Oczami Bezdomnego Psa

niedziela, 29 września 2013

DZIWNOŚCI, SZCZEKAM WAM!



 Gdy nasi dostali wiadomość, że pod niedalekim miastem leży w przy drodze pies i nie rusza się, Tyson bardzo się przejął. Zaraz zaczął mnie męczyć, żebym tam poleciała. Bo to może ostatnie chwile tego psa, może on już zdychać chce, bo znikąd pomocy i zanim nasi dojadą – to przecież kawałek drogi – to ten psiak weźmie i zdechnie całkiem!
No to poleciałam. Patrzę – rzeczywiście leży. W kwiecie wieku pies, jasnobrązowy. Leży na boku, w rowie, pod wielką reklamą, łapy wyciągnięte, ogon podkulony… Trzy ćwierci do śmierci.
Zagaduję, trzymaj się, zaraz po ciebie przyjadą, pomogą… A co ci właściwie jest? Samochód potrącił? Głód cię zmógł?... No, szczekaj, pies! A on tylko coś pomrukuje, ślepiami przewraca i ani be, ani me… Oj, niedobrze, myślę.
Nasi w końcu przyjechali. Bezogoniasty wyskoczył z samochodu i do psa. Na ręce wziął, a ten mu leci z tych rąk, bezwładny jak szmata do zmywania kojców… Bezogoniasty zaniósł go ostrożnie do samochodu i w drogę. Ja też. Jeszcze dobrze nie ruszyli, jak byłam w schronisku i uspokoiłam Tysona.
A wieczorem siedliśmy do pisania. Było o czym.

Ten zdychający pies przywieziony spod niedalekiego miasta dostał na imię Herbi. Nasi położyli go w kojcu tymczasowym, w jednym z tych przy wejściu do schroniska. Przy okazji obejrzeli go dokładnie. Żadnych ran, złamań, na chorego też nie wyglądał. Jeśli już, to na skrajnie wyczerpanego. No to dali mu w michę porządnego żarcia, drugą michę wody, a on jakoś doczołgał się do karmy, stanął na drżących łapach i zaczął zajadać. Skoro je – to wyżyje. I nasi poszli do swoich zajęć.
                       
A Herbi żarł, żarł, żarł, wody łyknął, obszedł kojec dokoła, wrócił do miski, żeby sprawdzić, czy jeszcze coś nie zostało, szczeknął sobie i zległ. I wsłuchiwał się, jak mu się żarcie w żołądku układa.
Po godzinie wstał i stwierdził, że pora na niego. I hyc z kojca! Górą, nad ogrodzeniem. I do bramy. Była, oczywiście, zamknięta, więc zaczął szukać miejsca, w którym najwygodniej mu będzie przeskoczyć przez płot. Wtedy zauważyli go nasi, podeszli, pogadali, wzięli na smycz i zaprowadzili do innego kojca, wyższego. Z niego – na razie przynajmniej – nie próbuje wyskoczyć.

Takich skoczków było już paru w schronisku. Jeden to jeszcze jest. Też niedawno przyjechał. Bezogoniaści nazwali go Drapek, bo z każdego kojca potrafi drapnąć. Ma też inne imię – Spiderman. Z tego samego względu. Młody jeszcze kundel, średniego wzrostu, nawet odrobinę do Herbiego podobny.
                       
Miły, spokojny, jak widzi bezogoniastych. Ale jak na dłuższą chwilę znikną mu z oczu, zaczyna kombinować, jak tu wyleźć na swobodę. Po siatce wspina się jak sierściuch po drzewie. I przeciska się szparą pod dachem. Zabrali go więc do kojca z wyższym ogrodzeniem – i też zwiał. Wreszcie zamknęli go w takim, gdzie szpary pod dachem prawie nie było. No to był spokój. Parę dni. A potem znowu trzeba było ganiać Drapka po schronisku.
Ostatnio się uspokoił. Chyba stwierdził, że wiać nie ma sensu. Bezogoniaści zaczęli uważać na niego szczególnie. Zresztą, tutaj pies i nażarty, i bezpieczny, można wytrzymać.
Ale pewności nie ma, co mu jeszcze do łba wpadnie.

            Od niedawna w schronisku jest też Dynamo, czyli sierściuch-mechanik.
                       
Kręcił się po osiedlu wieżowców niedaleko schroniska i nikomu nie wpadał w oko, młodziutki, dwumiesięczny, szaro-biały… Do czasu. Upodobał sobie siadanie pod parkującymi przy ulicy samochodami. Wiele kotów tak robi. Ale temu akurat to nie wystarczało. Postanowił poszperać głębiej. Znalazł sobie jakąś dziurę w podwoziu i wlazł do środka, w same bebechy auta. I zaczął buszować między silnikami, gazikami, rurami i kabelkami…
Akurat właściciel tego samochodu chciał gdzieś jechać. Podszedł do wozu i widzi, że stoi nieruchomo, jak zwykle, tylko coś w nim chroboce i jakby pomiaukuje cichutko. Zaraz podniósł klapę, no bo to może jakaś awaria i widzi, że jego silnik ma ogon! Próbował złapać, ale silnik ogon podwinął pod siebie i prychnął… Bezogoniasty próbował wsunąć tam łapę, ale się nie zmieściła, więc znalazł jakiegoś patyka i zaczął nim ostrożnie dźgać silnik od spodu. Wtedy silnik rozmiauczał się na całego. Dziwny jakiś silnik!...
Bezogoniasty spróbował dźgnąć jeszcze raz, a wtedy spod silnika wysunęła się pazurzasta łapka i próbowała złapać patyk…
No i trwało to jakiś czas.
Bezogoniasty zadzwonił wreszcie po straż pożarną i do schroniska. I zaczęły się obrady, co robić. Strażacy sugerowali, żeby zaciągnąć samochód do warsztatu i wymontować silnik, ale właściciel wozu nie bardzo chciał się na to zgodzić. Wiadomo – koszty. No to może odpalić silnik – jak zacznie pracować i hałasować, to sierściuch się zlęknie i wylezie. Spróbowali: silnik warczał, sierściuch miauczał – i zostało po staremu.
Pozostawało czekać, aż zwierzak sam wylezie. Nasi postawili przy wozie trochę kocich rarytasów – może się złakomi. Wiadomo – smary mniej smaczne od whiskasa. I złakomił się, chociaż nie od razu.
A wtedy nasi go cap i do schroniska.
I teraz siedzi, i czeka, aż go ktoś adoptuje. Ktoś taki, kto ma samochód, albo jeszcze lepiej dwa! 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz