Wielu sierściuchom udało się przetrwać
jedynie dzięki karmicielkom kotów. I to nie tylko dlatego, że dostają od nich
żarcie, ale i dlatego, że te bezogoniaste w ogóle interesują się swoimi
podopiecznymi i obserwują je. Gdy widzą, że coś źle z mlekopijem, same prowadzą
go do zjaw, albo zawiadamiają schronisko….
Ja tam raczej trzymam się z psami, ale na
sierściuchy nie dam złego słowa szczeknąć: w większości są w porządku. Jeden
nawet, jak też pewnie wiecie, pomaga mi pisać. No i właśnie on zaprosił mnie do
kociarni, bo – miauczy – tam też się sporo dzieje. Rzeczywiście.
Trafiłam tam akurat, gdy z kliniki
przywieziono Szarutkę, młodą, roczną sierściuszkę. Co tu dużo szczekać, mogła
mieć więcej szczęścia… Trochę sama nam wymiauczała, ale część musieliśmy sobie
dośpiewać. Ona jeszcze jest za słaba, by długo opowiadać.
Mieszkała sobie, jak to normalnie bezdomne,
w piwnicy, w centrum miasta. Pod okiem karmicielki. Ale zdarzyło się, że jedna
z lokatorek kamienicy postanowiła wziąć Szarutkę do siebie, zapewnić jej dom.
No i wzięła. Mlekopijowi, który żył dotąd na swobodzie, w zamkniętym mieszkaniu
było ciasno, więc bezogoniasta wypuszczała ją na balkon. No i tam coś się
stało: może Szarutka zatęskniła za szerokimi przestrzeniami, może skoczyła za
jakimś ptakiem, który przysiadł na balustradzie… Dość że znalazła się na ziemi.
Walnęła, aż jęknęło… I zwiała do swojej piwnicy…
Od tego czasu zaczęła płytko oddychać,
rzęzić, aż to zwróciło uwagę karmicielki. Przy karmieniu złapała Szarutkę i do
schroniska. A stąd do zjaw.
Okazało się, że skutkiem upadku z wysokości
sierściuszce pękła przepona. No więc natychmiastowa operacja, pobyt w klinice…
A teraz schronisko. Musi wydobrzeć. A potem
się zobaczy… Pewnie nowy dom. Kiedyś…
Tyson, opowiadaj dalej, a ja polecę do tych
dwóch nowych berneńczyków.
Dobra!...
Czas jakiś
temu zadzwoniła do schroniska jedna z karmicielek i poprosiła, by ktoś
przyjechał i pomógł jej złapać bezdomnego kota, który niedawno zaczął odwiedzać
piwnicę, w której żyją dokarmiane przez nią zwierzęta. Dziki jest i złapać się
nie daje, a sądząc z wyglądu koniecznie potrzebuje pomocy.
No więc dwie
nasze bezogoniaste pojechały. Stara piwnica, więcej kurzu niż powietrza, a w
środku ten sierściuch, Robin. Chudy, zagłodzony, z paskudnymi bliznami po
starych ranach na karku i dalej na grzbiecie… No i dobre dziesięć lat z
okładem. W dodatku nie chce jeść. Chyba szuka spokojnego miejsca, żeby
zdechnąć…
Nasze
bezogoniaste pogadały z kotem. W wyniku rozmowy trochę więcej kurzu podniosło
się z podłogi w powietrze, ale i tak o wiele mniej, niż się spodziewały.
Zwierzak chyba miał dość. Dał się zamknąć w klateczce.
Wtedy
napatoczyła się miejscowa kotka, trochę tylko młodsza od Robina. Z problemami
oddechowymi. I to wcale nie z powodu kurzu. Też trafiła do klateczki.
Nasze
bezogoniaste nawet nie wiozły zwierzaków do schroniska, tylko od razu do
lecznicy. U Misi zjawy stwierdziły szmery w płucach i zaordynowały odpowiednie
leczenie. I Miśka znalazła się w schronisku. Robin został, na kroplówkach, parę
dni. I powoli zaczął przychodzić do siebie.
Teraz oba
sierściuchy są już u nas. Siedzą sobie w separatkach i powolutku zdrowieją. I
są z nimi problemy - nie chcą jeść mokrej karmy! A oba nie mają zębów! Łykają
więc tę suchą i chwalą sobie. Hm…
Jak już
całkiem wydobrzeją, to wrócą do swojej piwnicy. Bo wątpliwe, by znalazł się
ktoś, kto je zaadoptuje.
I jeszcze
jedna sierść. Piwniczna, oczywiście. I jeszcze całkiem młoda. Półroczny samczyk
imieniem Felek. Fotki nie ma, bo jeszcze nie trafił do schroniska. Z tym
Felkiem to było tak:
Rósł sobie pod
okiem karmicielki, dzikus nie dający się dotknąć. Ale jak częstowali, to brał!
No i zaczął chorować. Puchnąć. Piorunem poszło. Karmicielska nie widziała go
codziennie, bo się szwendał, więc nie spostrzegła się w porę. A jak już się
spostrzegła, to nie mogła kota złapać. No to poprosiła o pomoc inną
przyjaciółkę sierściuchów i wspólnymi siłami dopadły malucha. I w asyście
trójki bezogoniastych mlekopij wylądował w lecznicy. Była najwyższa pora. Na
szyi bowiem zrobił mu się ropień i to taki wielkości drugiego łba. Ta ropa
uciskała mu krtań, więc charczał, jeść nie mógł; parła na oczy, więc sierściuch
miał coś w rodzaju oczopląsu… W dodatku dręczył go zaawansowany koci katar…
Zjawy ropień
nacięły, wycisnęły, co się dało. Wtedy zaczęło nabrzmiewać ropą z drugiej
strony… No więc kolejne cięcie… I ciągłe czyszczenie nosa, bo był tak zawalony,
że Felek nic nie czuł. Nie nęciło go więc żarcie. I kroplówki, oczywiście…
I tak przez
dobry tydzień. Teraz sierściuch powoli dochodzi do siebie. Poweselał, je,
docenił ludzkie pieszczoty… Już nie ucieka, gdy się go głaszcze. Za to powoli
zaczyna się szykować do opuszczenia kliniki.
jakie bidy te koteczki,w całym tym ich żałosnym życiu na drodze spotkały kogoś kto zechciał pomóc choć trochę,serce boli ile takich biedaków na podwórkach,w tych okropnych piwnicach! żeby co druga osoba zatrzymała sie na chwile i chociaż ciut jedzenia zostawiła,pewnie miałyby się lepiej..ciut lepiej...
OdpowiedzUsuńtrzymam kciuki za Felka,ma większe szanse bo młodziutki:)
Jak się weźmie pod uwagę, że bezogoniastych jest jednak duuużo więcej niż sierściuchów, to... No, szybko mlekopije zrobiłyby się takie spaśne, że w piwnicznych okienkach by się nie mieściły. Wystarczyłoby, żeby co dziesiąty albo nawet co dwudziesty coś zostawił! Ale i to - marzenie. Więc wiwat wszystkie karmicielki i wszystkie Anette, które z sercem myślą o sierściuchach!
Usuń