie, jak to jest: spacery, czesanie, głasku głasku… Elenka umie się przypodobać, jeśli już komuś zaufa, więc trafiła do tej wolontariuszki na dom tymczasowy. I dziś dowiedzieliśmy się właśnie, że Elenka wyjeżdża nad morze, gdzie mieszkają rodzice tej wolontariuszki. I zostanie tam już na stałe… A ta wolontariuszka, być może, też się tam przeprowadzi…
To, że Elenka znalazła dom, to doskonale.
To, że owa wolontariuszka wyjedzie – już o wiele gorzej.

- No dobra, amstafku, opowiedziałeś o wszystkich. Ale miałeś policzyć te zwierzęta. Więc ile ich było?
Tyson westchnął, zacisnął ślepia i zaczął nieznacznie wyciągać przed siebie przednie łapy…
- Tyson!...
Dwie nasze bezogoniaste przeszły w stronę ogrodzenia, gdzie suszyły się koce. Zdjęły je i zawróciły, coś gadając między sobą. Jedna, z nosem wtulonym w kolorową wełnianą stertę, rzuciła do drugiej:
- Całkiem udany dzień… Siedem zwierzaków jest już u siebie…
I odeszły.
Tyson otworzył jedno oko i zerknął na mnie, potem na bezogoniaste, potem znów na mnie.
- Siedem – rzucił niedbale i odwrócił się do mnie ogonem.
Jak by nie liczyć… Oj, Tyson, Tyson!... Jeszcze jeden pies, który uwierzył w nieomylność bezogoniastych!

8 komentarzy:

  1. Lubię takie dobre wieści schroniskowe :) Lubię pozytywne wzruszenia, chociaż czasami wstyd ;) MIĘTKA jestem okrutnie jeśli chodzi o zwierzaki... Chociaż trochę może już wydoroślałam, bo myślę nad schroniskowym wolontariatem... Trochę mnie te moje kudłate staruszki nauczyły, trochę mi przestawiły w głowie. Bo przecież jak będe płakać nad psiakami, że one takie biedne tam i samotne i w klatkach... To trzeba ruszyć zad i iść trochę je rozerwać! Może trzeba posprzątać, może na spacer zabrać, jak coś się będzie działo, to zwierzakom mniej nudno, nie? Majka?

    Smutno tak je zostawiać tam i wyjechać, ale lepiej przecież kiedy się przejdą po lesie niż będą 24 godziny w klatce...

    Joszko z pierwszego zdjęcia mógłby kota ze Shreka uczyć maślanych oczu :D

    Majka, obyś nie musiała częściej pisać na smutno!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fakt: nie ma co płakać. I fakt: lepiej iść z nimi na spacer, i posprzątać w kojcach, i rozerwać je, jak się da. Czyli - wolontariat!!! Czemu on taki mały wciąż??? Dwa razy większy jeszcze nie byłby w sam raz...
      Z tym Joszkiem trafiłaś. To zdolna bestia, plastyczna. Opowiadał, że zanim trafił do schroniska, to od Shreka brał lekcje. A może na odwrót, nie pamiętam...
      Też nieraz mam dość pisania "na smutno". I gdzie się da, piszę na wesoło. I sama siebie chwalę, bo pisać na wesoło z takiego miejsca, to trzeba być lepszym od Shreka! I to się nazywa - nie tracić optymizmu, czy jakoś tak. No to próbujemy!

      Usuń
    2. Majkaaaa... Wysłałam list motywacyjny do koordynatorki wolontariatu :) Teraz czekam...

      Usuń
  2. "Postanowiłam zostać wolontariuszką....... W schronisku w Zielonej Górze. Na razie zamiar jest, w życie jeszcze tego planu nie wcielam. A. się uparł, że najpierw on musi pojechać, zobaczyć jak to jest i dopiero ja."
    Wiesz, skąd to?
    No to i my czekamy. Niedługo, jak sądzę... Będzie fajnie!

    OdpowiedzUsuń
  3. ach, Majka, więc śledzisz? Napisałam to PRZED wysłaniem listu. List już wysłany, więc nie napiszę nagle "odechciało mi się". Zastanawiałam się nad tym poważnie od jakiegoś czasu, ale wrażliwa jestem jak cholera... Dlatego A. sprawdzał... Sprawdził, ja Jemu też coś wyjaśniłam i wcielam plan w życie. O.

    OdpowiedzUsuń
  4. no i może uściślę ;) ja mogę posprzątać, poukładać, wynieść, przynieść, żaden problem. Tylko nie byłam pewna czy dam radę psiaka do klatki z powrotem odprowadzić... Dam radę!

    OdpowiedzUsuń
  5. one same tam chętnie biegną, w sensie do swojej twierdzy wracają....tylko nieliczne się zapierają, ale to garstka.
    warto odrzucić "NIE MOGŁABYM, NIE DAŁABYM RADY WIDZIEĆ TE WSZYSTKIE PARZYSTE OCZY ZA KRATAMI" czy jakoś tak. dać z siebie tyle ile możemy, ani mniej ani więcej, tylko bez projekcji o dramacie. powodzenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, pani Agnieszko :) Dlatego też stwierdziłam, że nie ma co za dużo myśleć, tylko trzeba ruszyć zad ;)

      Usuń