- Tyson, kto umie latać?
- Mucha.
- Kto jeszcze?
- … Druga mucha.
- No dobra, ale poza nimi?
- Trzec…
- Tyson!!
Spuścił łeb i gapił się na mnie ciężkim
wzrokiem.
- A ty co się znowu do mnie przyczepiłaś? –
warknął ponuro. – Znów się będziesz chwalić, jaka to ty jesteś oblatana, a jaki
ja jestem ciemny amstaf z kojca?
- To wcale nie tak, Tyson. Wiesz doskonale.
Po prostu sądzę, że trochę nowej wiedzy ci się przyda. Jak każdemu. Uczyć się,
Tyson, uczyć się!...
Westchnął, rozpłaszczył się na podłodze,
przednie łapy wyciągnął, łeb położył między nimi i zamknął ślepia.
- Dobra, chwal się… - mruknął cierpiętniczym
głosem.
- No więc lata nietoperz. Wiesz, co to?
- Pewnie, przecież tu też latają. To taka
skrzydlata mysza z wielkimi uszami, nie?
- Nooo… z grubsza. Poza tym wiewiórki
polatuchy. W naszym lesie ich nie ma. I żaby latające. Ich też pewnie nigdy w
życiu nie zobaczysz. Dalej – lotopałanki…
- Co to?
- Co?... No, właściwie nie wiem… Widzisz?
Też czegoś nie wiem!... Ale wiem, że latają. Z torbami.
Tyson otworzył ślepia i zmarszczył nos z
namysłem.
- Bezogoniaści po schronisku też czasem
latają z torbami. To oni?...
- Nie, gdzie tam! Oni w torbach różne dary
dla nas przynoszą. Jak by latali z torbami, to by nie latali z darami. A te
lotopałanki noszą w torbach swoje małe.
- Bezogoniaści czasem w torbach też małe
szczeniaki i kociaki przynoszą. To oni?
- Nie! Żadni bezogoniaści! Mmmm… Zgubiłam
wątek… Aha! No i ryby latają. Ptaszorowate. I ptaki, oczywiście.
- I psy – stwierdził Tyson z satysfakcją.
- A tobie się mózg we łbie poluzował i lata!
Gdzieś ty widział latającego psa?
- A tutaj, u nas! Latają takie różne… Majki.
I im podobne.
- Ja to co innego. Ja jestem duch!... A o
jakich innych szczekasz?
- Spajdi też lata. Nie wiesz?
- Skąd! Opowiadaj!
Spajdi
przyszła do schroniska jako szczeniak. Teraz ma osiem lat i dalej tu siedzi.
Nikt jej nie chce, chociaż taka śliczna. Nie ma szczęścia, suczka…
Bezogoniaści
nazwali ją Spajdi, bo podobnie się nazywał jakiś bezogoniasty-pająk. No a ona
też, jak była młodsza, to wspinała się po ścianach kojca - z desek, z prętów,
wszystko jedno. Wędrowała pod dach, a tam jest szpara, i tą szparą wydostawała
się z kojca. Aż go w końcu musieli zabudować szczelnie, do samej góry. Wtedy
się uspokoiła. Ale ostatnio robiła się coraz mniej ruchliwa i radosna. Tylko na
wybiegu odżywała. I na spacerach. Stale brakowało jej ruchu, a to bardzo
aktywna suczka… No to nasi pogłówkowali i przenieśli ją ze zwykłego kojca do
tyłu, za budynek biurowy. Tam jest sporo odgrodzonego miejsca, taki podłużny
placyk. Z jednej strony zamknięty budynkiem biurowym, z drugiej – wolierą dla
kotów, z trzeciej – tą nową wiatą dla starych psów. A z czwartej jest
ogrodzenie schroniska – siatkowy płot. Trochę tam starych palet leżało,
zniszczone budy… Nasi to posprzątali, wstawili nowe budy i umieszczali tam psy,
które potrzebowały spokoju albo więcej przestrzeni. Akurat żaden pies tam nie
mieszkał, no więc wsadzili tam Spajdi, a do towarzystwa dali jej Arniego.
Arni to
również SMS, tak jak Spajdi, dorosły, ośmioletni, spokojny, też długoletni
mieszkaniec schroniska. I też bez szczęścia do bezogoniastych… Pisaliśmy już o
nim nie raz.
No i dwa
psiaki sobie siedziały zgodnie, pogodnie, Spajdi była szczęśliwa, Arni zgodliwy
i ślicznie. Ale Spajdi co jakiś czas siadała na zadzie i tęsknie popatrywała na
las. Tak bliski i tak daleki – za siatką. Aż pewnego dnia przypomniała sobie
to, co jej kiedyś nieźle wychodziło. Wzięła mały rozbieg i hyc – przefrunęła
nad siatką. Arni kłapnął szczęką ze zdumienia i zaczął hałasować, bo suczka
pognała przed siebie, jakby się paliło.
Szczekające
psy w schronisku to rzecz tak samo niezwykła jak woda w rzece, więc żaden
bezogoniasty nie zwrócił uwagi na alarm Arniego. Zorientowali się dopiero
wtedy, gdy Spajdi znudziło się samodzielne zwiedzanie lasu. Podbiegła wtedy do
bramy, siadła i ogłosiła, że kto ją złapie, tego dopuści do własnej miski – ale
tylko raz! Ogłoszenie nie przeszło bez echa i nasi bezogoniaści, jak już trochę
ochłonęli ze zdumienia, polecieli za nią. Przegnała ich ze dwa razy wokół
schroniska, stwierdziła, że nie dogonią, więc pod bramą dała się złapać i
odprowadzić do kojca. A tam, nie czekając, aż ją opieprzą, uchachana wlazła do
budy uciąć sobie drzemkę.
Na drugi dzień
jeden z naszych bezogoniastych szedł do pracy. Rano raniutko, ptaszki śpiewają
na drzewach a Spajdi szczeka na dachu. Tej małej wiatki dla staruszków. Dobre
dwa i pół metra nad ziemią! Bezogoniasty zaczął do niej przemawiać, tłumaczyć,
żeby zeszła, Arni się włączył, psy z tej wiatki też… Rozwrzeszczało się
towarzystwo, a bezogoniasty zaczął się rozglądać za drabiną, bo do
bezskrzydłowych lotów na dach nie był wzwyczajony. Ostatecznie bezogoniasty to
nie Spajdi. Jak już hałas się zrobił nie do wytrzymania, to Spajdi hops – i
lotem ślizgowym przemieściła się między drzewa.
Kolejna
gonitwa za latającym po lesie psem skończyła się tak, jak pierwsza.
Mniej
szczęścia w lataniu miał za to jeden łabędź. Pewien bezogoniasty znalazł go w
swoim ogrodzie. Ptak był ranny. I syczał, jak się do niego podchodziło.
Bezogoniasty porozmawiał z lokalnym zjawą, ale ten widocznie też nie lubił
syków. No więc znalazca łabędzia zadzwonił do schroniska. A mieszkał, oj,
daleko! Jak by nasz samochód pojechał, to pewnie wróciłby dopiero wieczorem. No
więc nasi podzwonili tu i tam i okazało się, że jedna z naszych bezogoniastych
wraca z jakiegoś egzaminu w odległym mieście. Obiecała, że zboczy z trasy i
zajedzie po ptaka.
Zajechała.
Zabrała. Łabędź miał dużą ranę na wierzchniej części skrzydła. Mocno się już
wykrwawił… Nie wiadomo, co mu się stało. Zwykle – tak potem mówiły zjawy –
łabędzie uszkadzają sobie wewnętrzne części skrzydeł… Może jakiś drapieżnik
spadł na niego z góry…
Bezogoniasta
spieszyła się, jak mogła, ale co jakiś czas stawała i zaglądała, co z ptakiem.
Gdzieś tak od
połowy drogi nie musiała się już spieszyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz