Gdy nasi dostali wiadomość, że pod
niedalekim miastem leży w przy drodze pies i nie rusza się, Tyson bardzo się
przejął. Zaraz zaczął mnie męczyć, żebym tam poleciała. Bo to może ostatnie
chwile tego psa, może on już zdychać chce, bo znikąd pomocy i zanim nasi dojadą
– to przecież kawałek drogi – to ten psiak weźmie i zdechnie całkiem!
No to poleciałam. Patrzę – rzeczywiście
leży. W kwiecie wieku pies, jasnobrązowy. Leży na boku, w rowie, pod wielką
reklamą, łapy wyciągnięte, ogon podkulony… Trzy ćwierci do śmierci.
Zagaduję, trzymaj się, zaraz po ciebie
przyjadą, pomogą… A co ci właściwie jest? Samochód potrącił? Głód cię zmógł?...
No, szczekaj, pies! A on tylko coś pomrukuje, ślepiami przewraca i ani be, ani
me… Oj, niedobrze, myślę.
Nasi w końcu przyjechali. Bezogoniasty
wyskoczył z samochodu i do psa. Na ręce wziął, a ten mu leci z tych rąk,
bezwładny jak szmata do zmywania kojców… Bezogoniasty zaniósł go ostrożnie do
samochodu i w drogę. Ja też. Jeszcze dobrze nie ruszyli, jak byłam w schronisku
i uspokoiłam Tysona.
A wieczorem siedliśmy do pisania. Było o
czym.
Ten zdychający
pies przywieziony spod niedalekiego miasta dostał na imię Herbi. Nasi położyli
go w kojcu tymczasowym, w jednym z tych przy wejściu do schroniska. Przy okazji
obejrzeli go dokładnie. Żadnych ran, złamań, na chorego też nie wyglądał. Jeśli
już, to na skrajnie wyczerpanego. No to dali mu w michę porządnego żarcia,
drugą michę wody, a on jakoś doczołgał się do karmy, stanął na drżących łapach
i zaczął zajadać. Skoro je – to wyżyje. I nasi poszli do swoich zajęć.
A Herbi żarł,
żarł, żarł, wody łyknął, obszedł kojec dokoła, wrócił do miski, żeby sprawdzić,
czy jeszcze coś nie zostało, szczeknął sobie i zległ. I wsłuchiwał się, jak mu
się żarcie w żołądku układa.
Po godzinie
wstał i stwierdził, że pora na niego. I hyc z kojca! Górą, nad ogrodzeniem. I
do bramy. Była, oczywiście, zamknięta, więc zaczął szukać miejsca, w którym
najwygodniej mu będzie przeskoczyć przez płot. Wtedy zauważyli go nasi,
podeszli, pogadali, wzięli na smycz i zaprowadzili do innego kojca, wyższego. Z
niego – na razie przynajmniej – nie próbuje wyskoczyć.
Takich
skoczków było już paru w schronisku. Jeden to jeszcze jest. Też niedawno
przyjechał. Bezogoniaści nazwali go Drapek, bo z każdego kojca potrafi drapnąć.
Ma też inne imię – Spiderman. Z tego samego względu. Młody jeszcze kundel,
średniego wzrostu, nawet odrobinę do Herbiego podobny.
Miły,
spokojny, jak widzi bezogoniastych. Ale jak na dłuższą chwilę znikną mu z oczu,
zaczyna kombinować, jak tu wyleźć na swobodę. Po siatce wspina się jak
sierściuch po drzewie. I przeciska się szparą pod dachem. Zabrali go więc do
kojca z wyższym ogrodzeniem – i też zwiał. Wreszcie zamknęli go w takim, gdzie
szpary pod dachem prawie nie było. No to był spokój. Parę dni. A potem znowu
trzeba było ganiać Drapka po schronisku.
Ostatnio się
uspokoił. Chyba stwierdził, że wiać nie ma sensu. Bezogoniaści zaczęli uważać
na niego szczególnie. Zresztą, tutaj pies i nażarty, i bezpieczny, można
wytrzymać.
Ale pewności
nie ma, co mu jeszcze do łba wpadnie.
Od
niedawna w schronisku jest też Dynamo, czyli sierściuch-mechanik.
Kręcił się po
osiedlu wieżowców niedaleko schroniska i nikomu nie wpadał w oko, młodziutki,
dwumiesięczny, szaro-biały… Do czasu. Upodobał sobie siadanie pod parkującymi
przy ulicy samochodami. Wiele kotów tak robi. Ale temu akurat to nie
wystarczało. Postanowił poszperać głębiej. Znalazł sobie jakąś dziurę w podwoziu
i wlazł do środka, w same bebechy auta. I zaczął buszować między silnikami,
gazikami, rurami i kabelkami…
Akurat
właściciel tego samochodu chciał gdzieś jechać. Podszedł do wozu i widzi, że
stoi nieruchomo, jak zwykle, tylko coś w nim chroboce i jakby pomiaukuje
cichutko. Zaraz podniósł klapę, no bo to może jakaś awaria i widzi, że jego
silnik ma ogon! Próbował złapać, ale silnik ogon podwinął pod siebie i
prychnął… Bezogoniasty próbował wsunąć tam łapę, ale się nie zmieściła, więc
znalazł jakiegoś patyka i zaczął nim ostrożnie dźgać silnik od spodu. Wtedy
silnik rozmiauczał się na całego. Dziwny jakiś silnik!...
Bezogoniasty
spróbował dźgnąć jeszcze raz, a wtedy spod silnika wysunęła się pazurzasta
łapka i próbowała złapać patyk…
No i trwało to
jakiś czas.
Bezogoniasty
zadzwonił wreszcie po straż pożarną i do schroniska. I zaczęły się obrady, co
robić. Strażacy sugerowali, żeby zaciągnąć samochód do warsztatu i wymontować
silnik, ale właściciel wozu nie bardzo chciał się na to zgodzić. Wiadomo – koszty.
No to może odpalić silnik – jak zacznie pracować i hałasować, to sierściuch się
zlęknie i wylezie. Spróbowali: silnik warczał, sierściuch miauczał – i zostało
po staremu.
Pozostawało
czekać, aż zwierzak sam wylezie. Nasi postawili przy wozie trochę kocich
rarytasów – może się złakomi. Wiadomo – smary mniej smaczne od whiskasa. I
złakomił się, chociaż nie od razu.
A wtedy nasi
go cap i do schroniska.
I teraz
siedzi, i czeka, aż go ktoś adoptuje. Ktoś taki, kto ma samochód, albo jeszcze
lepiej dwa!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz