Są w schronisku takie psy, które niczym się
nie wyróżniają prócz tego – że są. Po prostu. Tkwią i giną w całej tej masie
zwierząt. Mają swój numer, swoje imię… Swoją budę w kojcu, miski, czasem jakąś
zabawkę… I nadzieję, że może i je, takie bezbarwne, ktoś zauważy i da szansę,
by we własnym domu pokazały, jakie naprawdę są.
Udało się to Rajowi. To taki roczny
owczarek. Przyszedł do schroniska i dość szybko został adoptowany na wieś.
Nawet nie zdążyłam się czegokolwiek o nim dowiedzieć, chociaż widziałam go parę
razy. Siedział, patrzył, machał ogonem, ale jakoś tak… bez przekonania. Nie
zwróciłam uwagi. A gdy dowiedziałam się, że poszedł, to nie mogłam skojarzyć, o
jakiego psa chodzi… Niech to kleszcze, nawet fotki jego nie mogłam znaleźć!…
No, ale jemu się udało. A inne…
Na przykład
taki Arni. Już chyba nikt nie pamięta, w jaki sposób znalazł się w schronisku.
Nawet on sam sobie tego nie przypomina. Wszystko, co kojarzy z przeszłości,
wiąże się ze schroniskiem. Bo siedzi tutaj już ponad sześć lat. A miał może dwa, kiedy tu przybył.
No i siedzi.
Nie jest najpiękniejszy i zdaje sobie z tego sprawę. Nie próbuje też
przypodobać się odwiedzającym. Ot, jest sobie… Cieszy się, oczywiście, gdy ktoś
do niego przemówi, a jeszcze bardziej, gdy któryś z naszych bezogoniastych,
albo jakiś wolontariusz weźmie go na spacer. Idzie wtedy spokojnie, rozgląda
się jakby z roztargnieniem i wraca do kojca bez protestów…
Nasi wciągnęli
go na listę SMS-ów, ale jak na razie w niczym to nie pomogło. A czy pomoże? Kto
zgadnie…
Albo Dina,
pieszczotliwie przez bezogoniastych zwana Dinką. Niby ładna, miła, spokojna,
przyjazna dla ludzi i zwierzaków (a nie zawsze tak było, bo dostała w życiu w
kość i trwało sporo, nim znów się przekonała do świata).
No właśnie,
swoich się już nie lęka, ale wobec obcych dalej zachowuje dystans, a to nie
pomaga w znalezieniu własnego bezogoniastego… A czeka na niego już prawie pięć
lat. I pewnie jeszcze poczeka, bo widząc, że idzie ktoś nieznajomy, zaraz chowa
się do budy i wystawia tylko kawałek pyska z jednym okiem…
I ona jest
SMS-em. I też nie na wiele to się zdaje.
W swoim
własnym domu na pewno by się rozwinęła, bo wesoła, ruchliwa, kiedy sobie
swobodnie gania po wybiegu, z innymi zwierzakami nie zadziera, chociaż w kaszę
sobie dmuchać nie pozwoli. No i pieszczoch z niej ogromny. Miałby w niej jakiś
bezogoniasty przyjaciela na całe życie, gdyby zatrzymał się dłużej, popatrzył,
poczekał, aż Dina oswoi się z jego widokiem i wyjdzie z budy. Ale nie. Zerkają
tylko i przechodzą dalej…
Lub,
szczeknijmy, Sawa. Coś zupełnie innego niż Dina. Bo kontaktowa, bezogoniastych
nie unika, przymila się do nich, ogonem merda… Ale nie wpada w oczy… Cóż, wiele
psów się przymila i merda. Ona jest jednym z wielu. Jednym z wielu bez
szczęścia.
Do schroniska
przyjechała może rok temu z wielką raną na szyi. Co jej się stało, nie wiadomo,
bo i ona sama na ten temat milczy jak zaklęta. Woli chyba nie pamiętać.
Uwielbia łażenie. Bezogoniasty, smycz i ona, czyli standardowy komplet pod
nazwą „Obieżyświat”. O czymś takim marzy. I nic… Może dlatego, że jest sporą
suczką i mimo uśmiechniętej paszczy dość groźnie wygląda? Nie wiadomo. Nasi
celowo zwracają na nią uwagę odwiedzających ale bezskutecznie. Spojrzą, głowami
pokiwają, mrukną: „No, fajna jesteś… Ale poszukajmy czegoś innego!”
I co ma robić
taki pies, żeby zwrócono na niego uwagę? Wyszczekiwać hymn amerykański?...
I jeszcze
Rodos. Młody, półtoraroczny, wzięty z ulicy. W schronisku od niedawna. Jak
spojrzeć na niego – niczego mu nie brakuje. Prawie owczarek. Wesoły,
inteligentny, chętny do zabawy… Głos daje, aż miło. Czasem, gdy idzie na
smyczy, pociągnie, bo energia go rozpiera. Ale wystarczy zwrócić mu uwagę i
uspokaja się natychmiast. Bezproblemowy pies…
Otóż to – pies
jak pies… Okazuje się, że to nie zawsze wystarcza…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz